Szkarłatna Róża Raju Boskiego/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X
ROZMOWA Z BUDDĄ

O pracach apostolskich Męcińskiego w Makao i innych miejscowościach na Dalekim Wschodzie rozpisywać się nie będziemy, ponieważ były one tylko przygotowaniem do męczeństwa. Makao było miastem w tym samym rodzaju co Goa, tylko może jeszcze bardziej wspaniałym i rozpustnym; prócz tego było tam znacznie mniej Hindusów, natomiast dużo kupców chińskich, manilskich i w ogóle ludzi żółtych, ton jednakże nadawali biali.
Męciński pracował w kolegiach, a przede wszystkim uczył się języka japońskiego, bez którego w Japonii nic nie mógłby sprawić. W ogóle główną trudnością dla misjonarzy europejskich w tamtych stronach była konieczność znajomości różnych języków.
Teraz weźmy pod uwagę, że język japoński zasadniczo, poza różnymi dialektami, jak północne, południowe i tak dalej, język tak zwany codzienny, nie tylko różny jest zupełnie od literackiego, ale inny jest pod wielu względami, gdy mówi mężczyzna, inny, gdy mówi kobieta, a jeszcze inny gdy mówi się do dzieci. Europejczycy, nie wiedząc o tym, zwykle uczyli się języka japońskiego od kobiet, skutkiem czego nabierali mnóstwa wyrażeń zdrobniałych i pieszczotliwych. W owych czasach naród japoński, podobny w tym bardzo do polskiego, uważał się za naród rycerski i żył tylko z rolnictwa i z wojny, do tego stopnia, że nawet chłopi nosili szable. Nic tedy dziwnego, że sposób mówienia mężczyzn przy całej uprzejmości lubował się w wyrażeniach stanowczych i w tonie szorstkim. Dodajmy do tego, iż uczeni używali w dysputach języka literackiego, który do niedawna jeszcze do tego stopnia różnił się od potocznego, iż nie można było tłumaczyć na literacki język japoński najwznioślejszych nawet utworów europejskich, ponieważ nasz język literacki wydawał się Japończykom zbyt trywialny. Wiadomo też, że literatura japońska kształciła się na chińskiej, zrozumiałym zatem będzie, jeśli powiemy, iż nie podobna byłoby bodaj jako tako porozumieć się z inteligentnym Japończykiem bez powierzchownej choćby znajomości ksiąg chińskich, chińskiej filozofii i literatury, głównych źródeł etyki rasy żółtej, a zatem właściwej istoty ich duszy.
Ileż starań, ileż pracy niesłychanej i trudów wymagało choćby zwykłe tylko przygotowanie się do duchowego zetknięcia się ze światem japońskim, zetknięcia, które po krótkim czasie musiało się skończyć okrutnymi torturami i śmiercią!
Spójrzmy teraz na Męcińskiego: wysoki, chudy, z długą brodą, twarzą ascety, pociemniałą od południowego słońca i wichrów morskich, oczami, w których żarzy się ekstaza, patrzy w dal, w której czeka go krzyż. Dokoła piękne gaje palmowe, obwieszone gronami kosmatych orzechów kokosowych i bananami. Przyroda zmysłowa, dysząca nie tylko żarem słonecznym, ale i korzennymi wońmi. Ziemia czerwona, również zmysłowo pachnąca, jakby napęczniała krwią. Zieleń przebogata, bujna, splatająca się i przerastająca wzajem. Girlandy lian zwisają wszędzie, a na nich krzycząc kołyszą się ptaki o wesołym upierzeniu i niesłychanych kształtach. Na lianach całe procesje małp, stworzonek naprawdę uciesznych i miłych. Ludzie w białych muślinowych szatach, cicho krocząc bosymi stopami, przesuwają się jak duchy. Na ramionach i na kostkach nóg kobiecych dzwonią bransolety brązowe, srebrne, a często złote. Pantofelki, jeśli się je nosi, są z oszczędnego adamaszku haftowanego złotem i perłami i o zagiętych szpicach, na których dzwonią małe srebrne grzechotki. Nie ma zimy, bo coraz to inne drzewa kwitną, a choć kwiatki, przeważnie (żółte lub czerwone) są małe i nikłe, jest ich mnóstwo ogromne, a lada podmuch zaściela nimi ziemię lub zsypuje je na ludzi. Gdy silniejszy wiatr zawieje, szerokie, długie, twarde a lśniące liście palm uderzają o siebie tak, iż las nie szumi, lecz klaszcze. Co krok słychać muzykę lub pieśń. Jest tak pięknie, iż zdaje się, że ludzie tu nigdy nie cierpią.
Nie podobna, aby najposępniejszy nawet mnich nie poddał się urokowi tych pięknych krajów, które przecież są dziełem Stwórcy. Nie podobna, aby one nie wywarły żadnego wrażenia na Męcińskim, który od dzieciństwa niemal ukochał je tak, że dla ich nawrócenia życie swe poświęcił.
Jednakże pomyśleć tylko, że wśród tej całej krasy świata przesłonecznionego chodził wciąż z myślą o śmierci, i że ona właśnie była jego ukochaniem, już bliskim i prawie uchwytnym.
A cóż byśmy powiedzieli, słysząc, jak ów tak bardzo samotny Polak, błądzący po gajach palmowych, osamotniony gorzej niż którykolwiek z jego towarzyszów, mówi tylko o miłości? O tej jedynej miłości, jaka w szlachetnych sercach ówczesnych ludzi rycerskich płonęła, a mianowicie o miłości Boga i bitwie ostatniej, w Jego służbie i pod Jego sztandarem stoczonej mieczem ducha?
I któż by przypuścił, lub raczej mówiąc ściślej, któż by śmiał wątpić, że myśl o bliskich mękach nieznanych serce tego rycerza bożego napełniała weselem i czyniła go pełnym miłości i radośnie uśmiechniętym.
Jest noc księżycowa.
Brzegiem morza, w szum fal zasłuchany, idzie samotny Męciński, dumając.
Idzie brzegiem zatoki, po której drugiej stronie cichy, palmowy las szeregami nierównymi dąży ku wierzchołkowi wzgórza, gdzie sterczą wieże starego buddyjskiego klasztoru.
Tam przed straszliwymi posągami niezrozumiałych, poczwarnych bóstw wciąż jeszcze palą się światła, a od czasu do czasu w oznaczonych godzinach słychać zgiełkliwą muzykę mnichów.
Misjonarz staje nad brzegiem zatoki, patrzy w stronę klasztoru i oto widzi wynurzający się z rozczochranej gęstwy palmowych czupryn kolos olbrzymi.
Jest on wyższy od gór, włosy ma trefione, dokoła twarzy okrągłej, zamyślonej, męskiej, lecz o słodkim owalu dziewczęcym, a nad półprzymkniętymi łagodnie uśmiechniętymi oczami na czole złoty krąg — znak kasty. Luźna szata przykrywa tylko jego ramiona, w malowniczych fałdach opadając poniżej szerokich piersi.
Męciński niejednokrotnie już widział tę twarz tajemniczą i tak dziwnie uśmiechniętą i nie może powiedzieć, aby mu ona była wstrętna. Jest w niej dużo cierpienia, słodyczy, rozmarzenia, ale jest też coś co odpycha.„Zimna jakaś obojętność czy wyniosłość.“
To widmo Buddy, które się nagle wyłoniło z lasu w postaci kolosu, jakie w tamtych stronach stawiają temu dziwnemu mężowi. Są to ogromne posągi-świątynie lub kaplice.
Nazwaliśmy go „dziwnym mężem“, albowiem człowiek ten, którego jedna czwarta część ludzkości na kuli ziemskiej uważa za boga, naprawdę żył w szóstym wieku przed Chrystusem, nazywał się Sakia-Muni i był synem królewskim. Ukochany wielce przez ojca oraz słynną z piękności żonę, z którą miał dziecko, szlachetny i wzniosłego umysłu, żył w czystej miłości, nigdy nie opuszczając murów swego pałacu ani okalającego go parku. Nad jego głową powiewały wciąż wachlarze z różnobarwnych piór lub kwiatów, a uszy jego nie znały hałasu nad słodkie dźwięki muzyki, głos ukochanej żony i śmiech synka. A mimo to w sercu jego tliła bezustanna tęsknota.
— Albowiem nie zaznałeś życia, synu królewski! — mówił mu poprzez srebrną od księżyca zatokę Męciński.
Gaśnie wizja parku z białymi pawiami i tańczącymi na szmaragdowej murawie bajaderami. Oto syn królewski stoi na rozdrożu ulic w towarzystwie swego przyjaciela i po raz pierwszy w życiu przygląda się zwykłym ludziom. Któż to idzie? Szkielet zgarbiony, z wpadłymi oczodołami, trzęsący się, oparty na kiju i ledwo powłóczący nogami.
— Takim będziesz, królewiczu, gdy się zestarzejesz — szepce przyjaciel.
Oto niosę człowieka na noszach, pokrytego cuchnącymi wrzodami.
— Takim będziesz, gdy zachorujesz — szepce głos.
A tuż chyżo biegną ludzie z czymś, zawiniętym w prześcieradle.
— Każ im stanąć i pokazać, co niosą, ale nie dotykaj ich, bo to ludzie nieczyści! — poleca przyjaciel.
Królewicz pierwszy raz z przerażeniem patrzy w twarz trupa.
— Takim będziesz, gdy umrzesz — obwieszcza głos.
— Więc takie jest życie?
— Wszelkie życie jest cierpieniem.
— Zatem pójdę cierpieć — mówi królewicz.
W trzydziestym roku życia zostaje pustelnikiem.Mieszka w górach, w lesie. Na próżno odwiedzają go pobożni pielgrzymi; nie mówi z nimi, cały zatopiony w rozmyślaniach nad tym, jak można ludzkość wykupić z życia, które jest cierpieniem. Aż pewnego dnia znalazł odpowiedź, a wtedy wykąpał się w chłodnym strumieniu górskim, przyjął placek z miodem, który mu przyniosła jakaś kobieta, napił się mleka z jej dzbanka i wykrzyknął: — Nie będę już więcej pustelnikiem i nie będę dłużej umartwiał ciała swego. Znalazłem odpowiedź i pójdę pomiędzy ludzi szerzyć ją jako dobrą naukę.
— Jakaż jest twoja nauka, królewski synu i pustelniku? — pyta Męciński.
Jako pielgrzym w długiej, żółtej szacie, z kijem i żebraczą miseczką w ręce, Gautama, bo i takie miał imię, obecnie Budda, to jest trzykrotnie wyzwolony, inaczej Bodhisatwa, wędruje gościńcami Indyj, nauczając, iż życie jest tylko złudzeniem, cierpienie, jakim jest życie, powstaje z niewiedzy, nie ma nic, a zatem przez miłość, sprawiającą, że niczego od nikogo nie pragniemy, wyzwoliwszy się z cierpień złudzenia, przejdziemy do nicości, w której kończy się wszystko, nawet Brama. Albowiem Brama, bóg jedyny, choć jest bez końca i bez początku, też znika w nirwanie, by się z niej znowu własną siłą wyłonić.
— Ależ to obłęd! — krzyczy Męciński.
Zahuczały kotły i trąby w buddyjskim klasztorze i znowu pojawiło się widmo Gautamy ze smutną, słodko uśmiechniętą twarzą.
Nad głową jego, jak brylant olbrzymi, świeciła gwiazda wszechświata — sam Brama — i gwiazda ta z białej zaczęła się robić żółtą, później czerwoną, rozżarzyła się na purpurowo, wciąż malejąc, aż wreszcie zgasła i przeszła w nicość, a twarz Buddy była wciąż spokojna i łagodnie uśmiechnięta.
— Nie znasz miłosierdzia! — krzyczy mu Męciński — nie znasz prawdziwej miłości! Twoja nicość jest śmiercią na wieki wieków. Moja miłość jest odkupieniem i życiem wiecznym.
Gwiazdy gasną. Świat ogarnia blady, widmowy przedświt.
Wtem za plecami Męcińskiego rozlega się sakramentalne buddyjskie wezwanie:
— Om mani padme[1].
A potem gromkie i niskie, jak uderzenie w bęben:
— Om!
Męciński drgnął i obejrzał się.
Nie było za nim nikogo, a tylko zdawało się, jak gdyby w gąszczach spod czyjegoś dziewiczego czoła, twarzy o dziewiczym owalu błysnęły pół przymknięte, łagodnie uśmiechnięte oczy.
Wówczas misjonarz zwrócił się ku klasztorowi, z którego na świat szła przez morze burza złych modłów, przeciął ją wielkim znakiem krzyża i zgasił.
Muzyka klasztorna ucichła.
Rozpromienił się brylantowy świt, w tęczowej aureoli wzeszło słońce. Fale zatoki zaszumiały od dalekiego przypływu.
Męciński ukląkł na piasku i modlił się.








  1. Ma to różne znaczenia. Tłumaczą to np. jako „Ty jesteś ja“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.