Tajemnica Tytana/Część druga/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
Dwóch łotrów.

— To niepodobna!... — krzyknął były kapitan.
— Niepodobna? — powtórzył Maugiron, wybuchając głośnym śmiechem — a to dla czego niepodobna!?...
— Z najprostszej i niezbitej racyi...
— Jakiej że to?...
— Ja tylko jeden z moją córką wyszliśmy cało z katastrofy, o której pan mówisz... Wszyscy ludzie załogi zginęli w moich oczach, pochłonięci przez falę...
— Dam panu natychmiast dowód, że tak nie jest!...
— Jakiż to będzie dowód?...
— Opowiadając panu pewne okoliczności katastrofy, które nie mogłyby być znane nikomu, jak tylko naocznemu świadkowi...
— Mów więc pan... ale mów prędko!...
— Jak widzę, zaczynasz się pan zainteresowywać!... Nieprawdaż?... Mogłem się był założyć, że tak będzie...
ale bądź pan spokojny, to jeszcze nie koniec! Otóż „Atalanta” płynęła sobie spokojnie, i od samego wyjazdu z Saint Domingo wiatry i morze były żegludze przyjazne... Wtem nagle zerwała się burza, biegnąc od strony wysp Azorskich... Oszczędzę panu opisu szczegółowo tej burzy... „Atalanta” wpadła na skałę... Przez wybitą dziurę woda wdzierać się zaczęła, wszelka nadzieja ratunku upadła, i majtkowie załogi w przerażeniu swem, tylko rady szukając... wtłoczyli się wszyscy do wielkiej szalupy i odcięli liny... Czy tak było panie kapitanie?...
Słuchacz Maugirona nic nie odpowiedział.
Młody człowiek mówił dalej:
— Na pokładzie okrętu, pozostał tylko; kapitan Jakób Lambert, wspomniany już Achiles Verdier, córka tegoż i chłopiec okrętowy „Strączek” jak go nazywano, ulicznik paryzki, któremu kapitan obiecywał codziennie, że skończy na galerach, a który przypatrywał się burzy po amatorsku, jak z paradyzu w teatrze na melodramacie na bulwarach, przyklaskując hukowi fal, krzycząc „brawo“ piorunom....
— Strączek!... — powtórzył właściciel „Tytana” patrząc się ciekawie na swego mówcę.
— No no! jakoś dobrze idzie!... widzę żeś pan nie zapomniał złośliwego przezwiska jakieś dawał tej małej małpie!... — rzekł Maugiron uśmiechając się. — Ale opowiadam dalej... — Po pięciu minutach, co najwyżej fale morskie rozerwały szalupę i majtkowie jeden po drugim zginęli...
Cztery więc na cyplu skały uczepione osoby, chwyciły wtedy małą łódź i rozpoczęły walkę z strasznym żywiołem, chcąc przedostać się na inny obszerniejszy nieco wierzchołek skały, który w niewielkiej odległości był widzialny, jak czarna plama na białym obrusie, jaki tworzyła piana wzburzonych fal...
Już do celu ich usiłowań, mała tylko, pięćdziesiąt sążniowa dzieliła przestrzeń, kiedy w tem straszne bałwany zdruzgotały łódź, jak łupinę orzecha...
Trzej mężczyźni mogli uchodzić za bardzo dobrych pływaków...
Jakób Lambert przybył pierwszy...
Achiles Verdier, trzymając swoją małą córeczkę na ramieniu, postępował za nim jak mógł najlepiej...
„Flageolot zaś przezwany „Strączek” płynął także, spotkał szczęśliwie pływający szczątek jakiś z rozbitego okrętu i wdrapawszy się nań był widzem jednego z tych dramatów, z których jeden, gdyby go dobrze uscenizować zbogaciłby od razu teatr, i zapewnił sztuce, sto piędziesiąt lub dwieście przedstawień...
Achiles Verdier przewiązany był około bioder pasem skórzanym... ten pas był to raczej wielki trzos, w którym mieścił się portfel pełen — jak to od razu przypuszczać można było, pieniędzy i ważnych papierów... Nieszczęśliwy człowiek tracił już władzę, lecz ostatnim wysiłkiem, podpłynął do stóp skały, dziecię swoje podtrzymując ciągle...
Jakób Lambert nachylił się, aby go na skałę wciągnąć... Chwycił go za pas... lecz pas za słaby do utrzymania takiego ciężaru pękł... i został w ręku kapitana Lambert wraz z portfelem...
W tejże chwili nadbiegła potworna fala niosąc za sobą śmierć...
Achiles Verdier, ogromem i blizkością niebezpieczeństwa przy siłach utrzymywany, wyciągnął do kapitana ręce, podając mu chociaż dziecko swoje...
Kapitan był to człowiek, jak już panu mówiłem, przezorny, niewybredny w wyborze środków dla dojścia do majątku... był w tej chwili zajęty jedynie portfelem...
Potrzebował tylko nachylić się i wyciągnąć ręce aby uratować naraz, ojca i córkę!... lecz nie nachylił się i rąk nie wyciągnął... Zamyślony o portfelu... odwrócił głowę...
Zdaje mi się, że obrazowo rzecz opowiadam i jestem pewny, że scena, ta wyraźnie się panu przedstawia!... Co?...
Właściciel Tytana z bladego, stał się zielonawo sinym, wielkie krople potu spływały mu po czole, a na twarzy malowało się coraz większe przerażenie i groza.
— Ach! — zawołał głosem przez wzruszenie stłumionym — pan jesteś szatan chyba!...
— To bardzo pochlebne dla mnie, drogi panie — odpowiedział Maugiron z uśmiechem — lecz śmiem zwrócić uwagę pańską, że przecież nie mam rogów!...
— Więc któż pan jesteś?... kto, abyś to wszystko wiedział?...
— Pokazuje się, że musiałem pod względem fizycznym zmienić się bardzo... musiałem osobliwie wyładnieć... kiedy po tem wszystkiem co panu opowiedziałem, nie poznajesz pan jeszcze twojego niegdyś chłopca okrętowego Strączka!...
— Strączek!... pan!...
— Do usług pańskich... panie kapitanie...
— To rzecz niepodobna!...
— Jakkolwiek nieprawdopodobna, a jednak zupełnie prawdziwa!...
Maugiron przemówił swoim dawnym głosem, przybierając akcent ulicznika paryzkiego ostry i przenikliwy...
— Mówiłem panu kiedyś, kapitanie, jakieś moją biedną skórę garbować kazał... tam het... na drugim końcu świata... mówiłem panu... że nic nie ginie w naturze, i że ci to razem oddam kiedyś... A co!... nadarza się okazya... będziemy się rachować!...
Jakób Lambert podniósł głowę.
— Doprawdy — zawołał — sądząc z tego wszystkiego, dziwię się jak człowiek taki jak pan... takim nieostrożnym się okazuje!...
— W czemże leży moja nieostrożność?... — spytał zimno Maugiron.
— Posiadasz pan — tajemnicę, która może mnie zgubić... posiadasz ją ty tylko i tak zuchwale, tak bezmyślnie włazisz w szpony tygrysowi!... przychodzisz sam jeden w nocy... tu, na mój statek... doprawdy, to więcej jak zuchwalstwo... to szaleństwo!...
— To tylko zaufanie, drogi panie... czyżbym przypadkiem miał doznać zawodu?....
Ręka prawa Jakóba Lamberta, ukryta dotąd na piersi, wydostała się w tej chwili z pod surduta uzbrojona w pistolet.
— Gdybym cię wysłał na tamten świat — wyrzekł — cóźbyś powiedział?...
— Prosiłbym pana grzecznie, abyś poszedł pierwszy dla wskazania mi drogi!... — odpowiedział Maugiron, w którego ręku zabłysł jednocześnie rewolwer sześcio strzałowy. — Oto!... znam pana trochę lepiej drogi panie niż się panu zdaje... Przychodząc oddać ci małą wizytkę i pogawędzić trochę o interesach, mam się na baczności!...
Nie ma głupich!... Teraz już niech pan robi jak pan sam uważa...
Jeśli pan masz ochotę to i owszem, możemy sobie i po amerykańsku porozmawiać!... Uprzedzam tylko waszą wielmożność, że mam w drugiej kieszeni drugi rewolwer... Jest to rodzoniuseńki brat tego co go pan widzisz przed sobą... W ten sposób życie pańskie jest mniej więcej dwanaście razy w moich rękach!...
— Żartowałem tylko — mruknął Jakób Lambert z twarzą zmienioną, krzyżując usta niby do uśmiechu i chowając swój pistolet...
— Doskonale!... — odpowiedział Maugiron — byłem tego pewny, oddawałem sprawiedliwość dowcipowi i jowialności pańskiego charakteru, i jestem przekonany, że odtąd żadna chmurka nie zasępi horyzontu naszej zgody i przyjaźni!... Tak więc... — mówił dalej Strączek-Maugiron — należy to już uważać za fakt nabyty dla historyi, że szanowny pan nie zaprzeczasz tożsamości swej osoby z osobą mego niegdyś dowódcy, kapitanem Jakóbem Lambert?... nieprawda panie!?...
— Musi tak być kiedy inaczej być nie może! — rzekł chmurnie kapitan. — Ale jakże się stało, że i ty ocalałeś?!...
— Najprościej w świecie!... Siedziałem sobie jak można najwygodniej, jakby na koniu, na jakimś szczątku rozbitego okrętu, podczas gdyś pan stracił przytomność, pozostawiwszy Achilesa Verdier jego losom... Burza uspakajała się powoli i morze zaczęło opadać, co zmieniło zupełnie porządek i bieg prądów... mój szczątek i ja siedzący na nim nieborak, zostaliśmy zagnani daleko na pełne morze, i dopiero na trzeci dzień spotkałem okręt, który mnie dostrzegł i przyjął na pokład... Był już czas wielki... byłbym umarł z głodu, już siły mnie opuszczały i machinalnie tylko trzymałem się mojej deski zbawienia!...
— To wszystko łatwo rozumiem — rzekł Jakób Lambert — ale inna rzecz jest więcej jeszcze zdaniem mojem zadziwiająca i wytłomaczyć się nie daje... a rzeczą tą jest zmiana, jaka zaszła od owego czasu w całej osobie pańskiej, w języku, w sposobie wyrażania w pańskich zwyczajach i manierach.
— Jednem słowem — przerwał Maugiron, którego twarz przybrała wyraz komiczny i dumny — pytasz się pan siebie, jakim sposobem nędzny, mizerny Strączek, chłopiec okrętowy, ten łobuz paryzki, ten ulicznik, ten łotr, którego żadna kara poprawić nie mogła, i który wszystkie kary obojętnie znosił ten gałgan, którego akademią były szynki podrogatkowe i sprzedawanie kontramarek pod teatrami, stał się eleganckim Maugironem, człowiekiem dobrze ułożonym, gentlemanem, zamieszkującym piękny pałacyk, posiadającym angielskie konie, i liczne stosunki w wyźszem towarzystwie...
— Zgadłeś pan — to są właśnie pytania jakie sobie zadaję...
— Rozumiem wybornie ciekawość pańską i łatwo by mi było ją zadowolnić, ale opowiadanie mego życia zadaleko by nas zaprowadziło i przyprawiło o stratę drogiego wielce tej nocy czasu... Wreszcie zwierzenia przedwczesne szkodziły by powodzeniu moich pamiętników, które chcę niezadługo wydać drukiem...
Ex-kapitan zrobił gest zdziwienia.
— Chcesz pan swoje pamiętniki publikować!?... — zawołał... Kpisz pan sobie ze mnie!...
— Wcale nie!... słowo Maugirona, nic pewniejszego!...
— Widocznie masz pan gwałtowną ochotę zwrócić na siebie uwagę policyi i ściągnąć przeciw sobie surowość prawa?...
— O! co to, to wcale nie... i nie ma najmniejszego nawet niebezpieczeństwa...
— Jakto?...
— Autobiografia o której mowa, podpisana pseudonimem, ukaże się pod tytułem:
Pamiętniki poszukiwacza złota w kopalniach paryskich... — Czytelnicy stanowczo będą myśleli, że to jest zmyślona historja, będą podziwiali talent, bujną wyobraźnię a przedewszystkiem, realizm nieznanego autora...
— A, pan spiszesz tylko fakta rzeczywiste, tylko prawdę...
— Samą prawdę i nic więcej jak tylko prawdę....
— To będzie bardzo ciekawe i wielce zajmujące!...
— To przecież, do stu piorunów, wiem doskonale!... Ale jeżeli łaska mówmy o czem innem, bo niepotrzebuję zapewne mówić panu, drogi kapitanie, że nie przyszedłem tu w nocy po to jedynie, aby usłyszeć pochwały zasług jakie na polu literatury beletrystycznej położyć mam zamiar!...
Jakób Lambert kiwnął głową w sposób twierdzący.
— Przyznajesz pan bez trudności — mówił dalej Maugiron — że jestem całkowicie panem położenia...
— O! za pozwoleniem — krzyknął były kapitan okrętu — to jest właśnie jedyna rzecz, której przyznać nie mogę!...
Maugiron a raczej Strączek ongi chłopiec okrętowy z trudnością powstrzymał zdziwienie usłyszawszy taką odpowiedź...
— Jednakże — odpowiedział — ponieważ pan sam przyznajesz, że jesteś Jakóbem Lambert, zdaje mi się więc...
— To się panu źle zdaje!... — przerwał właściciel Tytana — przyznaję, ale dla tego, że jesteśmy sami, gdyby się kto trzeci znalazł między nami, przeczyłbym energicznie... i żaden diabeł nie zmusiłby mnie do przyznania; przeczyłbym tem czelniej, że pan nie masz dowodów, rozumie się dowodów przekonywających na poparcie swej skargi i że papiery skradzione, nie są dostateczną bronią przeciw mnie... To też jestem pewny, że uwierzonoby nie panu...
— Nie mam dowodów! — powtórzył Maugiron wzruszając ramionami — za kogo mnie pan bierzesz?... Przypuszczasz więc pan może, że popełniłbym taką głupią niedorzeczność i takie szaleństwo, żebym się czepiał człowieka takiej jak pan używającego opinii i powagi, i takiej siły, gdybym nie miał rąk pełnych dowodów zanim walkę rozpocznę!... Gdyby mi było potrzeba wysłać pana na jutrzejszy nocleg do więzienia, nicby mi łatwiej nie przyszło...
Jakób Lambert zaczął tracić pewność siebie na chwilę odzyskaną.
— Czy wolno mi się spytać w jakibyś się sposób wziął pan do osiągnięcia tych rezultatów?...
— Mam bardzo bliskie stosunki z trzema osobami bardzo poważnemi, które urzędowały w Saint Domingo piętnaście lat temu — odpowiedział Maugiron — jedną z tych osób jest konsul francuzki w Saint Domingo z r. 1839... on podpisywał paszport szanownego pana i niczegoby więcej nie pragnął jak odnowić z nim znajomość... Mogę go przyprowadzić do pana jutro rano... jeśli pan sobie tego życzysz...
Maugiron kłamał z rzadką czelnością.
W rzeczywistości nie miał ani jednego dowodu przeciw Jakóbowi Lambert, a mniemany konsul francuzki w Saint Domingo z r. 1839 istniał tylko w jego wyobraźni...
Słowa jego wywarły takie wrażenie, jakiego się spodziewał. Były kapitan Atalanty nie poznał się wcale na kłamstwie, i wreszcie znajdował się w tym stanie umysłu gdy człowiek najsilniejszy staje się słabym i łatwym do pobicia...
— Tak — powiedział Maugiron skonstatowawszy z radością zmianę w usposobieniu swego przeciwnika — mogę panu przyprowadzić szanownego konsula... będzie uszczęśliwiony ujrzawszy pana... Boję się tylko czy jego wizyta, nie skończy się interwencyą komisarza policyjnego z kilku agentami i siłą zbrojną!... Cóż pan na to mój drogi kapitanie?...
— Ja na to mówię, że jesteś silniejszy odemnie odpowiedział Jakób Lambert; — ale ja jestem spokojny... w pańskim interesie leży, aby mnie nie zgubić i z pewnością ułożemy się ze sobą po przyjacielsku... Nieprawdaż!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.