Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXXII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.

„Nie dopuść mu pożegnalnego słowa;
Krótka niech będzie spowiedź, a powróz mocny.“

W. Scott. Rokeby.

Kramarz i jego towarzysz szybko zeszli w dolinę, a zatrzymawszy się chwilę, żeby posłuchać, i upewniwszy się, że nikt ich nie goni, weszli na gościniec, Obznajmiony z każdą piędzią drogi, wiodącą wskroś gór, i nawykły do pieszych wędrówek Birch szedł przodem, wielkiemi krokami, właściwemi jego zawodowi, brak mu było tylko toboła, by wyglądał jak zwykle, gdy odbywał swe kramarskie wędrówki.
Ilekroć zbliżali się do małych amerykańskich posterunków, tak licznych w tych górach, zbaczał z gościńca i bez wahania zapuszczał się w gąszcze, lub wdrapywał na skały, na wygląd niedostępne. Lecz on znał doskonale wszystkie zakamarki tej uciążliwej i trudnej drogi, wiedział, gdzie można przedrzeć się wąwozem, lub przejść strumień w bród. Parę razy Henrykowi wydało się, że nie postąpią dalej ani kroku? ale spryt i obrotność przewodnika zwyciężała wszelkie trudności.
Po trzech godzinach śpiesznego marszu zeszli nagle z gościńca, odchylającego się ku wschodowi, i podążyli wprost wzgórzami, kierując się na południe.
Kramarz objaśnił towarzysza, że uczynił to, aby uniknąć oddziałów nieustannie patrolujących u południowego podnóża gór, a także by skrócić drogę idąc w prostej linji. Gdy znaleźli się na szczycie pagórka, Harvey usiadł przy maleńkim potoczku i otworzywszy torbę, jaką sobie zarzucił na plecy zamiast toboła, zaprosił towarzysza, by zabrał się z nim do skromnego posiłku.
Henryk dotrzymywał kroku kramarzowi, podniecany wewnętrznym niepokojem, tak łatwo zrozumiałym w jego położeniu. Mając wciąż na myśli możliwość pościgu, byłby szedł i szedł bez przerwy, by wyprzedzić jazdę, mogącą zagrodzić im ucieczkę przez grunt neutralny. Podzielił się więc tą obawą z towarzyszem, nalegając, by poniechali odpoczynku i posiłku.
— Pójdź pan za moim przykładem, kapitanie Whartonie — rzekł kramarz, zabierając się do jedzenia. — Jeżeli jazda już wyruszyła, to wszelkie nasze usiłowania wyprzedzenia jej na nic się nie zdadzą; a jeżeli nie, to już się tam dla nich szykuje robota, która im wszelką myśl o panu i o mnie wypędzi z głowy.
— Ale sam mówiłeś, że dwie godziny zwłoki są dla nas nadzwyczaj ważne; a jeżeli tu marudzić będziemy, to na cóż się nam przyda to, cośmy już zyskali na czasie?
— Ten czas już minął, i major Dunwoodie ani myśli ścigać dwóch ludzi, gdy setki czekają na niego nad brzegiem rzeki.
— Słuchaj! — przerwał Henryk — otóż i dragoni. Przejeżdżają w tej chwili u stóp wzgórza. Słyszę nawet, jak się śmieją i rozmawiają. Cyt! To głos samego Dunwoodie’go. Mówi coś do kolegi w sposób zgoła wesoły. Zdawałoby się, że położenie przyjaciela powinnoby go trochę zmartwić. Chyba Fanny nie zdążyła oddać mu kartki.
Na dźwięk pierwszych słów kapitana Birch powstał i zbliżywszy się na krawędź wzgórza, tak aby go znikąd dostrzec nie było można, pilnie rozpatrywał oddział przejeżdżających dragonów. Słuchał, dopóki szybki tętent ich wierzchowców nie ucichł w oddali, poczem wrócił na dawne miejsce i z niezrównaną zimną krwią zabrał się znów do jedzenia.
— Masz pan przed sobą długą i uciążliwą drogę; pójdź lepiej za moim przykładem. Mówiłeś pan, że jesteś głodny, gdyśmy byli w szałasie nad Fishkillem; ale widocznie wędrówka odebrała ci apetyt.
— Myślałem wtedy, że jestem ocalony; ale to co mi powiedziała siostra, napełnia mnie obawą i nie mogę jeść.
— Mniej masz pan powodu do obaw niż kiedykolwiek od chwili, gdyś odrzucił moją radę i chęć odprowadzenia cię w bezpieczne miejsce — odparł kramarz. — Major Dunwoodie nie jest człowiekiem, któryby się śmiał i weselił, kiedy jego przyjacielowi grozi niebezpieczeństwo. Bądź więc pan dobrej myśli i jedz, bo żadna jazda nie zastąpi nam drogi, jeżeli nogi posłużą nam jeszcze przez cztery godziny, a słońce nie wzejdzie wcześniej niż zazwyczaj.
Było tyle pewności siebie w zachowaniu się kramarza, że dodało to otuchy jego towarzyszowi; zresztą raz postanowiwszy zdać się na jego wolę, wziął się do jedzenia i zaspokoił głód w zupełności, jeżeli nie jakościowo, to przynajmniej ilościowo. Gdy skończyli wieczerzę, kramarz puścił się w dalszą drogę.
Henryk szedł za nim ze ślepą ufnością. Przez dwie godziny porali się z trudnościami i niebezpieczeństwy górskich przesmyków, bez wytkniętej drogi i przewodnika prócz księżyca, który wędrował po niebie to świecąc jasno to kryjąc się w chmurach. Wreszcie doszli do miejsca, gdzie pasmo gór zniżało się, przechodząc w nierówne i postrzępione pagórki, i z jałowej nagości rozpadlin wydobyli się na jako tako uprawne pola „neutralnego gruntu“.
Kramarz stał się teraz ostrożniejszym i dawał pilne baczenie, by się nie natknąć na ruchome oddziały amerykańskie. Ze stałemi posterunkami tak był obznajmiony, że z tej strony nie groziło mu niebezpieczeństwo nagłego spotkania. Przemykał się więc wskroś pagórków i dolin, to trzymając się gościńców, to schodząc na boki z jakąś instynktowną dokładnością. Chód jego nie miał w sobie nic zgoła elastycznego; pomykał jednak olbrzymiemi krokami, nieco ku przodowi podany, bez śladu zmęczenia i wysiłku.
Księżyc zaszedł i blady pasek światła zaczął ukazywać się na wschodzie. Kapitan Wharton, czując ogarniające go coraz większe zmęczenie, zapytał, czy nie znajdują się jeszcze w tej części okolicy, gdzie bezpiecznie mogliby zapukać do jakiego domu i wypocząć.
— Patrz pan — rzekł kramarz, wskazując na wzgórek w niewielkiej poza nimi odległości — widzisz człowieka chodzącego tam i napowrót po skale. Obróć się pan do światła... tak; widzisz, porusza się i zda je się przypatrywać uważnie czemuś na wschodzie. To straż królewska; dwustu regularnego wojska leży na tym pagórku i zapewne śpi na broni.
— W takim razie — zawołał Henryk — połączmy się z nimi i będziemy poza niebezpieczeństwem.
— Zwolna, zwolna, kapitanie Whartonie — rzekł kramarz sucho — byłeś już raz pomiędzy trzystu i znalazł się taki, co cię pojmał. Widzisz pan tamten ciemny punkt na zboczu przeciwległego pagórka, tuż ponad rżyskiem. Tam są zbuntowani (skoro tak my lojalni poddani mamy ich nazywać) i czekają, rychło dzień zaświta, by się przekonać, kto będzie panem placu.
— A więc — wykrzyknął zapalczywy młodzian — przyłączę się do wojsk mego króla i podzielę ich los zły czy dobry.
— Zapominasz pan, że walczyłbyś ze stryczkiem na szyi. Nie, nie, przyrzekłem temu, komu zawodu zrobić nie mogę, że przeprowadzę cię bezpiecznie, i o ile pan nie zechcesz zapomnieć tego, co już zrobiłem i na co się dla ciebie naraziłem; zawrócisz i pójdziesz ze mną do Harlemu.
Na tego rodzaju powiedzenie młodzieniec, acz niechętnie, musiał ustąpić. Szli więc dalej w kierunku miasta. Wkrótce potem dotarli do brzegów Hudsonu.
Poszukawszy czas jakiś pod brzegiem, kramarz wynalazł łódkę, widocznie dobrze mu znaną, wsiadł w nią wraz z towarzyszem i wylądował na południowej stronie Crotonu. Tutaj oświadczył, że są już bezpieczni, gdyż wojska królewskie, będące w znacznej sile, trzymały lądowców w szachu, ci bowiem nie śmieli się tu zapuszczać, nie rozporządzając narazie znaczniejszemi oddziałami.
Przez cały czas, jaki trwała ucieczka, kramarz okazywał niezmąconą przytomność umysłu i zimną krew. Zdawać się mogło, że właściwe fizycznemu ustrojowi człowieka ułomności nie mają do niego dostępu, a wszystkie władze wydoskonalone są ponad zwykłą miarę, Henryk szedł za nim jak dziecko na paskach i teraz otrzymał nagrodę tego ślepego posłuszeństwa, usłyszawszy, że już żadne nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Stromą i uciążliwą dróżką wydostali się na wzgórze, tworzące w tem miejscu wschodni brzeg Hudsonu. Cofnąwszy się nieco z gościńca pod cień cedrowego lasku, kramarz rzucił się na płaską skałę i oświadczył towarzyszowi, że godzina wypoczynku i posiłku nadeszła wreszcie. Dzień się już uczynił, i można było widzieć wszystko wyraźnie w znacznej odległości. Tuż pod nimi leżał Hudson, płynąc w prostej linji na południe, jak okiem dało się sięgnąć, Z północnej strony oderwane fragmenty górskiego pasma wznosiły swe dumne szczyty ponad oponę mgły, wiszącej nad rzeką, która wrzynała się w łono gór, bezładnie piętrzących swe wierzchołki, jakby w olbrzymim, a bezskutecznym wysiłku wstrzymania biegu wód. Wydobywszy się z pośród tej plątaniny, piękna rzeka, jakby uradowana odzyskaną swobodą, rozlewała się szeroką zatoką, gdzie niegdzie po brzegach bujną roślinnością umajoną. Z przeciwległej, czyli zachodniej strony skały Jerseyu skupione w prostym szeregu, który im pozyskał miano palisad, jeżyły swe ostre szczyty, jak gdyby osłaniając leżącą za niemi żyzną i bogatą krainę, od najścia zdobywcy, lecz rzeka, gardząc takim wrogiem, opływała dumnie ich stopy, dążąc wytkniętą, prostą drogą ku oceanowi.
Nagle promień wschodzącego słońca rozdarł lekką chmurkę, wiszącą ponad spokojną rzeką, i naraz cały krajobraz ożył, przybierając coraz nowe kształty i z każdą chwilą coraz nowe odsłaniając widoki. W dzisiejszych czasach, po podniesieniu się tej wielkiej kurtyny natury, oko spostrzega mnóstwo białych żagli i statków, sunących rzeką z pośpiechem i ożywieniem, wskazującem sąsiedztwo stolicy wielkiego i kwitnącego państwa, ale Henryk i kramarz zobaczyli tylko kwadratowe reje i wysokie maszty wojennego okrętu, płynącego o mil parę przed nimi. Zanim mgła się podniosła, widać było tylko czubki tych masztów i zwieszającą się z jednego z nich długą banderę, lecz gdy lekki wiatr zwiał te opary, czarny kadłub i ciężka plątanina rei i sznurów zaczęły się ukazywać kolejno.
— Tam, kapitanie Whartonie — rzekł kramarz — tam jest bezpieczne schronienie dla pana, i Ameryka już cię nie dosięgnie, jeżeli dostaniesz się na pokład tego okrętu. Przybył on tu, aby osłaniać furażystów i posiłkować wojska. Regularni oficerowie lubią słuchać huku armat z okrętów.
Nie raczywszy odpowiedzieć na te sarkastyczne słowa, a może nawet ich nie zauważywszy, Henryk ochoczo zgodził się na propozycję kramarza, by skoro tylko posilą się i wypoczną trochę, on sam spróbował dostać się na pokład okrętu.
Jedli jeszcze w najlepsze, gdy o uszy ich odbił się odgłos dalekich strzałów. Zrazu były to tylko pojedyńcze, bezładne wystrzały, po nich nastąpił długi i ożywiony huk muszkietów, a potem jeszcze szybkie, ciężkie salwy.
— Sprawdziła się twoja przepowiednia — zawołał oficer angielski zrywając się z miejsca. — Nasze wojska starły się z buntowniczemi oddziałami; dałbym swój półroczny żołd, żebym to mógł widzieć.
— Hm — rzekł kramarz, nie przestając jeść — bardzo to dobrze wygląda zdaleka, ale ja wolę towarzystwo tej wędzonki, chociaż zimna, niż żeby mnie miał prażyć ogień lądowców.
— Ogień, zdaje się, jest silny jak na tak szczupłe siły, tylko bardzo nieregularny.
— To milicja Connecticutu strzela w ten sposób — rzekł Harvey, podnosząc głowę i nadsłuchując — uwijają się dzielnie, niema co mówić, a oko mają celne. Te salwy pochodzą od regularnych, którzy, jak pan wie, strzelają bez przerwy, póki tylko mogą.
— Nie podoba mi się ta milicja — rzekł kapitan z pewnym niepokojem. — To już nie jakaś bezładna strzelanina, ale jakby nieustanny warkot bębna.
— Ano — odparł kramarz, przestawszy jeść i przyklękając na jedno kolano — póki stoją, lepszych i w królewskiej armji nie znajdzie. Każdy żołnierz strzela jak, na obstalunek i nie mają zwyczaju posyłać kul w chmury zamiast zabijać ludzi na ziemi.
— Tak mówisz i wyglądasz, jak gdybyś im życzył powodzenia — rzekł Henryk surowo.
— Życzę powodzenia jedynie dobrej sprawie, kapitanie Whartonie. Sądziłem, że pan mnie zna zbyt dobrze, by mieć wątpliwości, czyją trzymam stronę.
— O! masz opinję lojalisty, panie Birch; ale otóż i salwy ustały.
— Biją się na bagnety — rzekł kramarz. — Regularni poszli na bagnety i zbuntowani związali się z nimi.
— Niema jak bagnet! — zawołał Henryk — angielski żołnierz przepada za bagnetem.
— O ile wiem — rzekł kramarz — to niema się znów czem tak bardzo rozkoszować. Nienawidzę tej strasznej broni. A i milicja podziela moje zdanie, bo rzadko który z nich nosi to szkaradzieństwo. Ach! Boże! Boże! gdybyś pan, panie kapitanie, znalazł się kiedy w buntowniczym obozie i posłuchał, co oni tam wygadują o Bunkner Hill i Burgyne’m, tobyś myślał, że im smakuje bagnet jak dobry obiad.
Kramarz wyrzekł to z jakąś miną niewiniątka, która podrażniła Henryka, nie raczył więc odpowiedzieć.
Ogień teraz stał się dorywczy, raz po raz mieszając się z potężnemi salwami. Obaj zbiegowie stali nadsłuchując z niepokojem, gdy na skraju cedrowych zarośli, częściowo pokrywających wzgórze, ukazał się człowiek uzbrojony w muszkiet i począł skradać się ku nim. Henryk spostrzegł go pierwszy i natychmiast wskazał towarzyszowi. Birch drgnął i uczynił taki ruch, jakby chciał uciekać; ale opamiętał się natychmiast i stał w ponurem milczeniu, czekając aż tamten się zbliży.
— Jak się pan miewa, panie Birch — rzekł nieznajomy opuszczając broń, ale trzymając się przezornie w pewnem oddaleniu. Ja tu bez złych zamiarów, proszę mi wierzyć.
— Ruszaj lepiej w swoją drogę — rzekł Birch. — Regularni są tuż, a Dunwoodie i jego jazda daleko; więc ci dziś dużo za mnie nie zapłacą.
— Niech djabli porwą majora Dunwoodie’go i jego jazdę — zawołał herszt skinnerów (bo on to był). — Boże, błogosław króla Jerzego! i zeszlij szybki koniec zbuntowanym, powiadam. Jeżeli mi pan pokażesz bezpieczną drogę do zbiegów[1], zapłacę ci dobrze, a w dodatku będę zawsze twoim przyjacielem.
— Droga leży otworem zarówno dla mnie jak dla ciebie — rzekł Birch odwracając się ze wstrętem — jeżeli chcesz znaleźć „zbiegów“, wiesz dobrze, gdzie ich szukać!
— Kiedy się boję trochę iść do nich sam; a pan znasz ich dobrze i co ci to szkodzi, jeżeli mi pozwolisz iść razem?
Tu Henryk wmieszał się do rozmowy i po krótkiej wymianie słów zawarł ze skinnerem układ, że pod warunkiem oddania broni, będzie mu wolno przyłączyć się do towarzystwa. Bandyta zgodził się na to bez wahania, zaś Birch przyjął muszkiet skwapliwie i zarzucił go na ramię, obejrzawszy wpierw starannie panewkę i upewniwszy się ku wielkiemu swemu zadowoleniu, że zawiera dobry, suchy ładunek. Poczem wszyscy trzej puścili się w dalszą drogę.
Szli brzegiem niepostrzeżeni przez nikogo, aż znaleźli się nawprost fregaty; ktoś z załogi ujrzał sygnał i spuszczono łódź. Sporo czasu zeszło i wiele ostrożności przedsięwzięto, zanim marynarze odważyli się wylądować. Wkońcu jednak udało się Henrykowi przekonać oficera, dowodzącego załogą, o prawdzie swych słów i skłonić, aby go zabrał na pokład. Żegnając się z Birchem, kapitan wręczył mu sakiewkę dobrze wypchaną jak na owe czasy. Kramarz przyjął ją i niepostrzeżenie wsunął w zanadrze.
Łódź odbiła od brzegu, a Birch odetchnąwszy głęboko, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z piersi, zawrócił i właściwemi mu sążnistemi krokami poszedł ku wzgórzom. Skinner postępował za nim i obaj odbywali tę wspólną drogę, rzucając często podejrzliwe na siebie spojrzenia i zachowując jak najgłębsze milczenie.
Wzdłuż rzeki widać było jadące furgony, konwojowane przez przygodne oddziały jazdy. Kramarz jednak miał swoje własne widoki i raczej unikał natknięcia się na te patrole, niż szukał ich opieki. Uszedł w ten sposób mil kilka, trzymając się wciąż brzegów rzeki, i pomimo prób zawiązania rozmowy ze strony skinnera, trwając w nieprzerwanem milczeniu, poczem raptem skręcił na gościniec z zamiarem przecięcia gór i udania się do Harlemu. W tej samej chwili jednak oddziałek jazdy ukazał się na pewnej wyniosłości i zrównał się z nimi, zanim Birch go spostrzegł. Za późno już było cofać się, zresztą Birch, obejrzawszy ów oddział, ucieszył się ze spotkania, jako mogącego uwolnić go od niepożądanego towarzysza. Jeźdźców było około dwudziestu, przybranych dragońską modą, ale wygląd ich nie świadczył, by byli wdrożeni do dyscypliny wojskowej. Na czele ich jechał krępy, lat średnich mężczyzna, którego twarz wyrażała tyleż właśnie zwierzęcej odwagi co tępości. Miał na sobie oficerski mundur, ale nosił go bez tej elegancji i wdzięku w ruchach, jakiemi zazwyczaj odznaczali się królewscy wojskowi. Budowę miał silną i siedział na siodle z wielką pewnością siebie; ale najlichszy jeździec z pomiędzy Wirgińczyków byłby go wyśmiał za sposób powodowania koniem. Jak się tego kramarz spodziewał, kawalerzysta ów, ujrzawszy go, zaczepił natychmiast, wołając głosem równie mało zachęcającym jak jego powierzchowność:
— Hej, panowie! Gdzie tak śpieszno? Czy to Washington wysłał was na przeszpiegi?
— Jestem spokojny kramarz — rzekł Harvey potulnie i właśnie idę do miasta po nowy zapas towarów.
— A jakże się tam myślisz dostać, mój spokojny kramarzu? Czy sądzisz, że poto trzymamy załogę w Kingsbridge, by osłaniała takich kramarskich nicponiów jak ty w ich wędrówkach?
— Mam tu papier, za którym myślę, że mnie przepuszczą — rzekł kramarz — podając mu go z wielką obojętnością.
Oficer przeczytał go, poczem spojrzał na Harveya z wielką ciekawością i zdziwieniem. Następnie zwróciwszy się do paru swoich ludzi, którzy usłużnie zastąpili drogę, krzyknął:
— Czemu zatrzymujecie człowieka? Puśćcie go, niech przejdzie spokojnie. Ale kogo tu jeszcze mamy? Twoje nazwisko, mój panie, nie jest wymienione w pasporcie.
— Nie, wielmożny panie oficerze — rzekł skinner zdejmując z wielką uniżonością kapelusz — jestem biednym zbłąkanym człowiekiem, który służył w buntowniczej armji, ale dzięki Najwyższemu przejrzałem i przychodzę złożyć dowody skruchy i zaciągnąć się pod sztandary pomazańca Bożego.
— Hm! Dezerter-skinner, przysiągłbym na to, chcący przedzierzgnąć się w cow-boya. W ostatniej utarczce z tymi hultajami ledwo mogłem odróżnić moich ludzi od nieprzyjaciół. Nie obfitujemy w przyodziewek, a z twarzy ich trudno rozpoznać, bo zmieniają skórę jak węże. Ale mniejsza z tem, wędruj, a może wcześniej lub później przydasz nam się na co.
Skinner był tak uszczęśliwiony z pozwolenia, aczkolwiek niezbyt uprzejmie danego, że skorzystał zeń skwapliwie i podążył za oddziałem ku miastu. Tymczasem żołnierz, pełniący obowiązek sierżanta w tem przygodnem wojsku, podjechał do swego komendanta i zaczął z nim jakąś poufną rozmowę. Mówili cicho i rzucali częste i badawcze spojrzenia na skinnera, aż ten zauważył to wreszcie, lecz nie zaniepokoił się; owszem nabrał otuchy, widząc uśmiech zadowolenia, igrający na ustach kapitana. W ten sposób minęli jakiś wąwóz i wjechali na drugie wzgórze. Tu kapitan i sierżant zsiedli z koni, rozkazując oddziałowi stać na miejscu. Obaj partyzanci wydobyli pistolety z olster, co również nie wzbudziło podejrzenia ni obawy, gdyż, była to ogólnie przestrzegana ostrożność, i skinęli na kramarza i opryszka, aby szli za nimi. Wkrótce znaleźli się w miejscu, gdzie wzgórze prostopadle prawie zwieszało się nad rzeką. Na krawędzi tej wyniosłości stała nawpół rozwalona stodoła. Pokrycie dachu zdarte było w wielu miejscach, a wielkie wrota leżały jedne na przodzie budynku, a drugie nad samą przepaścią, widocznie przez wiatr wyrwane i tam porzucone. Wszedłszy do wnętrza, oficer wyjął z kieszeni krótką fajeczkę, która na skutek długiego używania nabrała nietylko barwy, ale i połysku hebanu, kapciuch z tytoniem, krzesiwo i hubkę. Przy pomocy tych narzędzi wnet dostarczył swym ustom towarzystwa, które widocznie stało mu się niezbędnem w chwilach namysłu. Wypuściwszy pierwsze kłęby dymu, kapitan wyciągnął znacząco rękę do sierżanta, ten zaś wyjął z kieszeni kawał powroza i podał swemu dowódcy. Cow-boy otoczył się znów chmurą dymu, że ledwie go było z poza niej widać, i zaczął rozglądać się po stodole. Nareszcie wyjął z ust fajkę, zaczerpnął świeżego powietrza w piersi i odrazu zabrał się do dzieła. Ciężka belka spoczywała na podciesiu stodoły, niedaleko drzwi wywartych od południa, przez które widać było rzekę, ciągnącą się wdal aż do zatoki New-Yorku. Cow-boy przerzucił jeden koniec powroza przez tę belkę i ściągnąwszy go złączył oba końce w ręku. Na podłodze w głębi leżała mała baryłka bez dna, o mocno rozklekotanych klepkach. Na dany przez oficera znak sierżant postawił ją pod belką. Wszystkie te przygotowania odbywały się z niewzruszonym spokojem i ku widocznemu zadowoleniu oficera.
— Chodź! — rzekł tenże chłodno do skinnera, który milcząc przypatrywał się całej tej procedurze, i dopiero gdy mu zdjęto chustkę z szyi i zrzucono kapelusz, przestraszył się nieco. Sam wszakże tak często uciekał się do podobnego manewru, aby wymusić zeznanie lub łup, że przestrach ten był znacznie mniejszy, niżby go był doznał mniej doświadczony człowiek na jego miejscu.
Tymczasem założono mu powróz na szyję z tym samym spokojem, jaki charakteryzował wszystkie te przygotowania, baryłkę przykryto kawałkiem deski i kazano mu wejść na nią.
— Ale ona spaść może — rzekł skinner, zadrżawszy po raz pierwszy. — Powiem wam wszystko bez tego zachodu, nawet jak zajść nasz własny oddział w Pond, którym mój brat dowodzi.
— Nie potrzeba mi żadnych zeznań — odpowiedział oprawca (bo takim się teraz wydawał), okręciwszy kilkakrotnie belkę powrozem, po uprzedniem zaciśnięciu go na szyi skinnera w taki sposób, żeby mógł oddychać, lecz żeby mu się zrobiło trochę nieprzyjemnie, poczem rzucił drugi koniec daleko od siebie, aby go nikt nie mógł dosięgnąć.
— Ejże! dosyć tych żartów — rzekł skinner tonem perswazji, unosząc się na palcach w daremnej nadziei wysunięcia głowy z pętli. Ale przezorność i doświadczenie dowódcy „zbiegów“ zapobiegło temu.
— Co zrobiłeś z koniem, któregoś mi ukradł, łotrze? — rzekł ten ostatni, wypuszczając nowe kłęby dymu w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Padł w pościgu — odrzekł skinner prędko — ale powiem panu, gdzie możesz znaleźć drugiego, który wart trzech tamtych.
— Kłamco! Sam go znajdę, gdy mi będzie potrzebny. A ty lepiej wezwij swego Boga na pomoc, bo chwile twoje są krótkie. — To rzekłszy, kopnął gwałtownie ciężkim swym butem baryłkę, że słabe klepki rozsypały się na wszystkie strony, a skinner zakręcił się w powietrzu. Ponieważ miał ręce wolne, podniósł je w górę i uchwycił się niemi belki.
— No, kapitanie — rzekł prosząco, lekko już ochrypłym głosem, a kolana poczęły mu się trząść ze strachu — skończ te żarty, wszystko dobre w miarę, ręce mi już mdleją, nie utrzymam się dłużej.
— Słuchaj, panie kramarzu — rzekł dowódca cow-boyów, tonem niecierpiącym oporu — nie potrzebuję twego towarzystwa. Ruszaj więc w swoją drogę, a poważ się dotknąć tego psa, będziesz wisiał na jego miejscu, choćby dwudziestu sir Henryków potrzebowało usług twoich.
To powiedziawszy wyszedł z sierżantem ze stodoły, podczas gdy kramarz ulotnił się szybko przeciwległemi wrotami.
Ale zaledwie zniknął w pobliskich zaroślach, gdy ogarnęła go nieprzeparta chęć zobaczenia, jak się to wszystko skończy.
Zostawszy sam, skinner jął rozglądać się trwożliwie dokoła, dy dojrzeć, gdzie się jego dręczyciele ukryli. Po raz pierwszy przeleciała mu przez głowę straszliwa myśl, że cow-boye nie żartują. Zaczął wołać błagalnie, aby go puścili, czyniąc bezładne obietnice ważnych zeznań, wciąż udając, że nie bierze tego wszystkiego na serjo. Ale gdy usłyszał tętent oddalających się koni, a dokoła nie widział ludzkiej duszy, gwałtowne drżenie chwyciło jego członki, a oczy niemal nie wylazły z głowy. Rozpaczliwym wysiłkiem spróbował wydźwignąć się na belkę, ale wyczerpany uprzedniem miotaniem się, chwycił tylko powróz zębami, by go przegryźć, i ręce mu opadły. Tu krzyki jego zmieniły się w nieludzkie wrzaski:
— Pomocy! Odetnijcie powróz! Kapitanie! Birchu! Dobry kramarzu! Precz z Kongresem! Sierżancie! na miłość Boską, pomocy! Niech żyje król! O! Boże! O Boże!... łaski!... łaski... łaski...
Głos mu się załamał w krtani: udało mu się wsunąć jedną rękę pomiędzy szyję a powróz, ale druga opadła dygocząc wzdłuż ciała. Konwulsyjne drganie wstrząsnęło jego postacią, poczem zawisł bezwładnie.
Birch patrzył na to jak urzeczony. Wreszcie zatknął uszy rękoma i popędził w stronę gościńca. Ale błagalne krzyki wisielca dźwięczały mu w mózgu, i wiele tygodni minęło, nim wspomnienie tego ohydnego zdarzenia zatarło się w jego pamięci. Cow-boye pojechali dalej, jak gdyby nic nie zaszło, a trup skinnera pozostał, kołysząc się na wietrze, póki przypadek nie skierował kroków jakiegoś włóczęgi w tę stronę.










  1. Tak nazywano ochotnicze oddziały cow-boyów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.