Szpieg (Kraszewski, 1864)/06
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego |
Data wyd. | 1864 |
Druk | M. Zoern |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszych dniach po opisanych wypadkach porucznik chodził podwójnie, moralnie i fizycznie przybity, zapał jego znacznie był ochłodł, nie brał się tak gorąco jak wprzody do swojego rzemiosła, spełniał je z niechęcią, można było sądzić że chce porzucić. Ale kogo raz w swe szpony porwie ta siła szatańska, tego z nich nie wypuszcza tak łatwo. Zawołany musiał być posłusznym, przypomniały się też odebrane razy i zemsta odżywiła, a pamięć doznanego przestrachu z Juljanem, powoli zacierała. Pił tylko znowu więcéj niż dawniéj i powracał do domu milczący, chmurny, nieprzytomny, żona popychała go na łóżko ze wzgardą, i najczęściéj spał nawet nie zdejmując odzieży. Dopiero nad ranem przebudziwszy się ukradkiem ją z siebie zciągał.
Ale po pewnym przeciągu czasu, wróciło wszystko do dawnych kolei. Porucznik był starym Preslerem, a otrzymana jakaś gratyfikacya obudziła w nim trochę przytartą gorliwość.
Zapomniał był zupełnie o pułkowniku z którym się spotkał u Lipkaua, i o szpiegowaniu go, gdy w parę tygodni zetknął się z nim na ulicy.
— Cóżeś to mi tak zniknął? rzekł do niego pułkownik. Zwykła wymówka przyszła na usta Preslerowi, powiedział że był chory przez dni kilka.
— Coś mi też i biednie wyglądasz, dodał stary wojak, gdybyś kiedy przyszedł do mnie jakbyśmy się szerzéj rozgadali, możebym ci się ja na co przydał, a ty mnie...
Presler skłonił się i postanowił z zaproszenia korzystać.
Słówko o pułkowniku.
Był to żołnierz z 31 roku jeden z tych rzadkich ludzi których trzydzieści lat cierpień i rozmyślań nie ostudziły w sprawie krajowéj. Nie potrzebujemy nalegać na olbrzymią różnicę dwóch rewolucyj przedzielonych od siebie więcéj niż ćwiercią wieku; gdyby pierwsza z nich miała ducha drugiéj, albo druga te materyalne zasoby jakie pierwszéj służyły, Polska byłaby już swobodną. Gdy z dzisiejszego naszego stanowiska spojrzym na rewolucyą 31 roku i porównamy ją do dzisiejszéj, uderza nas niesłychany postęp, zpotęgowanie ducha, jedność jakiéj naówczas nie było, poświęcenie daleko ogólniejsze i daléj idące. Ale też sam początek pierwszéj rewolucyi 31 roku i jéj charakter, był całkiem odmienny. Tam na czele stały osobistości, jednostki, tu bezimienny ogół, tam naród wlókł się naśladowniczym torem powtarzając cudze dzieje, tu urobiła się instynktowo forma właściwa działaniu, nasza własna, do okoliczności stósowna; tam na czele stało wojsko i szlachta, tu stan średni, mieszczanie, rzemieślnicy, młodzież, żydzi. W 31 roku kobiety z okien tylko rzucały bukiety, dziś pełny ich Sybir i cytadela. Różnice są niesłychanie wielkie: Chłopicki, Skrzynecki, Radziwiłł, Krukowieccy i t. d., tu Ćwiek, Wawr, Kruk, Bosak, Fricze, imiona nieznane a bohatérstwa olbrzymie. Tam robili ludzie, tu współdziała cały ogół, tam były stronnictwa, tu jest jeden naród, bez różnicy stanu, wyznania, płci i wieku. Gdybyśmy pisali historyą a nie proste opowiadanie powszednich wypadków téj chwili, należałoby wskazując tę różnicę ukazać zarazem że bez krwawéj a nieszczęśliwéj próby 1831 roku, rok 63 byłby niepodobieństwem. Z tych błędów pierwszéj rewolucyi skorzystaliśmy wielce, lata cierpienia dały dojrzałość, skorzystaliśmy także i z cudzych doświadczeń a nadewszystko, powiedzmy szczerą prawdę, nie wstydźmy się wyznać, że w rękach ludzi rozsądnych, poważnych, wytrawnych, wszystkie te cuda które się dziś dzieją byłyby niepodobieństwem. — Potrzeba było ślepéj wiary, szału niedoświadczenia i młodości aby się tak rzucić na stokroć potężniejszego wroga, i zadać mu klęski tak ciężkie. Materyalnie przygnieceni, moralnie odnosim olbrzymie zwycięztwa, zrywamy maskę, pokazujemy światu bezsilność téj potęgi, przed którą drżała niedawno Europa. Wszystkośmy to winni jedności, zgodzie wewnętrznéj, i posłuszeństwu które, oby do końca wytrwać mogło!!
Pułkownik Zagrzebski, którego pospolicie młodzież lubiąca spieszczać i przemieniać nazwiska, zwała starym Zagrzebą, był to waleczny żołnierz z 31 roku który i nic nie zapomniał i wiele się nauczył. Choć posiwiał i złamany był na ciele, w duchu pozostał młodym; ciągłe obcowanie z młodzieżą którą kochał utrzymywało go w téj czerstwości która jest darem wybranych. Lat trzydzieści spędził to w wiosce swéj którą miał pod Płockiem, to w Warszawie, to, gdy było można, za granicą. Upadek pierwszéj rewolucyi przygniótł go, ale nie odebrał mu nadziei, powtarzał po cichu piosenkę z 31 roku:
Bo co się dziś nie powiodło
Może się jutro powiedzie....
Najmniejszy ruch w Europie, każda iskierka nadziei, rozpłomieniała go natychmiast, przylatywał do Warszawy, niespokojny dowiadując się co się tam dzieje i zastawał najczęściéj ludzi poziewających i zdumionych że się jemu coś na wsi śmiesznego przyśniło!!
Dopiero w 1861 przyjechawszy do Warszawy uradował się niezmiernie, postrzegłszy że się na coś poważniejszego zanosi. Przystąpił tedy całem sercem i duszą do rozpoczynającego się ruchu. Wdowiec bezdzietny, przybrał sobie za synów wszystkich gorliwszych pracowników oswobodzenia, był ich mentorem, doradzcą, często kasyerem i najserdeczniejszym towarzyszem. Kochano też Zagrzebę jak ojca.
Przy niezmiernym zapale pułkownik nie grzeszył zbytnią ostrożnością, był trochę fatalistą, powtarzał często: co ma wisieć nie utonie, a co ma żyć tego robaki nie zjedzą. W sprawie krajowéj postępował sobie prawie zuchwale, ale mu się bardzo szczęśliwie udawało. Gdy drudzy najzabawniejszemi otaczali się ostrożnościami, on ledwie niezbędne zachowywał. Chociaż w chwili, o któréj mowa, wybuch zdawał się jeszcze daleki, młodzież jednakże gorzała chęcią przysposobienia się do niego, wyrywano sobie i przepisywano książeczki o mustrze piechoty, jazdy, kosynierów, o wojnie partyzanckiéj, jeszcześmy jednego karabina nie mieli gdy drewnianemi strzelbami młódź się po pustych kątach robić bronią uczyła. Naturalnie do tych mustr pokątnych, do tych potajemnych prelekcyj, Zagrzeba był używany jako nauczyciel i pomocnik, ale stary, liczbie swych uczniów coraz rosnącéj i ich natarczywości wystarczyć nie mógł. Szukał sobie pomocników i przy pierwszém spotkaniu z Preslerem umyślił go zbadać i użyć do wyręczenia siebie. Wprawdzie nie bardzo za nim przemawiało to, że był z wojska wypędzony, lecz pułkownik nie dobrze sobie przypominał przyczynę téj kary, zdawało mu się że to było jakieś małe przestępstwo, które zbyt surowo ukarano. O ludzi było ciężko, brał więc pierwszego jakiego pod ręką znalazł.
Presler jeszcze się nie domyślał do czego mógł być użytym, ale jakiemś przeczuciem grał przed pułkownikiem rolę wielkiego patryoty. Poczciwy stary nie posądzał nigdy i nikogo o kłamanie tego uczucia, zdawało mu się że niepodobieństwem jest aby można podobne świętokradztwo popełnić. Nie zwierzając się więc jeszcze całkowicie Preslerowi, dał mu tylko do zrozumienia że go do czegoś użyć może w sprawie ogólnéj. — W pierwszéj chwili gdy się o tem dowiedział porucznik strwożył się i ucieszył razem. Dotąd miał tylko posłannictwo wyszpiegowywania drobnych rzeczy wcale podrzędnéj wagi, tu mu się trafiała gratka, która wprawdzie wiele przynieść mogła, ale zarazem na rozgłos i niebezpieczeństwo go narażała. Jakkolwiek zepsuty Presler wahał się mocno, odstręczała go szkarada postępku, obawa o syna który się o nim mógł dowiedzieć, ale z drugiéj strony gdyby się tajemnica zachowała, mógł wiele zyskać. Pułkownik tą razą ostrożniejszy niż kiedykolwiek, nie mając się od kogo o człowieku dowiedzieć postanowił sam go zgłębiać, kazał mu codzień do siebie przychodzić i powoli się z nim zapoznawał. Presler nie był mu sympatyczny, odkrył w nim zaraz pijaka, ale miał jakąś słabość do biboszów, i utrzymywał zawsze że skłonność do trunku dowodzi poczciwości, bo kto ma się z czem ukrywać, ten się zawsze upić lęka.
W tym czasie narad i projektów organizacyi gdy mimo już dość ostrych przedsięwziętych przez moskwę środków, wszystko się skupiało i porządkowało, późno w noc jednego dnia pułkownik rozstawszy się z Preslerem wyszedł na miasto. Chociaż mu wcale nie mówił o celu swojéj wycieczki, szpieg się łatwo domyślił że szedł na jakąś schadzkę i nie będąc jeszcze pewnym czy z tego skorzysta, przez właściwą rzemiosłu ciekawość, powlókł się za starym zdaleka. Wkrótce nabył zupełnéj pewności że się nie mylił, bo pułkownik krętemi uliczkami poszedł do jednéj z wielkich fabryk przerobionéj ze starego kościoła i klasztoru. Gmach ten położony dosyć odlegle, ożywiony tylko we dnie, miał pozór zupełnéj pustki. Wszystkie bramy były pozamykane, w żadném oknie się nie świeciło, nie było najmniejszego objawu życia do koła. Zdala stojący Presler posłyszał tylko pukanie i policzył ile razy i jak we drzwi uderzono.
— Oho! rzekł w duchu, tu coś jest!!
Ale wnijść za pułkownikiem daléj nie było podobna. Presler przytuliwszy się do parkanu naprzeciw, i obwarowawszy od oczów ludzkich, pozostał na straży. Widział jak kilka jeszcze osób do téj saméj furty w ten sam sposób stukało, potem po kilkogodzinnem oczekiwaniu, dopilnował jak się wszyscy w milczeniu rozeszli, i nie wiedząc jeszcze jaki z téj wiadomości wyciągnie użytek, poniósł się z nią do domu. —
My pójdziemy za pułkownikiem.
Przeszedłszy puste podwórze klasztorne które już dziś straciło charakter jaki dawniéj miało, Zagrzeba sklepionemi drzwiczkami dostał się do dolnéj sali która dawniéj była refektarzem klasztoru. Architektura, spiczaste sklepienia, wązkie okna, framugi przypominały jeszcze dawne jéj przeznaczenie. Dziś był to skład rozmaitych materyałów żelaznych w fabryce potrzebnych. Dziwnie one odbijały w tem miejscu niegdyś dla cichych uczt zakonnych przeznaczoném. Wielka część refektarza nie była zajętą, w swobodniejsze dnie i wieczory mieszczono tu szkółkę rzemieślniczą, były więc ławy, stół i parę skromnych lamp przy ścianach. Gdy pułkownik wszedł, już się tu kilka osób znajdowało. Byli to widocznie ludzie wszyscy średniego stanu, ale różnych zajęć i powołania. Po rysach twarzy poznać było można kilku izraelitów po raz pierwszy dzielących prace i niebezpieczeństwa swych braci. Przynosili oni z sobą do wspólnéj skarbony właściwą im przebiegłość i wytrwałość; wprawę w tajemniczo ciche działania któremi wśród prześladowań utrzymywali się przez wieki; przykład wielkiéj spójności, a naostatek i materyalne zasoby które nie były do pogardzenia. Szlachta którą ciężko wyleczyć z dawnych przesądów, widząc korzyści tego przymierza, przyjmując je, nie mogła jednak do ostatka oswoić się z tą myślą, że przyjdzie może w poświęceniu i gorliwości, niejednemu żydowi ustąpić. Nie można zaprzeczyć, że późno zawarta zgoda była z obu stron szczerą i serdeczną, ale ażeby stała się rzeczywistą, potrzeba było jeszcze czasu i pracy. Zdaje się że przyszłość dokona tego dzieła tak uroczyście rozpoczętego w dniu drugim marca.
Ojciec Serafin, którego nieco znamy z pierwszéj powieści, kręcił się tu ocierając z jednéj strony o starego izraelitę w atłasowym żupanie, z drugiéj o pastora protestanckiego w czarnym obcisłym surducie. Litewski Tatar przybyły umyślnie z pod Trok, bratersko się witał z drugim księdzem, a wieśniak z pod Łowicza zażywał tabakę którą mu gościnnie podawał jakiś galicyjski hrabia. Była to istna arka Noego, w któréj po parze każdego stworzenia się znajdowało; arka z któréj po potopie krwi, wyjdzie może kiedyś nowy świat polski, a przeszłość nasza stanie się szacowną przedpotopową pamiątką....
Ani ów zapał trochę nazbyt wystawny i krzyczący, gdy po konstytucyi 3. Maja Małachowscy i Potoccy sześciokonnemi karetami, z hajdukami i liberyą, jechali się zapisywać w księgi mieszczaństwa Warszawskiego, ani braterskie obietnice 31. roku, nie dorównają nigdy znaczeniem i powagą skromnym, cichym faktom 61. roku. Z wyjątkiem kilku chwil głośniejszego zapału, wszystko się tu odbywało w ciszy i tajemnicy, które były rękojmią szczerości. Nie mogło się nic czynić na pokaz, bo się nic nie pokazywało. Jedną może z największych ofiar, do jakich człowiek jest zdolny, były nieustanne poświęcenia miłości własnéj: starzy szli pod rozkazy młodzieży, ludzie w narodzie zasłużeni ustępowali z pokorą przed nieznajomymi, którzy ich przewyższali zapałem. Nie dla tego że to jest naszém, ale dla świętéj prawdy po stokroć uznac należy że nigdy dzieje nie przedstawiły podobnego obrazu. Mając choć cząstkę jego malować czujemy najmocniéj jak to co nam się wydaje bezsilnem i niedostatecznem, wnukom może naszym (jeźli żyć będą nasze wnuki) zda się przesadzoną apologią. Znajdzie się aż nadto ludzi co kiedyś, późniéj, odmalują ciemne części tego obrazu, nam się on wydaje tak jasnym i złocistym, purpurą krwi i lazurami nadziei ubarwionym jak owe cudowne wizerunki, które natchniona ręka błogosławionego Anioła z Fiesole kreśliła w chwilach zachwycenia. — Jak w jednych tak w drugich nie ma prawie cieniów, są same światłości. — Z trudnością moglibyśmy opisać tę scenę pod sklepieniami starego refektarza, zarzuconego żelastwem przemysłu, gdzie z jednéj strony patrzała na zgromadzonych przeszłość tych murów, z drugiéj teraźniejszość uosobiona w narzędziach pracy, scenę braterskiego porozumienia ludzi, których jeden cel gromadził w to miejsce.
Różne były rady, lecz zgodzono się łatwo na potrzeby organizacyi, któréj główne zarysy przyjęto. Rozprawy te nie wchodzą w zakres naszéj powieści, powiemy tylko że pułkownik, który po raz pierwszy gmach ten oglądał, a dawno już szukał jakiejś sali, w któréjby mógł bezpiecznie niecierpliwą młodzież mustrować, skorzystał z tego wieczora i wyrobił sobie pozwolenie i klucz od refektarza. Ponieważ nie było broni a czekać na nią nie chciano, kije i strzelby drewniane miały tymczasowo zastąpić karabiny i bagnety. — Miejsce było ustronne, ze wszech miar bezpieczne, nikt się w fabryce pustéj nie mógł schadzek nocnych domyślić. Zagrzeba odszedł uszczęśliwiony. —