<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Szkoła żon
Podtytuł Komedja w pięciu aktach
Część Akt trzeci
Pochodzenie Dzieła / Tom drugi
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
ARNOLF, ANUSIA, GRZELA, AGATKA.

ARNOLF:
Tak, wszystko było dobrze, cieszę się niezmiernie:
Wszystkie rozkazy moje wykonałaś wiernie,
Dzięki mym światłym radom, zuchwałego gaszka
Z ręki twojej zupełna spotkała porażka.
Brzydkiej zdrady, Anusiu, stałaś się przedmiotem,
Widzisz, dokąd zajść mogłaś, ani wiedząc o tem,
I, bez moich wskazówek, byłabyś, niebogo,
Pomknęła jak najprościej grzeszną piekieł drogą.
Wszystkich owych fircyków zamiary są jasne:
Mają piękne pluderki, pióra, wstążki krasne,
Bujny włos, białe ząbki i słówka pieściwe,
Lecz, pod tem wszystkiem, szpony kryją się zdradliwe;
To prawdziwe szatany, których paszczy głodnej
Cześć kobieca za kąsek stanie niezawodny,
Ale, jak ci powtarzam, tym razem, kochanku,
Dzięki mej pieczy wyszłaś z przygody bez szwanku.
Sposób, w jaki rzuciłaś mu z góry ten kamień,
Co go już chyba z wszelkich wyleczył omamień,
Tembardziej mnie utwierdza jeszcze w mym zamiarze
Aby cię jak najrychlej zawieść przed ołtarze.
Lecz, zanim to nastąpi, chciej zachować w głowie
Kilka słów, które bardzo wyjdą ci na zdrowie.
Podajcie mi tu krzesło.
Do Grzeli i Agatki:
Wy, jeśli myślicie...
AGATKA: Co pan kazał, pamiętać będę całe życie.

Ten łotr, co nas przekupił i, w swej przewrotności,
Chciał...
GRZELA:
Jeśli go tu wpuszczę, niech skonam w trzeźwości.
To hultaj: raz ostatni, wchodząc porą nocną,
Dał nam parę talarów oberżniętych mocno.
ARNOLF:
Wieczerzę przygotować mi z przepychem całym;
Zaś, aby spisać kontrakt, jak wam już kazałem,
Niech jedno albo drugie za powrotem rusza,
Sprowadzić z narożnego domu notarjusza.



SCENA DRUGA.
ARNOLF, ANUSIA.

ARNOLF siedząc:
Anusiu, słuchaj teraz; połóż mi to szycie;
Podnieś głowę, uwagę wytęż należycie:
Tu, kładąc palec na czoło:
o, tutaj patrz na mnie w czasie tej rozmowy,
I najmniejsze słóweczko wbji sobie do głowy.
Zaślubiam cię, Anusiu; i codzień sto razy
Winnaś wysławiać losu tak szczęsne rozkazy,
Wspominać niskość stanu, w którymś jest zrodzoną,
I zarazem mą dobroć wielbić nieskończoną,
Co, z nikczemnej kondycji wieśniaczki ubogiej,
W. sławetnego mieszczaństwa podnosi cię progi,
Darzy ciebie zaszczytem łoża i pieszczoty
Człowieka, co strzegł dotąd swej wolności złotej,
I, sto razy w wspanialsze zapraszany stadło,
Odmawiał szczęścia, które tobie dziś przypadło.
Mieć ciągle na pamięci twoim obowiązkiem,
Jak bardzo niczem byłaś przed tym chlubnym związkiem,
A z tem wspomnieniem niechaj twa chęć idzie w parze,
By zasłużyć na zaszczyt, którym cię dziś darzę,

I ciągle mieć na pieczy, bym, w żadnej potrzebie,
Nie pożałował tego, co czynię dla ciebie.
Małżeństwo, to, Anusiu, nie jest puste słowo:
Godność żony nakłada regułę surową,
I nie poto, jak sądzę, stan ten bierzesz na się,
By pędzić dnie w rozrywkach i płochym wywczasie.
Uległość, oto cnota co przystała żonie,
To jej los: władza wszelka jest po męża stronie.
Choć każde społeczności stanowi połowę,
Nie równe między sobą są połówki owe:
Jedna połową wyższą, a druga poślednią;
Jedna władać, a druga ma się korzyć przed nią;
I posłuszeństwo, jakie okazują radzi,
Żołnierz swemu wodzowi co go w bój prowadzi,
Pachołek panu, ojcu synaczek pokorny,
Przełożonemu swemu braciszek klasztorny,
Niczem jest jeszcze wobec owej uległości,
Cichego posłuszeństwa, nieśmiałej miłości,
I szacunku, co serce małżonki przenika,
Dla swego męża, pana, władcy i zwierzchnika.
Skoro on na nią wzrokiem surowym potoczy,
Jej świętą powinnością spuścić zaraz oczy,
I nigdy w twarz mężowi spojrzeć się nie waży,
Zanim on ją łaskawem spojrzeniem obdarzy.
Choć dziś kobiety nieraz depcą te zasady,
Niechaj cię nie uwodzą ich zdrożne przykłady;
Strzeż się iść śladem owej płochej zalotnicy,
O której sprawkach krzyczą bodaj na ulicy;
Strzeż się folgę poszeptom dawać złego ducha,
To znaczy, gaszków miłym słówkom chylić ucha.
Pomnij, że, gdy imieniem żony cię uświęcę,
Cześć mą, honor, oddaję ci, Anusiu, w ręce;
Że honor, to rzecz tkliwa, zadrasnąć go łacno,
Nie igra z niem kobieta co duszę ma zacną.
Pomnij też, że są w piekle kotły rozpalone,
W których szatani smażą każdą grzeszną żonę.

To nie żarty, Anusiu, co mówię; prawdziwie
Każde słowo twe serce winno chłonąć chciwie.
Idąc za tą nauką, twa duszyczka mała
Będzie zawsze jak lilja, czyściutka i biała;
Lecz, jeśli ją ku złemu chętka zwabi marna,
Dusza stanie się zaraz niby węgiel czarna;
Wszystkim będziesz przedmiotem wstrętu i obawy,
I pójdziesz kiedyś, jako łup szatana prawy,
Tam, gdzie złe żony smoła roztopiona czeka:
Od czego niech zachowa cię niebios opieka.
Dygnij teraz. Podobnie jak mniszka w klasztorze
Bez reguł znajomości obejść się nie może,
Toż samo i w małżeńskim przygodzi się staniej
I tu oto w kieszeni mam ważne pisanie,
wstaje:
Co żony obowiązki kolejno porusza.
Nie wiem, kto jest autorem; zacna jakaś dusza.
Pragnę, by to lekturą twą było jedyną.
Masz. Zobaczym, czy dobrze to czytasz, dziewczyno.
ANUSIA czyta:

Maksymy małżeńskie,[1]
czyli obowiązki zamężnej niewiasty,
wraz z jej codziennem ćwiczeniem.
I. Maksyma.

Której niebios wola święta
W łożu męża miejsce daje,
Wiecznie o tem niech pamięta,
Choć dziś inne obyczaje,
Że mąż w wszelakiej potrzebie
Chce ją mieć tylko dla siebie.
ARNOLF:
Co to znaczy, dokładniej objaśnię cię potem:
Teraz, wystarczy gdy się zapoznasz z przedmiotem.

ANUSIA czyta dalej:

II. Maksyma.

Niech będzie dbała w ubiorze,
Tyle, ile pragnąć może
Mąż: jedyna tu osoba,
Dla niego dobra żona wszystkie wdzięki stroi,
I zgoła o to nie stoi,
Że innym się nie spodoba.

III. Maksyma.

Precz owe niewieście zdrady,
Wonności, blansze, pomady,
Któremi w świecie piękność kobiety zwycięża;
Dla czci naszej to wszystko trucizny śmiertelne:
Rzadko starania tak dzielne
Podejmuje się dla męża.

IV. Maksyma.

Pod czepkiem, jak wstyd każe, niech, wychodząc z domu,
Blaski spojrzenia przysłoni:
Tem serce małżonka skłoni,
Że me będzie żądała w paść w oczy nikomu.

V. Maksyma.

Prócz gości, co u siebie ich sam mąż przyjmuje,
Zdrowa rada zakazuje,
Aby ktoś miał istnieć dla niej:
I ludzie płochego stanu,
Co mają sprawy do pani,
Zwykle nie są mili panu.

VI. Maksyma.

Na żadne gaszków prezenta
Przenigdy niech nie przystaje,

I niechaj zawsze pamięta,
Że nikt dziś darmo nie daje.

VII. Maksyma.

W jej sprzętach, aby djabłu nie dawać oręża,
Nie potrzeba papieru, pióra, kałamarza;
Cokolwiek w domu napisać się zdarza,
Niechaj to zawsze należy do męża.

VIII. Maksyma.

Owe przemodne salony,
Gdzie piękny świat zgromadzony
Przewrotnemi nauki umysł kobiet psuje,
Wzbronione będą jej równie:
Tam-to ród niewieści głównie
Na szkodę mężów spiskuje.

IX. Maksyma.

Żona, co o swój honor pragnie dbać usilnie,
Kart niech się wystrzega pilnie;
To są zabawy niewarte;
Nieraz ta igraszka licha
Niebaczną żonę popycha,
By siebie stawić na kartę.

X. Maksyma.

Na żadne modne spacery,
Podwieczorki we wsi szczerej,
Niech próżno czasu nie traci,
Bo uczy pojęcie zdrowe,
Że za figielki takowe
Później mąż rachunek płaci.

I. Maksyma...

ARNOLF: Sama sobie doczytasz; później, pomalutku,
Będę ci te maksymy tłómaczył do skutku.

Teraz, muszę do miasta wyjść w maleńkiej sprawie:
Słówko tylko, i zaraz z powrotem się stawię.
Idź do siebie, i książkę tę przechowuj mile.
Jeśli przyjdzie pan rejent, niech zaczeka chwilę.



SCENA TRZECIA.
ARNOLF sam:

Lepszej żony nie mogłem chyba znaleźć sobie,
Z tej uległej duszyczki co zechcę, to zrobię;
Jak miękki kawał wosku tak ją w rękach nagnę,
I mogę dać jej postać jakiej sam zapragnę.
Niewiele brakło, aby, w mojej niebytności,
Nie wpadła w sidła swojej wielkiej naiwności;
Lecz to pewne, że łatwiej o środek obrony,
Gdy żona grzeszy zbytkiem z tej, nie z innej strony.
Na ten błąd znaleść leki skuteczne nie sztuka:
Do prostych serc najłatwiej przemawia nauka;
I, choć już z dobrej drogi zejść była gotowa,
By znów ją wrócić na nią, wystarczą dwa słowa.
Zato sprytna niewiasta, to znów inny kwiatek!
W jej główce losów naszych tkwi cały zadatek;
Co sobie tam ułoży, o, to już przepadło,
Chociażby się nie wiedzieć co jej w uszy kładło.
Drwi sobie z naszych nauk jej rozumek luby,
Z najprzewrotniejszych błędów szuka dla się chluby,
I znajdzie, gdy ku złemu skieruje swą wolę,
Podstępy, co najmędrszych wyprowadzą w pole.
Próżno biedzi się nasza myśl, w walce osłabła:
Sprytna baba w swych sztuczkach gorsza jest od djabła,
I, gdy jej kaprys wyrok wyda pocichutku
Na cześć naszą, to możem już być pewni skutku!
Niejeden zacny człowiek sprawdził to na sobie.
Słowem, z mym trzpiotem tutaj wnet porządek zrobię;
Ma słuszną karę za to, że tak wiele gada.
Moich rodaków to jest nazbyt częsta wada:

Gdy który zdoła złowić serduszko na wędkę
Najtrudniej mu paplania pohamować chętkę,
I tej głupiej próżności tak go korci licho,
Że wolałby powiesić się niż siedzieć cicho.
Czy djabeł te kobiety judzi w chętce ślepej,
Że im się podobają te puste czerepy!
I że... Lecz oto idzie... Grajmy swoją rolę:
Niech nam znów ten gaduła wyśpiewa swe bole.



SCENA CZWARTA.
HORACY, ARNOLF.

HORACY:
Znów pana nie zastałem; snać los nieżyczliwy
Nie chce uczynić zadość mej chęci tak żywej.
Lecz, póty będę wracał, aż kiedyś z pewnością...
ARNOLF:
Ech, Boże! dajmy pokój tym pustym grzecznościom:
Nic mnie nie złości tyle, co te madrygały
I, gdybym mógł, oczyścić chciałbym świat z nich cały.
To przeklęty obyczaj: iluż dzisiaj ludzi,
Tracąc czas, próżno siebie i drugich tem trudzi.
Niechże się pan nakryje. Nakrywa głowę. I cóż twe amory?
Mogęż wiedzieć, daleko zaszły do tej pory?
Wówczas, wyznaję, byłem nieco roztargniony,
Lecz później oceniłem rzecz z właściwej strony;
Podziwiam twych zabiegów początek wspaniały
I biorę żywy udział w tej przygodzie całej.
HORACY:
Cóż, kiedy, o dkąd o tem radziliśmy wspólnie,
Sercu memu się wiodło dosyć nieszczególnie.
ARNOLF:
Och, och, jakto?
HORACY: Tak; losy, w sposób dość niemiły,
Na kark nam opiekuna panny sprowadziły.

ARNOLF: To fatalność!
HORACY: Lecz co mnie w tem najwięcej drażni,
Dowiedział się o naszych serc czułej przyjaźni.
ARNOLF:
Któż, u djaska, mógł zdradzić mu twoje przygody?
HORACY:
Nie wiem; lecz że ktoś zdradził, mam na to dowody.
Szedłem właśnie ochoczo, by, w zwykłą godzinę,
Odwiedzić nieco moją anielską dziewczynę,
Kiedy, jakby mnie pierwszy raz w życiu widzieli,
I pachoł i służąca w drodze mi stanęli,
I „ruszaj, pókiś cały“ krzycząc srogim głosem,
Zatrzasnęli poprostu mi bramę przed nosem.
ARNOLF:
Co i przed nosem!
HORACY: Przed nosem.
ARNOLF: A, draby przeklęte!
HORACY:
Chciałem z niemi pomówić, choć przez drzwi zamknięte;
Lecz, na wszystkie odezwy, ci, zamiast otwierać,
Krzyczą: „Pan nie pozwolił, proszę się zabierać“.
ARNOLF: Zatem nie otworzyli?
HORACY: Nie. Przez okno potem
Ona mnie obznajmiła z tym smutnym powrotem,
I, wypędzając z domu ze srogiem wzburzeniem,
Na drogę obdarzyła mnie jeszcze kamieniem.
ARNOLF:
Jakto! Kamień rzuciła?
HORACY: Tak i niezbyt mały,
Własne jej rączki drobne na łeb mi posłały.
ARNOLF: Tam do licha! jak widzę, to nie bagatele!
Pewnie; po tem nadziei trudno żywić wiele.
HORACY:
Prawda; powrót ten zepsuł mi szyki w wtej mierze.
ARNOLF:
Wierzaj mi, że z strapieniem twem współczuję szczerze.

HORACY:
Ten cymbał wszystko wikła.
ARNOLF: Tak. Lecz cóż to znaczy!
Znajdziesz sposób by sprawę obrócić inaczej.
HORACY:
Muszę obmyślić, czyby się jakoś nie dało
Pokonać zazdrośnika czujność zbyt wytrwałą.
ARNOLF:
To ci nie będzie trudno. Wszak wiesz, że ta młódka
Kocha cię.
HORACY: Oczywiście.
ARNOLF: No to sprawa krótka.
HORACY:
Mam nadzieję.
ARNOLF: Ten kamień niby rzecz odmienia;
Lecz to cię nie powinno dziwić.
HORACY: Bez wątpienia;
Że w tem ów ptaszek siedzi, pojąłem odrazu,
I że wszystko co zaszło, to z jego rozkazu.
Ale niemniej odemnie chyba pana zdziwi,
Pewna rzecz, która sprawę znów znaczy szczęśliwiej;
Krok, którego przytomność i śmiałość zdradziecka,
Mogą zdumieć ze strony naiwnego dziecka.
Miłość, to mistrz nielada; ona, w jednej chwili,
Czyni z nas coś, czem przedtem nigdyśmy nie byli;
Nieraz w naturze naszej, w sposób niesłychany,
Nauki jej sprawiają zupełne przemiany;
Jednem tchnieniem potężnem ta wszechmocna władza,
Jakby cudem, na innych ludzi nas przeradza;
Z jej woli, wraz się skąpy staje rozrzutnikiem,
Tchórz rycerzem, gbur prosty czułym zalotnikiem;
Najbardziej tępej duszy ona daje ostrze
bystrość wlewa w objęcie najprostsze.
W Anusi cud ten mocą zabłysnął tajemną,
gdy takiemi oto słowy zrywa ze mną:
„Odejdź pan: już twa noga tutaj nie postanie;

Znam twe chęci, a oto masz odpowiedź na nie“,
Ten kamień, co się panu wydawał tak srogi,
Razem z małym liścikiem upadł mi pod nogi;
I trud no było złączyć roztropniej i milej
Treść tych słów, list i kamień rzucony w tej chwili.
Czyż cię nie wprawia w podziw podobny uczynek?
Nie robiż miłość cudów z naiwnych dziewczynek?
Że w sercach ludzkich działać mogą dziwne rzeczy
Jej potężne płomienie, i któż mi zaprzeczy?
I cóż pan o tej sztuczce mówisz i liściku?
No! czyli nie podziwiasz takiego wyniku?
Czy cię nie śmieszy patrzeć, jaką głupią rolę
Gra ów Argus, przez dziecko wywiedziony w pole?
Powiedz pan?
ARNOLF: Ależ owszem.
HORACY: Niechże się pan śmieje.
Arnolf śmieje się z przymusem.
Ten człowiek, co, chcąc przeciąć wszystkie me nadzieje,
Zapiera bramy domu, gromadzi pociski,
Tak, jakgdybym chciał szturmem brać ten dworek niski
Który, chcąc mnie odpędzić a sam mając tchórza,
Całą służbę od wewnątrz przeciw mnie podburza,
I w końcu go na dudka, jego własną bronią,
Stroi ta, której umysł dławił ciężką dłonią!
Wyznaję szczerze, chociaż tym swoim powrotem
Pragnienia me powikłał nielada kłopotem,
Lecz w zamian, jego kosztem, świetnie się ubawię —
Gdy to wspomnę, ze śmiechu pokładam się prawie.
Pan się niedość tem cieszysz, do kroćset tysięcy!
ARNOLF z wymuszonym śmiechem:
Daruj, ale się cieszę jak mogę najwięcej.
HORACY: Pewno też jesteś ciekaw listu tego treści:
Wszystko, co serce czuje, w tem piśmie się mieści
Lecz w słowach dziwnie prostych i pełnych tkliwości,
Serdeczności niewinnej, słodkiej naiwności,

Poprostu tak, jak serce dziewczęcia najszczersze
Zdoła wyrazić uczuć swoich drgnienia pierwsze.
ARNOLF pocichu na stronie:
Więc na to ci, łotrzyco, kunszt pisania służy,
Którego ci broniłem jak mogłem najdłużej!

HORACY czyta: „Pragnę do pana pisać, i jestem w wielkim kłopocie, jak wziąć się do tego. Mam różne myśli, które chciałbym aby pan mógł poznać; ale nie wiem jak je wyrazić i nie ufam własnym słowom. Zaczynam rozumieć, że mnie dotąd trzymano w zupełnej ciemnocie: lękam się, bym nie na pisała czegoś niewłaściwego i nie powiedziała więcej niż przystoi. Doprawdy, nie wiem co mi pan takiego zadał, ale czuję że jestem śmiertelnie zmartwiona tem co mi kazano zrobić, że będzie mi strasznie przykro nie widywać pana i byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym mogła zawsze zostać z panem. Może to niedobrze że tak mówię; ale cóż, nie mogę się wstrzymać; chciałabym żeby się to mogło stać, a żeby to nie było nic złego. Mówiono mi, że wszyscy młodzi to zwodziciele, że ich nie trzeba słuchać, i że wszystko co pan mówi, to tylko poto aby mnie wywieść w pole; ale zaręczam, że ja nie potrafię o panu tak myśleć; słowa pana tak mi trafiają do serca, że nie mogę uwierzyć by miały być kłamstwem. Niech mi pan szczerze powie, jak jest naprawdę; ja jestem głupiutka dziewczyna, więc bardzoby pan nieładnie postąpił, gdyby pan mnie zwodził; a ja umarłabym chyba ze zmartwienia“.

ARNOLF na stronie:
A, szelma!
HORACY: Co to panu?
ARNOLF: Nic; kalsznąłem trocha.
HORACY:
Możnaż tkliwiej wyrazić, że się kogoś kocha?
Mimo przeklętych starań tyranji tak szpetnej,

Mógłże wyróść w ukryciu kwiat bardziej szlachetny?
Czy to nie jest występek, w art najsroższej kary,
Niszczyć złośliwie duszy tak powabnej czary,
Poto, aby, w prostactwie grubem i ciemnocie,
Bronić światła bożego tej cudnej istocie?
Miłości blask rozprószył już nieco te m rok i;
Lecz, jeśli kiedy w życiu, przez losów wyroki,
Będę mógł, tak jak pragnę, owego gałgana,
Łotra z pod ciemnej gwiazdy, szelmę, rufijana...
ARNOLD: Bądź zdrów.
HORACY: Jakto, tak szybko?
ARNOLD: Przypomniałem sobie,
Żem naznaczył spotkanie gdzieś pewnej osobie.
HORACY:
Czy pan nie wie przypadkiem, ktoby pokryjomu
W potrzebie znaleść przystęp mógł do tego domu?
Wszak, między przyjaciółmi, nieraz sobie wzajem
Takie drobne przysługi w potrzebie oddajem
W domu tym, wszystkim stałem się przedmiotem wstrętu;
I oboje służący, od tego momentu,
Pomimo najgorętszych starań z mojej strony,
Wszystkim prośbom stawiają opór niezwalczony.
Miałem do takich usług pewną starowinę:
Co inny w tydzień, ona sprawiła w godzinę,
Niemało mi pomogły jej cenne zalety;
Lecz przedwczoraj się klapło babinie niestety.
Nie znasz kogoś, co mógłby, wkradłszy się tajemnie...
ARNOLF:
Doprawdy, nie; lecz znajdziesz pewno i bezemnie.
HORACY:
Żegnaj zatem. Raz jeszcze o milczenie proszę.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam.

Ach, w tej rozmowie ileż męczarni ponoszę!
Jak ciężko dławić w sercu cierpienia najskrytsze!

Ha! ta gąska zdołała mnie podejść tak chytrze!
Udawałaś głupiutką przedemną, ty szelmo,
Albo sam djabeł nagle zdjął ci z oczu bielmo.
Ha! przez ten list nadzieje wszystkie moje prysły;
Widzę, że łotrzyk umiał opętać jej zmysły,
Że już ze wszystkiem ukradł mi całe jej serce,
I wściekłość mnie porywa na tego wydziercę.
Podwójna dzisiaj rozpacz w duszy mojej gości,
I nie mniej niż w czci mojej, cierpię w mej miłości.
Wściekam się, że jej chęci ku innemu płoną,
I wściekam się, że moją czujność tak zwiedziono.
Wiem, że, aby ukarać tę nieskromną chętkę,
Dość byłoby pozwolić jej chwycić tę wędkę,
Że sama swym występkiem gubi się ta płocha;
Lecz ciężko jest utracić to, co się tak kocha.
O nieba! rozważywszy mój wybór tak długo,
Trzebaż, abym jej wdzięków dziś uczuł się sługą?
Wszakci nie ma rodziny, majątku, znaczenia,
Zdradza moją opiekę, łaskę, me pragnienia,
A jednak, ja ją kocham, pomimo jej zdradę,
Tak, że życie me całe w tej miłości kładę.
Ha, głupcze! Sam do siebie wściekam się z odrazy,
Chciałbym się spoliczkować bodaj tysiąc razy.
Pójdę do niej na chwilę, okiem tylko rzucę,
Jak się zachowa po tej niegodziwej sztuce.
Boże, oddal tę zmorę od mojego czoła,
Lub też, jeśli twa wola odmienną jest zgoła,
Daj mi choć, razem z smutną ozdobą na głowie,
Hart ducha, którym błyszczą dzisiejsi mężowie.







  1. Jest to parafraza nauk św. Grzegorza z Nazjansu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.