Tajemnica Tytana/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Widzisz pan — szeptał Piotr Landry — że w myśli pańskiej nie było nic innego, jak tylko adoptowanie...
— Tak, zapewne — odpowiedział Achiles Verdier — ale żeby ta adoptacya była możliwą i zgadzała się z moim punktem widzenia, trzeba mi było poznać sierotę, dziecko opuszczone, nie tylko nie mające ojca i matki, ale nawet żadnych blizkich ani dalekich związków familijnych. Tym sposobem miałbym możność zachowania wyłącznie dla siebie jego przywiązania...
Wypadek, jak to już powiedziałem, wskazał mi twoje położenie, i moje projekty uległy zaraz zmianie... Oddalony z Paryża więcej niż dwadzieścia lat, nie znam nikogo więcej... Ludzie z któremi będę miał interesa co do mojej sukcesyi, nie wiedzą jeszcze o moim powrocie i nie wiedzą także, że moja córka nie żyje...
Nic nie ma łatwiejszego, jak sam widzisz, jak przedstawić wszystkim, za własne dziecko to które wybrałem, i nikt w świecie prócz ciebie, nie będzie mógł mi zadać kłamstwa, a twoja przysięga jest rękojmią dotrzymania tajemnicy... Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia Piotrze Landry, i czy znajdujesz że mam racyę?...
— Nie, panie, nie mam nic do powiedzenia — szeptał cieśla — nie mam ani jednego zarzutu do zrobienia... wszystko co pan powiedziałeś... plan pana jest prosty i logiczny... powinien się udać... poddaję się... rezygnuję... zabijam się, i przystaję na ofiarę ponieważ od niej zawisło życie i przyszłość Dyonizy...
Achiles Verdier, wziął za ręce Piotra Landry i uścisnął w swoich.
— Mój przyjacielu — powiedział — jesteś uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem... szczęście twojego dziecka, będzie twoją nagrodą...
— Ah! panie — wykrzyknął cieśla — ja innego nie pragnę!... Ale trzeba aby Dyoniza była bardzo szczęśliwą, abym był wynagrodzony za moje cierpienia...
— Ona będzie bardzo szczęśliwą, przysięgam ci...
— Bo widzisz pan — zaczął znowu Piotr Landry, z mimowolną gwałtownością — gdybym się kiedykolwiek dowiedział, że jest inaczej, nie wiązałaby mnie więcej przysięga... stałbym się ojcem dla mojej córki, opiekunem, i mścicielom...
Uśmiech ironiczny pokazał się na ustach Achilesa Verdier.
— Jakto!? — rzekł — już powątpiewania!... już nieufność!... to zawcześnie! Pomyśl, że jeszcze nie ma nic pewnego między nami. Jeżeli żałujesz danego słowa, zwracam ci je!... Bóg świadkiem, że nie przyszedłem cię zmuszać... Oddalam się... Zatrzymaj Dyonizę, i weź na siebie odpowiedzialność za smutny i blizki koniec biednego dziecka...
Mówiąc powyższe słowa Achiles Verdier podniósł się, i postąpił ku drzwiom.
Piotr Landry zastąpił mu drogę, złożywszy ręce, wołał:
— W imię nieba, panie, przebacz mi, jeszcze ten raz, słowa których z całej duszy żałuję!... Boleść nieuniknionego rozłączenia, gmatwa moją myśl, zawraca mi głowę, doprowadza mnie prawie do szaleństwa!... Jeżeli się pan oddalisz teraz przezemnie, co się stanie z Dyonizą?... Tu będę dopiero zbrodniarzem prawdziwym, bo mogąc ją ocalić, nie zrobiłem tego.
Oblicze Achilesa Verdier rozpogodziło się, twarz jego przybrała wyraz współczucia i litości.
— Pojmuję co cierpieć musisz — powiedział — i przebaczam ci z całego serca tę niewiarę obrażające, choć zapewne nieumyślne.
— Ah! pan jesteś dobry!... jesteś dobry jak Bóg sam — wykrzyknął cieśla.
Potem po chwili milczenia, dodał skromnie:
— Po pięciu latach, skoro spłacę mój dług... jak odsiedzę mój czas, jeżeli policya pozwoli mi wrócić do Paryża, czy wolno mi będzie widzieć czasem Dyonizę?... oh! tylko z daleka... tylko bardzo zdaleka?
Niezadowolenie malowało się na twarzy Achilesa Verdier — odpowiedział tonem smutnym:
— Myślę, że byłoby lepiej nie robić tego; nie będę miał prawa usuwać cię z drogi mojej córki, ale te niepotrzebne spotkania odnawiać tylko będą twoje rany... a kto wie czy twoje żywo wzruszenie nie zdradzi cię?
— Zdradzić mnie! — przerwał Piotr Landry — nigdy, panie!... tego nie potrzebujesz się obawiać!... wiem aż nadto dobrze, że zburzyłbym szczęście Dyonizy przez nieostrożność, a sobie nie zapewnił żadnego... bo ona by mnie nie kochała.... nie mogłaby mnie kochać!... byłbym niczem dla niej... Piękna i bogata panna nie mogłaby widzieć we mnie nic więcej jak tylko starego robotnika, biednego człowieka, któremu z miłosierdzia dałaby jałmużnę...
— Wyrzeczony przez ciebie dopiero co wyraz, biedny — mówił dalej Achiles Verdier — przypomina mi jeszcze jeden przedmiot, który poruszyć miałem zamiar w tej rozmowie z tobą... Powiedziałeś: biednego robotnika...
— No tak!...
— Nie życzę sobie, abyś był biedny... córka bogata otoczona dostatkami, a ojciec w niedostatku, to by było przeciw naturze, toby było niemoralne i tego ja nie ścierpię...
Piotr Landry spojrzał zdziwiony...
Achiles Verdier wyrzekł prędko:
— Powiedziałem ci, że jestem bardzo bogaty, i używając wspólnie ze mną za życia, Dyoniza po śmierci mojej cały majątek mój posiądzie... Jest więc sprawiedliwem i słusznem, żeby choć jedna kropla z tego strumienia złota spadła na ciebie... Chcę od tej chwili zabezpieczyć cię na przyszłość, zapewniając ci byt... Nie można sobie w tym względzie robić żadnych iluzyj, skoro wyjdziesz z więzienia, będzie ci bardzo trudno jeżeli nie niemożliwie znaleść robotę; uprzedzenia do więźniów wypuszczonych na wolność po odsiedzeniu kary zanikną przed tobą drzwi warsztatów; ale znajdując się w posiadaniu skromnego kapitału, możesz sam sobie założyć mały zakład, który może prosperować w twoich czynnych i umiejętnych rękach... Dwanaście tysięcy franków wystarczy ci?...
Piotr Landry nie odpowiedział nic. Był osłupiały.
Achiles Verdier nie zrozumiał powodów tego milczenia.
— Jeżeli cytra jaką postawiłem, zdaje ci się zbyt małą — rzekł — powiedz mi bez żadnego skrupułu... pragnę cię w zupełności zadowolnić, i w tej chwili dam ci sumę jaką sobie sam naznaczysz...
Mówiąc powyższe słowa, gość wyjął z kieszeni duży pugilares cały wypchany banknotami.
Otworzył go w sposób aby było widocznem co zawiera.
— Oznacz sumę — powtarzał. — Jestem twoim kasyerem....
Piotr Landry wyciągnął ręce i odepchnął pugilares z rodzajem zgrozy.
— Co robisz? — krzyknął Achiles Verdier — mam nadzieję, że nie myślisz zasmucić mnie odmową.
— Nie spodziewaj się pan tego!.... — odrzekł żywo cieśla — odmawiam!... Odmawiam nie raz, ale sto razy!....
— Dla czegóż to?
— Bo nic w życiu nie skłoni mnie do dotknięcia pańskich pieniędzy... Gdybym przyjął najmniejszą cząstkę, moje poświęcenie stałoby się handlem!... Sprzedałbym córkę!...
Jeżeli będę kiedy w nędzy, cóż mnie to obchodzi?... jeżeli zmuszony będę wyciągać rękę po jałmużnę, wyciągnę ją nie rumieniąc się, ale nie będę handlarzem krwi własnej, sprzedawcą własnego dziecka!... Wszystko dla niej... nic dla mnie!... oto moje ostatnie słowo.
— Nie mam odwagi ganić ci tego postanowienia... — odpowiedział Achiles Verdier — chociaż co do mnie posunąłeś do najwyższego stopnia egzaltacyi uczucie szlachetne, wspaniałomyślne... Nie nalegam, ale jest mi przykro, że w taki sposób odtrącasz tę pomoc, która umie udzielającego ją uczynić szczęśliwym! Postępujesz ze mną tak jak bym był nieprzyjacielem twoim...
— Chcesz pan mieć dowód, że tak nie jest?.. — zawołał Piotr Landry.
— Rozumie się, że chcę... — ale w jakiż sposób dać mi go możesz jeżeli ofiarę moją odrzucasz!...
— Dam dowód, przyjmując dla kogoś drugiego część tego czego dla siebie przyjąć nie mogę.
— Wytłomacz się, proszę...
— Pozwól mi pan napisać tu zaraz dwa lub trzy wiersze... to nie będzie długo, chociaż władanie piórem wyszło mi z użycia...
— Ja ci mam pozwolić!?... wszakże jesteś u siebie, i ja tu słucham twych rozkazów...
Cieśla otworzył szafę, z białego drzewa, w której zamykał bieliznę i ubranie, i po kilku poszukiwaniach, znalazł nareszcie arkusz zżółkłego papieru, ołowiany kałamarzyk, jakich używają uczniowie, i pióro zardzewiało.
Atramentu nie było wcale, tylko jakieś gęste błoto. Piotr Landry wlał do kałamarza kilka kropel wody, i na kolanie, zamiast biórka, nakreślił następujące słowa pismem grubem nieregularnein:
Jestem obecnie szczęśliwszy, niż w chwili kiedyśmy się widzieli po raz ostatni. Pewna litościwa osoba podejmuje się opieki nad Dyzią i już co do tego nie mam żadnej obawy. Co do mnie znalazłem robotę na prowincyi na bardzo dobrych warunkach, na kilka lat opuszczam Paryż. Nieprzewidziane okoliczności w których szczegóły trudnoby było teraz wchodzić, sprawiły, że jestem równocześnie w możności dysponowania dosyć znaczną sumą. Jestto nowe dobrodziejstwo litościwej osoby, która się zajmie Dyzią.
Słyszałem jakieś pani mówiła, moja dobra pani Giraud, że kilka tysięcy franków, pozwoliłyby pani wyjść z przykrego położenia w którem się znajdujesz, rozpocząć na nowo interesa z większem powodzeniem niż przedtem. Oto pięć tysięcy franków. Nie pożyczam ich pani, nie myśl o ich zwrocie, i uważaj je za swoją zupełną własność... Życzę z całego serca, aby one przyniosły pani szczęście....
Bądźcie zdrowa, dobra matko Giraud; nie wiem kiedy się zobaczemy, ale wierzaj mi że wszędzie i zawsze będę myślał o was, i że zachowam wieczną wdzięczność za tyle dobroci, troskliwości i czułości, jaką otaczałaś Dyonizę. Kończąc, zostaję waszym najserdeczniejszy przyjacielem....
— Dłużej pisałem, jak chciałem — rzekł cieśla — ale skończyłem nareszcie....
Skreślił potem na złożonym liście adres wdowy Girami, i zwrócił się do Achilesa Verdier:
— Ta matka Giraud, jest to bardzo dobra i szlachetna stara kobiecina, która przez ostatnio dwa lata, zastępowała matkę Dyonizie. Zacna ta kobieta jest obecnie bardzo nieszczęśliwą. Zbankrutowała; wszystko jej sprzedano, a jej wierzyciele byli tak nielitościwi, iż ją zamknęli w wiezieniu za długi...
— Trzeba ją uwolnić jaknajprędzej! — zawołał Achiles Verdier.
— O tem właściwie myślę. Byłeś pan wspaniałomyślnym dla mnie przed chwilą, ofiarowywując mi dwanaście tysięcy franków...
— Czy chcesz tych pieniędzy dla tej biednej kobiety?
— Nie: toby było za wiele. Pięć tysięcy w zupełności wystarczy.
Achiles Verdier wyjął pięć biletów bankowych.
— Oto są — powiedział.
— Zatrzymaj je pan — odrzekł Piotr Landry — i podejmij się, oddać je wdowio Giraud, w więzieniu za długi, na ulicy Clichy, wtedy kiedy ja już będę więźniem, to jest za dwa dni...
— Możesz liczyć na to, że ta missya będzie święcie spełniona...
— Niech ci Bóg błogosławi panie! Jest to wielkie dobrodziejstwo, które zrobisz!...
— To nie ja daję — przerwał Achiles Verdier — to ty, ponieważ te pieniądze do ciebie należą.
Cieśla schylił głowę.
— Znasz pan moje w tym względzie przekonanie — powiedział tenże. Potem dodał: — A teraz nic mi już nie pozostaje, jak tylko prosić pana o łaskę...
— O łaskę mnie?... o jaką?... Naprzód się zgadzam na nią...
— Oto, abyś mi pan pozwolił zatrzymać Dyzię do pojutrza... to jest do chwili, w której wyjdę ztąd aby się udać do Pałacu sprawiedliwości... Pomyśl pan sam, czas idzie tak prędko, a ja już tylko jeden dzień mam być jej ojcem....
— Zatrzymaj twoje ukochane dziecię do ostatniej minuty — wyrzekł Achiles Verdier — a przynajmniej rozłączając się z nią, uniesiesz pamięć, że twoja córka rozpocznie życie szczęśliwo, a to całe szczęście, winna będzie twojemu przywiązaniu, twojemu poświęceniu...
— Oh! dziękuję ci panie! — wykrzyknął cieśla — dobrze robisz mówiąc mi to!... dodajesz mi odwagi, której tak potrzebuję...
∗ ∗
∗ |
W tydzień od chwili opisanej powyżej rozmowy, zamknięty powóz, wiózł Piotra Landry do domu poprawy w Clairvaux gdzie miał przepędzić pięć lat.