Ta trzecia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ta trzecia |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadchodzi dzień moich zaręczyn.
Kupiłem śliczny pierścionek w stylu Louis XV, który się nie podobał Susłowskim, a nawet i Kazi, bo tam w całym domu nikt nie ma pojęcia o prawdziwej sztuce.
Nad Kazią muszę jeszcze dużo pracować, żeby wyplenić w niej mieszczańskie zamiłowania i nauczyć ją czuć artystycznie; ale ponieważ mnie kocha, więc jestem dobrej myśli.
Na zaręczyny nie prosiłem nikogo, prócz Świateckiego. Chciałem, żeby przedtem był z wizytą u Susłowskich, on wszelako twierdzi, że jakkolwiek jest fizycznym i moralnym bankrutem, jednakże do tego stopnia jeszcze nie spodlał, żeby miał chodzić z wizytami... Niema rady!
Przygotowywam Susłowskich zgóry, że mój przyjaciel jestto wyjątkowy oryginał, ale zresztą genialny malarz i najpoczciwszy człowiek w świecie.
Susłowski dowiedziawszy się, że mój przyjaciel maluje „truposze“, „trupielce“ i „trupięta“, podnosi brwi, oświadczając, że dotychczas miał do czynienia z ludźmi porządnymi, że cała jego karyera urzędnicza była nieskalaną i że ma nadzieję, iż „pan Światecki“ zechce uszanować zwyczaje, panujące w uczciwym i skromnym domu...
Wyznaję, że pod tym względem nie jestem wolny od obaw i od rana wojuję ze Świateckim. Upiera się, że pójdzie z nogawicami w bótach. Perswaduję, proszę, błagam.
Nareszcie zgadza się, oznajmiając, że ostatecznie nie widzi powodu, dla któregoby nie miał zostać błaznem. Szkoda, że bóty jego przypominają bóty eksploratorów środkowej Afryki, bo czernidło nie postało na nich od chwili, kiedy je przyniesiono na kredyt od szewca. Cóż robić!
Gorzej jeszcze, że głowa Świateckiego wygląda jak tatrzański szczyt, pokryty lasem, połamanym przez trąbę powietrzną. Z tem muszę się pogodzić, bo niema na świecie zgrzebła, któreby tej czuprynie dało radę, ale natomiast zmuszam Świateckiego, żeby zamiast bluzy, w której chodzi codzień, włożył surdut. Czyni to, ale z tem wszystkiem ma minę jednego ze swych truposzów, a jednocześnie wpada w grobowy humor.
Na ulicy ludzie oglądają się na jego sękaty drąg i olbrzymi obdarty kapelusz, ale do tego jestem przyzwyczajony...
Dzwonimy, wchodzimy.
W przedpokoju już dochodzi mnie głos kuzyna Jaczkowicza, rozprawiającego o przeludnieniu. Kuzyn Jaczkowicz stale rozprawia o przeludnieniu, to jego mądrość. Kazita wygląda w swoich muślinach jak obłoczek i jest śliczną... Susłowski we fraku, krewni we frakach, stare ciotki w jedwabnych sukniach.
Wejście Świateckiego robi wrażenie. Przypatrują nam się z pewnym niepokojem... On spogląda ponuro dokoła i oświadcza Susłowskiemu, że pewnieby się nie naprzykrzał, „gdyby nie to, że Władek się żeni, czy tam coś takiego...“
To „coś takiego“ jest przyjęte jaknajfatalniej. Susłowski prostuje się z godnością i pyta, co pan Światecki rozumie przez „coś takiego...“ Pan Światecki odpowiada, że mu to jest wszystko jedno, ale że „dla Władka“ mógłby się nawet uwerniksować, zwłaszcza gdyby wiedział, że panu Susłowskiemu co na tem zależy... Mój przyszły teść spogląda na żonę, na mnie i na Kazię wzrokiem, w którym zdumienie walczy o lepszą ze zgorszeniem.
Szczęściem ratuję położenie i z rzadką u mnie przytomnością umysłu proszę przyszłego teścia, by mnie przedstawił tym członkom rodziny, których nie znam...
Następuje prezentacya, poczem siadamy.
Kazia siada koło mnie i zostawia swoję rękę w moich. W pokoju pełno jest ludzi, ale wszyscy są sztywni i milczący. Atmosfera jest ciężka.
Kuzynek Jaczkowicz wraca znów do rozmowy o przeludnieniu. Mój Światecki patrzy pod stół... W ciszy rozlega się coraz donośniej głos Jaczkowicza, który, nie mając przedniego zęba, wszędzie gdzie mu przychodzi wymówić ss, wydaje świst przeciągły...
— Najokropniejsze klęski mogą z czasem z tego wyniknąć dla całej Europy — mówi Jaczkowicz.
— Emigracya... wtrąca ktoś z boku.
— Statystyka wykazuje, że emigracya nie zapobiega przeludnieniu.
Nagle Światecki podnosi głowę i zwraca swe rybie oczy na mówiącego.
— A to trzeba wprowadzić u nas chińskie zwyczaje — odzywa się posępnym basem.
— Za pozwoleniem... jakto, chińskie zwyczaje?
— Bo w Chinach rodzice mają prawo dusić niedołężne dzieci — to cóż! to trzeba żeby u nas dzieci miały prawo dusić niedołężnych rodziców.
Stało się! Piorun uderzył, kanapa jęknęła pod ciotkami, a ja zginąłem. Susłowski zamyka oczy, traci na jakiś czas mowę.
Milczenie.
Poczem rozlega się drżący ze zgrozy głos mego przyszłego teścia:
— Mój panie, spodziewam się, że jako chrześcianin...
— Dlaczegóż ja mam być chrześcianin? — przerywa Światecki, potrząsając złowrogo głową.
Drugi piorun! Kanapa z ciotkami poczyna dygotać jak w febrze, i leci w przepaść... Ja czuję, że pode mną również ziemia się rozstępuje.
Wszystko stracone, cała nadzieja na nic!
Nagle wybucha dźwięczny jak dzwonek śmiech Kazi, za nim wybucha śmiechem, nie wiedząc dlaczego, Jaczkowicz, za Jaczkowiczem wybucham, także nie wiedząc dlaczego,... ja.
— Tatku! — woła Kazia. — Władzio uprzedził tatka, że pan Światecki oryginał. Pan Światecki żartuje, a ja wiem, że pan Światecki ma matkę i jest dla niej najlepszym synem!
Szelma nie dziewczyna z tej Kazi! nietylko zmyśla, ale odgaduje, bo Światecki ma rzeczywiście matkę i jest dla niej dobrym synem.
Śmiech jej i powyższe słowa sprawiają pewną dywersyą. Jeszcze większą sprawia wejście służącego z winem i ciastkami. Jestto ten sam stróż, który mi zabrał ostatnie trzy ruble, ale teraz ubrano go we frak i występuje przygodnie jako lokaj. Oczy trzyma utkwione w tacę, szkło brzęczy, on zaś posuwa się tak wolno, jakby niósł szklankę pełną wody.
Zaczynam się bać, czy nie spuści wszystkiego na ziemię; na szczęście obawa moja okazuje się płonną...
Po chwili kieliszki są napełnione.
Przystępujemy do aktu zaręczyn...
Małoletnia kuzynka trzyma porcelanowy talerz, na którym leżą dwa pierścionki. Oczy wyłażą jej z głowy z ciekawości, i cała ceremonja sprawia jej tak widoczną rozkosz, że aż podskakuje razem z talerzem i pierścionkami. Susłowski wstaje, wszyscy wstają, słychać łoskot odsuwanych krzeseł.
Nastaje cisza. Słyszę, jak jedna z matron robi szeptem uwagę, że spodziewała się, iż mój pierścionek będzie „porządniejszy...“ Mimo tej uwagi, nastrój jest tak uroczysty, że muchy padają ze ścian...
Susłowski zabiera głos:
— Moje dzieci, przyjmijcie błogosławieństwo rodziców.
Kazia klęka, klękam i ja...
Jaką ten Światecki musi mieć w tej chwili minę, jaką on musi mieć minę!
Ale nie śmiem na niego spojrzeć. Patrzę na muślinową suknię Kazi, która na spłowiałym czerwonym dywanie tworzy bardzo ładną plamę. Ręce Susłowskiego i pani Susłowskiej opierają się na naszych głowach, poczem mój przyszły teść mówi:
— Moja córko! Ty miałaś najlepszy przykład w domu, czem powinna być żona dla męża, więc nie potrzebuję cię uczyć obowiązków, które zresztą mąż ci wskaże (spodziewam się!)... Ale do ciebie zwracam się panie Władysławie...
Tu następuje mówka, w czasie której liczę do stu, a doliczywszy do stu, zaczynam znów od jednego. Susłowski obywatel, Susłowski urzędnik, Susłowski ojciec, Susłowski Rzymianin ma sposobność do okazania całej wielkości swej duszy... Słowa: dziecko, rodzice, obowiązki, przyszłość, błogosławieństwo, ciernie, czyste sumienie — brzmią mi koło uszu jak stado os, obsiadają mi głowę, tną mnie w wyżej wzmiankowane uszy, w kark i czub...
Muszę mieć krawat trochę ciasno zawiązany, bo mi się robi duszno. Słyszę płacz pani Susłowskiej, który mnie rozczula, bo to w gruncie poczciwa kobieta, słyszę brzęk pierścionków, trzymanych na talerzu przez podskakującą kuzynkę. Chryste Panie, jaką ten Światecki musi mieć minę!
Wreszcie wstajemy. Kuzynka podsuwa mi talerz pod same oczy. Zamieniamy z Kazią pierścionki ...
Uf! jestem zaręczony! Myślę, że to koniec, ale nie, bo Susłowski wzywa nas, byśmy poszli prosić o błogosławieństwo wszystkich ciotek.
Idziemy. Całuję z pięć rąk podobnych do łap bocianich... Wszystkie ciotki spodziewają się, że nie zawiodę ich zaufania.
Jakie u dyabła mogły mieć we mnie zaufanie? Kuzyn Jaczkowicz bierze mnie w objęcia. Stanowczo muszę mieć krawat zamocno zawiązany...
Ale najgorsze przeszło. Mroczy się... Wnoszą herbatę.
Siedzę obok Kazi i ciągle udaję, że nie widzę Świateckiego. Małpa, napędza mi raz jeszcze niepokoju, gdy na pytanie, czy nie doleje do herbaty nieco araku, odpowiada, że arak pija tylko butelkami... Zresztą wieczór kończy się szczęśliwie.
Wychodzimy. Zaczerpuję pełną piersią powietrza. Istotnie, krawat miałem zaciasno związany.
Idziemy z Świateckim w milczeniu. To milczenie zaczyna mi ciążyć i wkrótce staje mi się nieznośne. Czuję, że wypada zagadać do Świateckiego, powiedzieć mu coś o mojem szczęściu, o tem, jak wszystko ślicznie się odbyło i jak kocham Kazię... Zbieram się, nie idzie! Nakoniec blisko już pracowni powiadam:
— Przyznaj Światecki, że jednak życie bywa piękne.
Światecki zatrzymuje się, rzuca mi spojrzenie zpode łba i powiada:
— Pudel!
Tego wieczora nie mówiliśmy więcej ze sobą.