Szczęście rodzinne/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szczęście rodzinne |
Wydawca | Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Семе́йное сча́стие |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od dnia tego stosunki nasze i życie zmieniły się do nie poznania.
Nie było już nam tak dobrze ze sobą, jak dawniej i wogóle w obecności osób trzecich, mogliśmy sobie powiedzieć daleko więcej, niż na cztery oczy.
Jeżeli podnoszono kwestyę balu, albo wiejskiego życia, to nam się w oczach ćmiło i nie mieliśmy odwagi spojrzeć na siebie, jak byśmy oboje czuli, że ta sprawa rozwarła przepaść między nami. Ja byłam przekonaną, że mąż mój jest dumny i gwałtowny, on ze swej strony sądził, że ja żyć bez świata nie potrafię, i że on musi temu nieszczęsnemu zamiłowaniu się poddać.
Unikaliśmy szczerej rozmowy i wskutek tego najfałszywiej sądziliśmy się wzajemnie.
Przed wyjazdem zapadłam na zdrowiu, co nas zatrzymało jeszcze dłużej w mieście i musieliśmy zamieszkać w podmiejskiej willi, zkąd mąż mój już sam pojechał do matki.
Chociaż przed jego wyjazdem było mi już znacznie lepiej i prosiłam go nawet, żeby mnie zabrał ze sobą, ale wyperswadował mi to, pod pozorem, że mi to zaszkodzić może; domyśliłam się jednak o co mu chodzi; widocznie obawiał się, że nam już nie będzie tak dobrze na wsi we dwoje.
W jego nieobecności czułam się osamotnioną i smutną, ale gdy wracał, widziałam, że nie dodaje do mego życia tego, co wnosił dawniej.
Dawne nasze stosunki, gdy męczyła mnie każda myśl z nim nie podzielona, gdy każdy jego krok, każde jego słowo zdawały mi się idealnemi i gdyśmy ze szczęścia śmieli się, patrząc na siebie, te stosunki tak nieznacznie przeszły w zupełnie inne, żeśmy sami nie spostrzegli, jak to się stało. Rozwarły się przed nami nowe, zupełnie sprzeczne interesy życiowe, których już nie staraliśmy się połączyć, nawet ta świadomość, żeśmy tych naszych światów pojąć nie mogli, przestała nas męczyć i przywykliśmy do tego tak prędko, że po roku patrzaliśmy już na siebie śmiało.
Sceny i nieporozumienia nie zdarzały się nigdy, ja starałam się wszelkiemi siłami dogodzić mu, on wypełniał wszystkie moje życzenia i mogło się zdawać, że się kochamy wzajemnie.
Jeżeli zostawaliśmy sam na sam, co się dosyć rzadko zdarzało, nie odczuwałam najmniejszego wzruszenia, ani radości, jakbym zostawała sama ze sobą. Wiedziałam, że to jest mój mąż, nie ktoś nowy i nieznany, ale człowiek dobry, mój mąż, którego znałam doskonale. Odgadywałam zawsze, jak postąpi w danym razie, co powie, jak spojrzy, a jeżeli patrzał i mówił nie tak, jak się spodziewałam, to mi się zdawało, że on się omylił.
Niczego już nie oczekiwałam się od niego. Zdawało mi się, że tak być musi, i że między nami nie było innych stosunków.
Z początku gdy wyjeżdżał, odczuwałam osamotnienie, tęsknotę i strach pewien, rzucałam mu się na szyję, gdy wracał; ale po kilku godzinach radość moja zupełnie znikała i już nie miałam mu nic do powiedzenia.
Tylko czasami, w rzadkich chwilach pieszczoty, coś mnie kłóło w serce i w jego oczach czytałam, że coś się między nami popsuło.
Odczuwaliśmy oboje tę granicę czułości, której on przejść nie chciał, a ja nie mogłam. Czasami smutek mnie ogarniał, ale starałam się go zagładzić co prędzej rozrywkami.
Światowe życie, które z początku pociągało mnie dogadzaniem próżności i małym ambicyom z biegiem czasu stało się drugą naturą i zajęło to miejsce w duszy, które zajmowało dawniej uczucie.
Nigdy już nie zostawałam sam na sam ze sobą i co prawda nie miałam odwagi, nad sobą się zastanawiać. Od rana do nocy, cały mój czas należał już nie do mnie, wtedy nawet, gdy siedziałam w domu. Było mi z tem: ani wesoło, ani smutno, ale zdawało mi się, że tak być musi.
W ten sposób przeszły całe trzy lata, podczas których stosunki nasze nie zmieniły się niby, tylko zastygły i nie mogły stać się ani lepszemi, ani gorszemi.
W tym czasie dwa wypadki przerwały tryb naszego życia, chociaż go nie zmieniły z gruntu. Było to przyjście na świat mego pierwszego dziecka i śmierć Tatjany Siemionówny.
Z początku macierzyńskie uczucie owładnęło mem sercem tak silnie, że sądziłam, iż zwiastuje mi nowe życie, ale po dwóch miesiącach, gdy znowu zaczęłam bywać w świecie i przyjmować u siebie, uczucie to stopniowo osłabło i przeszło w chłodne spełnianie obowiązku.
Mąż mój przeciwnie, od urodzenia synka przesiadywał całemi dniami w domu i całą swoją miłość przelał na dziecko.
Czasami, gdy w balowej sukni wchodziłam do dziecinnego pokoju, aby przeżegnać jedynaka, zastawałam tam męża, który spoglądał na mnie z zadziwieniem i wyrzutem.
Wstydziłam się wówczas swojej obojętności dla dziecka i zapytywałam się, czyż doprawdy jestem gorszą od innych kobiet?
— Cóż począć? — myślałam — Kocham syna, to prawda, ale nie mogę z nim całych dni spędzać, bo się nudzę, a udawać nie umiem.
Dla mego męża śmierć matki była ogromnie bolesną, mówił mi nawet, że ciężko mu bez niej mieszkać w Nikolskim dworze, a ja choć żałowałam jej i współczułam mężowi, czułam się teraz na wsi swobodniejszą. Całe te trzy lata, z wyjątkiem dwóch miesięcy, spędziliśmy w mieście, a w ostatnim roku wybraliśmy się zagranicę.
Lato zeszło nam na wodach.
Miałam wówczas dwadzieścia jeden lat. Interesy nasze były w doskonałym stanie, od rodzinnego życia nie wymagałam nic po nad to, co mi ono dawało; wszyscy okazywali mi dużo sympatyi, zdrowie mi służyło, moje tualety były najpiękniejsze w tym sezonie, wiedziałam, że jestem ładna, pogoda służyła, atmosfera świetności i piękna otaczała mnie wszędzie, to też czułam się szczęśliwą.
Nie byłam już tak wesołą, jak niegdyś w Nikolsku, gdy źródło szczęścia było we mnie samej, gdy byłam szczęśliwą, bo zasłużyłam na szczęście i gdy mi się wydawało, że to szczęście, choć bezmierne, może być jeszcze większem.
Wówczas było zupełnie inaczej, ale i tego lata było mi dobrze. Niczego już nie oczekiwałam, niczego nie pragnęłam, nic mnie nie trwożyło, życie wydawało się zapełnionem, a sumienie czystem.
Z całego zastępu sezonowej młodzieży nie było nikogo kogobym mogła wyróżnić wśród reszty. Jeden tylko markiz D., Włoch, zwrócił moją uwagę, śmiałością wyrażania swojego zachwytu nademną. Korzystał z każdej sposobności, by tańczyć ze mną, jeździć konno, spotykać się w kasynie i mówił mi, że jestem piękną.
Nieraz widziałam go czatującego pod mojemi oknami. A przykre wyzywające spojrzenie błyszczących oczu, wywoływało we mnie zmieszanie i rumieniec.
Był to młodzieniec bardzo przystojny, elegancki, z uśmiechu i czoła dziwnie podobny do mojego męża, chociaż znacznie piękniejszy od niego.
Zdumiewał mnie tem podobieństwem, jakkolwiek w oczach, uśmiechu, trochę ostrej brodzie, zamiast dobroci i idealnego spokoju mojego męża, było coś trywialnego i zwierzęcego.
Myślałam wówczas, że za mną szaleje i współczułam mu szczerze. Kilka razy próbowałam wejść z nim w przyjacielskie poufne stosunki, ale uchylał wszystkie moje próby i w dalszym ciągu przerażał mnie swoją namiętnością wstrzymywaną, lecz gotową każdej chwili wybuchnąć.
Ukrywałam przed samą sobą, że się bałam tego człowieka, ale mimowoli myślałam nieraz o nim. Mąż mój znał go i jak wogóle z większością moich znajomych obchodził się z nimi, jako mąż pięknej żony, tylko jeszcze chłodniej i dumniej.
Przed końcem sezonu zachorowałam i przez dwa tygodnie nie wychodziłam z domu.
Gdy wyszłam po raz pierwszy dowiedziałam się, że przyjechała słynna piękność lady S.
Znajomi powitali mnie radośnie, otoczyli mnie dawni wielbiciele, ale orszak lady S. był znacznie większym. Mówiono tylko o niej i o jej piękności.
Ujrzałam ją nakoniec i musiałam przyznać, że była cudnie piękną, chociaż zbyt wyzywającą.
Dnia tego wszystko wydało mi się nudnem i przykrem.
Nazajutrz lady S. urządziła wycieczkę do ruin zamku; ja się wymówiłam, zostałam sama, smutna i zniechęcona do świata.
Całe towarzystwo wydało mi się czczem i nudnem, nie chciałam widzieć nikogo, pragnęłam jak najprędzej skończyć kuracyę i wracać do domu.
W mojej duszy zagnieździło się jakieś złe uczucie, do którego nie chciałam się przyznawać.
Tłómaczyłam się, że jestem niezdrowa i chodziłam pić wody samotnie, albo z panią M., moją znajomą z Petersburga, urządzałam wycieczki w okolice.
Mój mąż w tym czasie mieszkał w Heidelbergu, odwiedzał mnie kiedy niekiedy, czekając na ukończenie mojej kuracyi.
Pewnego dnia lady S. namówiła całe towarzystwo na polowanie, a my z panią M. wybrałyśmy się do ruin zamkowych.
Wjeżdżałyśmy powoli na stromą górę. Przed oczyma naszemi roztaczały się piękne okolice Badenu, oświecane promieniami zachodzącego słońca. Rozmawiałyśmy poważnie, jak nigdy przedtem. Pani M. ujęła mnie swoją dobrocią i rozumem, wydało mi się, że mogę z nią być szczerą i rozmawiać o wszystkiem. Mówiłyśmy o rodzinie, o dzieciach, o beztreściwości tutejszego życia, obie tęskniłyśmy do kraju; było nam rzewnie i miło na duszy.
W tak poważnym nastroju wchodziłyśmy na zamek. Wśród murów było chłodno; z oddali dolatywały nas odgłosy kroków i rozmowy.
Przez szerokie podwoje majaczył widok prześliczny.
Usiadłyśmy, żeby trochę odpocząć i patrzałyśmy na zachodzące słońce.
Głosy zbliżały się coraz bardziej, wydało mi się, żem usłyszała swoje nazwisko.
Zaczęłam się przysłuchywać i mimowoli wysłuchałam całej rozmowy. Poznałam głos markiza D. i jego przyjaciela Francuza. Mówili o mnie i o lady S.
Francuz porównywał nas ze sobą i oceniał nasze piękności. Nie powiedział nic ubliżającego, ale mimo to jego sąd mnie oburzył. Francuz analizował nasze urody, tłómaczył, co było pociągającego we mnie, a co w lady S. Ja byłam już matką, gdy ona miała zaledwie lat 19, mój warkocz był większy i bujniejszy, ale jej kibić zachwycała wysmukłością i giętkością.
— Przytem — dodawał — lady to prawdziwa grande dame, a pańska — ot, tak sobie, jedna z tych pospolitych i spowszedniałych już w ostatnich czasach rosyjskich „baryń.”
Zakonkludował, mówiąc, że dobrze robię, wyjeżdżając ztąd i nie próbując rywalizować z lady S., bo jestem już pogrzebana w Badenie.
— Szkoda mi jej wszelako — dodał, jeżeli pan jej nie zechce pocieszyć, to ja gotów jestem... — kończył ze śmiechem cynicznym.
— Jeśli ona wyjedzie, ja za nią — przerwał mu głos o włoskim akcencie.
— Szczęśliwy człowieku, ty umiesz jeszcze kochać! — zaśmiał się Francuz.
— Kochać — podchwycił markiz i umilkł — ja nie umiem nie kochać, to treść życia, cóż może być lepszego. Mój romans nie urywa się nigdy w pół drogi i ten też doprowadzę do końca.
— Bonne chance, mon ami! — życzył mu Francuz.
Nic już więcej nie słyszałyśmy bo odeszli na drugi koniec zamku i głosy ich dolatywały nas z innej strony. Zdumienie ich było wielkie, gdy wychodząc z ruin, ujrzeli nas przed sobą.
Zarumieniłam się, gdy markiz podszedł do mnie a strach mnie ogarnął, gdy wychodząc z zamku podał mi ramię.
Nie mogłam odmówić i szliśmy za panią M. i jego przyjacielem.
Słowa Francuza bezlitośne, ale tak sprawiedliwe i zgodne z moim własnym sądem o sobie, obrażały mnie i zasmucały, ale sposób w jaki się markiz zwracał do mnie, wzbudzał we mnie wstręt duszy, a to tem większy, że musiał wiedzieć, iż słyszałam jego słowa, a jednak sobie nic z tego nie robił.
Miałam wstręt do niego i starałam się trzymać jaknajdalej swoją rękę i podążać jaknajprędzej za panią M.
Markiz mówił mi o cudnym krajobrazie, o szczęściu niespodzianego spotkania ze mną, ale nic już nie słyszałam, bo w tej chwili myślałam o dziecku, o mężu, o kraju. Było mi ciężko na sercu i wstyd, pragnęłam, chciałam jaknajprędzej wrócić do swego samotnego pokoju w Hôtêl de Bade i pomyśleć nad tem, co mi przygniotło duszę. Ale pani M. szła tak wolno, do powozu było jeszcze daleko, a mój towarzysz zwalniał kroku, najoczywiściej zatrzymywał mnie, a nawet ściskał mi rękę.
Pani M. znikła za zakrętem i zostaliśmy sami; coraz większy strach mnie ogarniał.
— Przepraszam pana — rzekłam chłodno, usiłując wyrwać mu rękę, ale koronkowy rękaw zaczepił się o jego guzik.
Markiz się nachylił, żeby odplątać koronkę i jego gorące palce dotknęły mojej dłoni.
Zbudziło się we mnie nieznane uczucie niby strachu, niby rozkoszy. Chciałam spojrzeć mu w oczy z nienawiścią, ale oczy moje wyrażały przestrach i wzruszenie. Jego wilgotne źrenice ogarniały mnie płomieniem, ręce gorączkowo ściskały moją rękę, a rozchylone usta szeptały, że mnie kocha, że żyć beze mnie nie może i podsuwały się coraz bliżej. Ogień przebiegł mi po żyłach, a słowa zamierały na ustach. Nagle uczułam pocałunek na swoim policzku, drżałam i sztywniałam naprzemian, ale z miejsca ruszyć się nie mogłam. Wszystko to trwało chwilę tylko, ale chwila ta była okropna! Tak zrozumiałym był mi wyraz jego twarzy. Wstrętnem mi było to czoło nizkie, podobne do czoła mego męża, ten piękny prosty nos z rozdymającemi się nozdrzami, te długie wąsy i ostra bródka przygładzona i wypomadowana, te gładkie policzki i opalona szyja.
Nienawidziłam i bałam się go, był mi obcym, ale zarazem pożądanym; zawrzała we mnie namiętność nizka, coś mnie popychało w objęcia tego nienawistnego człowieka, chciałam oddać pocałunki tych ust namiętnych, uczuć jego rękę dokoła mojej szyi. Coś mnie ciągnęło na złamanie karku w tę przepaść zakazanych rozkoszy.
— Jestem i tak nieszczęśliwa — myślałam — niechże coraz więcej nieszczęść spada na moją głowę.
Porwał mnie w objęcia i nachylił się nade mną.
— Niechże gromadzi się w mojej duszy coraz więcej wstydu i grzechu.
— Je vous aime! — szepnął głosem mego męża. — I oto nagle stanął mi przed oczyma mąż i dziecko, jako istoty bardzo niegdyś drogie i blizkie.
Ale w tej chwili pani M., zawołała na mnie, oprzytomniałam w jednej chwili, wyrwałam rękę i już nie patrząc na niego pobiegłam za nią.
Dopiero gdyśmy już siedziały w powozie podniosłam oczy.
Markiz stał bez kapelusza i o coś mnie prosił z uśmiechem, nie mógł przecie zrozumieć całego wstrętu i pogardy, którą odczuwałam względem niego w tej chwili.
Życie wydało mi się nieszczęściem, przyszłość beznadziejną, a przeszłość czarną.
Pani M. mówiła do mnie, ale nie mogłam jej rozumieć, bo myślałam, że zwraca się do mnie przez litość, w każdem słowie słyszałam pogardę.
Pocałunek palił mi policzki, a myśl o mężu i dziecku leżała mi na sercu kamieniem.
Chciałam w samotności namyślić się, co począć, ale odwagi mi brakło. Nie dopiłam herbaty i zaczęłam pakować rzeczy z pośpiechem, żeby wieczornym pociągiem wyjechać do Heidelbergu.
Dopiero gdyśmy wsiadły do oddzielnego coupé ze służącą lokomotywa ruszyła, a chłodne świeże powietrze owiało mnie, opamiętałam się i zaczęłam rozmyślać nad przeszłością. Całe moje małżeńskie pożycie od chwili wyjazdu do Petersburga, ukazało mi się nagle w innem świetle.
Przypomniałam sobie pierwsze dwa miesiące spędzone na wsi, nasze dawne plany i zapytałam się, czy mąż mój przez te trzy lata miał bodaj jedną miłą chwilę?
Zawiniłam bardzo względem niego. Ale czemu mnie nie powstrzymywał, unikał szczerej rozmowy, czemu mnie obrażał, czemu nie działał na mnie całą potęgą swojej miłości? A może on mnie nie kochał? Choćby jednak był winnym wobec mnie, tem nie mniej pocałunek obcego człowieka, splamił mi policzki.
Im bardziej zbliżałam się do Heidelbergu, z tem większym niepokojem czekałam przyszłej rozmowy.
Do wszystkiego się przyznam, wszystko mu powiem, wszystko wypłaczę łzami skruchy i on mi przebaczyć musi.
Ale sama nie wiedziałam co ma być owem „wszystkiem,” które mu wyznam i nie wierzyłam, że on mi przebaczy.
To też jak tylko weszłam do pokoju męża, wobec jego spokojnego, choć zdziwionego spojrzenia, poczułam, że nie mam mu nic do powiedzenia, nic do wyznania, o nic go przepraszać nie potrafię. Skrucha i gorycz musiały zostać na dnie mego serca.
— A toś mi zrobiła niespodziankę — rzekł spokojnie — miałem właśnie jutro cię odwiedzić.
Ale przyjrzawszy mi się uważnie, zapytał z przestrachem:
— Co ci jest?
— Nic — odparłam, wstrzymując łzy — możemy chociażby jutro jechać do domu.
Dość długo milczał i przyglądał mi się badawczo.
— Powiedz-że mi co ci jest? — spytał znowu.
Mimowoli spuściłam oczy, w jego źrenicach błysnął gniew i obraza.
Przeraziłam się myśli, które mu przychodziły do głowy i z nieznaną sobie potęgą fałszu, rzekłam:
— Nic się nie stało: poprostu było mi nudno i ciężko samej; myślałam dużo o naszem życiu, o tobie i poznałam, że wobec ciebie zawiniłam. Tak, jestem winna — powtórzyłam i łzy zalały mi oczy. — Wracajmy już na wieś i na zawsze!
— Moja droga, po co te sceny? — rzekł chłodno — Że chcesz wracać na wieś, to bardzo szczęśliwie, bo nam już niewiele pieniędzy zostało. Ale że na zawsze, to tylko złudzenie! Wiem przecie, że nigdzie długo nie usiedzisz. Wypij herbaty, to ci doskonale zrobi! Wstał, żeby zadzwonić na kelnera.
Przeczułam wszystko, co mógł o mnie myśleć w tej chwili i obraziłam się za te myśli. Patrzał na mnie z ukradka i podejrzliwie. Nie, on nie chce i nie może mnie zrozumieć. Pod pozorem, że chcę zobaczyć, co się dzieje z dzieckiem, wyszłam do drugiego pokoju.
Ale nie o dziecko mi chodziło: chciałam być sama i módz płakać, płakać, wypłakać się do syta....