Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabia wstał bardzo spokojnie i zwracając się do tego, który szedł pierwszy we wstędze trójkolorowej, będącej oznaką urzędu zapytał:
— Kto pan jesteś i czego pan sobie życzy?
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — odparł tenże — i chciałbym wiedzieć, kto z panów jest hrabią Smoiłowem.
— Ja nim jestem! — odpowiedział hrabia Iwan.
— Tak, to on — szepnął Letellier do ucha komisarza.
Ten przystąpił do hrabiego i wyrzekł uroczyście:
— W imieniu prawa aresztuję pana!
Gdyby piorun uderzył w stół wśród biesiadników, nie sprawiłby takiego wrażenia, jak te proste słowa. Z ust wszystkich wyrwał się okrzyk przerażenia.
Tylko jeden Maurycy poczuł niewysłowioną ulgę. Wypuścił nóż, który konwulsyjnie trzymał w palcach i po raz pierwszy od kliku sekund odetchnął pełną piersią.
Hrabia zbladł wielce.
— Ja mam być aresztowany! — zawołał z pogardliwą dumą oszalałeś pan! Jakiem prawem mnie pan aresztujesz?
— Mam przy sobie rozkaz.
Wicehrabia Guy d‘Arfeuille uznał za właściwe się wmieszać.
— Panie komisarzu — rzekł — nikt bardziej odemnie nie szanuje prawa i jego przedstawicieli, ale pozwól pan sobie powiedzieć, że zapewne omyłka jakaś tu zachodzi, podobieństwo jakieś pozorne, które łatwo da się wyjaśnić. Przyjaciel nasz stoi ponad wszelkie podejrzeniami...
— Milcz pan! — przerwał sucho komisarz — Nie będę się z panem wdawał w rozprawy.
— O cóż więc jestem oskarżony? — zapytał Hrabia, pozornie zachowując spokój, choć usta i ręce mu drżały.
— Nie do mnie należy mówić o tem panu.
— Ale ja wiedzieć chcę.
— O, bądź pan spokojny, dowiesz się pan wkrótce, kiedy pan udajesz, że nie wiesz o niczem.
— Nie wiem, przysięgam panu.
— Niech i tak będzie.
— Powiedz mi pan przynajmniej, co pan chce ze mną zrobić?
— Sędzia śledczy panu powie. Chodźmy. Najprzód zawieziemy pana do aresztu w prefekturze.
— Do aresztu w prefekturze! — powtórzył hrabia ze wstrętem.
— Niedługo pan tam zostaniesz. Proszę z nami.
— Jestem posłuszny, ponieważ trzeba ustępować sile, a siła po stronie panów, ale pozostaję w najwyższym oburzeniu. Aresztując mnie niewinnego cudzoziemca, dopuszczacie się bezprawia! Wstyd i hańba spadną na was! Przyjaciele moi, goście! — zwrócił się hrabia do otaczających go przerażonych mężczyzn i kobiet — okropna omyłka, której stałem się ofiarą, nie może trwać długo. Nie żegnam was, ale tylko mówię do widzenia, do widzenia, i to wkrótce.
Potem zbliżając się do komisarza, rzekł:
— Łaskawy panie, gotów jestem iść.
Wicehrabia Guy d‘Arfeuille w milczeniu uścisnął rękę hrabiego, który następnie wyszedł z agentami.
W pół godziny zawieziono go do aresztu w prefekturze.
Wszedłszy do chłodnej ponurej izby więziennej, hrabia zapytał:
— Czy tutaj noc przepędzę?
Nie odpowiedziano mu, tylko drzwi zatrzaśnięto i pozostawiono go samego.
Komisarz do spraw sądowych wychodził wraz z naczelnikiem policji śledczej, gdy podano list jakiś. Sędzia śledczy pisał do niego:
Paweł de Gibray ciekawy był dowiedzieć się o rezultacie rewizji w hotelu Wielkim, a przekonany, że zbrodniarza już aresztowano, donosił naczelnikowi policji, że go zastanie w sądzie w gabinecie, gdzie przez cały wieczór czekać będzie na wiadomości.
Naczelnik policji i komisarz natychmiast pojechali do sędziego śledczego, który powitał ich temi słowy:
— Jak się macie panowie, a co złapaliście zbrodniarza?
— Złapaliśmy — rzekł komisarz.
— Aresztowany?
— Od godziny.
Naczelnik policji śledczej opowiedział, jak aresztowanie odbyło się w restauracji Brebanta podczas obiadu.
— Wzięliście panowie adresy gości tego prawdziwego czy fałszywego hrabiego?
— Nie. Ale nam wiadome ich nazwiska. To są ludzie znani, których w razie potrzeby łatwo będzie znaleźć.
— Czy siedzi w oddziale sekretnym?
— Naturalnie.
— Rewidowano go przy panach?
— Przy nas.
— Przy rewizji nie znaleziono nic ważnego?
— Nie otwieraliśmy jeszcze pugilaresu, który mu odebrano. Przynieśliśmy go panu razem z portmonetką i zegarkiem.
— Dajcie, panowie, pugilares, obejrzymy go razem.
Naczelnik policji położył wszystkie przedmioty rzeczone na stole przed sędzia śledczym.
Zaczęto oglądać pugilares. Był on skórzany, okuty w srebro. Znajdowały się na nim pierwsze litery: J. S. z hrabiowską koroną.
Gibray otworzył pugilares.
W pierwszej przegródce było dwadzieścia pięć biletów banku francuskiego po tysiąc franków każdy, dwa bilety pisane po rusku i kilka biletów wizytowych z nazwiskiem hrabiego Iwana Smoiłowa.
W drugiej przegródce znajdował się klucz.
Paweł de Gibray wziął go do ręki.
— To klucz od grobowca! — rzekł, przypatrzywszy mu się bliżej.
Naczelnik policji śledczej z kolei obejrzał klucz i rzekł:
— I ja tak samo myślę.
— Zaraz się przekonamy — mówił dalej sędzia śledczy.
Zamek od drzwi żelaznych grobowca był odjęty i leżał na biurku z innemi dowodami rzeczowemi.
Gibray bez żadnej trudności włożył klucz w ten zamek, przekręcił go i otworzył z łatwością.
— Widzisz pan, że się nie omyliłem — wyrzekł — to klucz do grobowca. Wątpliwości nie może być najmniejszej. Morderca w naszem ręku.
— W oczy to bije — potwierdził naczelnik policji śledczej.
Obejrzano pugilares do reszty, ale w nim już nic więcej nie znaleziono.
— Dzisiaj pan będzie badał jeszcze przestępcę? — spytał naczelnik.
Gibray spojrzał na zegarek.
— Jedenasta — odrzekł — zdążymy i jutro.
Zresztą badanie będzie łatwe, a śledztwo zostanie wkrótce ukończone. Przestępca wobec wszystkich dowodów, przeciw niemu świadczących nie będzie w stanie się bronić!
— O! — szepnął naczelnik policji śledczej — niech pan sędzia na to nie liczy!
— Dlaczego?
— Pomimo wszystko będzie się bronił... i to jak sam szatan. Dziwnie zimną krew ma ten człowiek.
Gibray uśmiechnął się.
— Jeżeli bronić się będzie — tem lepiej! Im więcej trudności, tem cenniejszem jest zwycięstwo.
Portmonetka również skórzana, jak i pugilares, zawierała w sobie dziesięć podwójnych luidorów i dwa bilety po pięćset franków. Były na niej także pierwsze litery srebrne I. K. S. z koroną hrabiowską.
— Takież litery i korona widniały wyrżnięte na kosztownym chronometrze.
— Przestępca w naszem ręku, to rzecz widoczna — mówił dalej naczelnik policji śledczej — ale ja bo bądź co bądź nie widzę przyczyny zbrodni.
— O tem dowiemy się wkrótce — odparł Gibray — i wszystko mi mówi, że pierwsze me domniemania były słuszne. Bądźcie panowie pewni, że w tej sprawie kryje się tajemnica jakiejś arystokratycznej rodziny.
— Więc pan sądzi, że morderca jest rzeczywiście Rosjaninem i prawdziwym hrabią?
— Napewno nie wiem, ale dlaczegoby tak nie miało być? W iluż procesach kryminalnych występują ludzie bogaci i z najarystokratyczniejszych rodzin?
Naczelnik policji śledczej uważnie przyglądał się pugilaresowi, portmonetce i zegarkowi.
— Mnie jedna rzecz dziwi — rzekł nagle.
— Co takiego? — zapytał sędzia śledczy.
— Człowiek, którego aresztowano, nazywa się, a przynajmniej podaje się za hrabiego Iwana Smoiłowa.
— Więc cóż z tego?
— Otóż te trzy przedmioty, które mamy przed sobą, wcale do niego nie należą.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny. Na każdej z tych rzeczy są trzy pierwsze litery, to jest cyfry; otóż jedna z nich K nie oznacza przecież ani Iwana, ani Smoiłowa.
— To prawda — rzekł Gibray — muszę to wyjaśnić.
— Da nam pan jakie zlecenia? — spytał komisarz.
— I owszem. Czemprędzej chcę urządzić konfrontację, będę więc panów prosił wezwać świadków, których listę zaraz napiszę.
— To się zrobi.
W dziesięć minut później rozstali się trzej panowie.
Powrócimy do Iwana Smoiłowa.
Wiemy, jak małomównym był wobec niego komisarz i że dotychczas nie otrzymał żadnych wyjaśnień co do przyczyny swego aresztowania.
Przekonany, że jest ofiarą omyłki, możebnego podobieństwa w powierzchowności, lub nazwiska, myślał, że niezawodnie zwolniony będzie nazajutrz, jak tylko zbadany zostanie i przyrzekł sobie, że poda skargę na tych, którzy z lekkomyślnością niemożebną do przebaczenia obeszli się z nim, jak z przestępcą.
Jednakowoż, chociaż sumienie nic mu nie zarzucało, nie mógł poskromić pewnego niepokoju na myśl, że sprawiedliwość ludzka wcale nie jest nieomylną, że zdarzają się omyłki sądowe, że wielu już niewinnych odcierpiało za winnych.
Straszną przepędził noc.
Minuty wydawały się godzinami, i chętnie oddałby większą część swego majątku, ażeby przyspieszyć chwilkę pójścia do sędziego śledczego.
Wkrótce potem, jak rozedniało, usłyszał trzask klucza w potężnym zamku.
Drzwi otworzyły się....
Wszedł woźny.
Iwan zaczął się wypytywać, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi, bo woźnemu nakazano milczenie.
To uporczywe milczenie jeszcze bardziej rozdrażniło hrabiego i z trudnością zdołał hamować swój gniew.
O godzinie dziewiątej przyniesiono mu jedzenie, którego nie tknął.
W dwie godziny później drzwi się znowu otworzyły i wszedł dozorca więzienny z dwoma żołnierzami.
— Czego chcecie? — zapytał Rosjanin.
— Ma pan być zaprowadzony do sędziego śledczego.
— A! nareszcie — zawołał młodzieniec — jestem gotów...
Rzucił się do wyjścia.
Dozorca zatrzymał go i rzekł z brutalnym śmiechem:
— Pozwól pan, niech się pan nie spieszy, trzeba wprzód dopełnić maleńkiej formalności.
I z miną drwiącą potrząsał stalowym łańcuchem, który trzymał w ręce.
Hrabia spojrzał na niego i nie zrozumiał.
— Formalność? — szepnął.
— A tak!
— Jaką?
— Włożymy panu kajdanki.
Hrabia zbladł i cofnął się o krok jeden.
— Ja mam włożyć na siebie kajdanki... nigdy!...
— E! tylko pan nie rób grymasów! — sucho rzekł dozorca. — Co tu gadać! tu trzeba robić co każą! Ja także spełniać muszę rozkazy. Rodzonemu ojcu włożyłbym kajdanki gdyby kazano. I panu włożę przemocą, jeżeli dobrowolnie nie zechcesz. No, dawaj pan ręce, a prędzej!
Hrabia, nie posiadając się z gniewu, patrzył na ordynarnego człowieka.
Jak w przeddzień, kiedy go przyszli aresztować, tak i teraz zrozumiał, że wszelka walka z przemocą jest niemożebną i skończyć się może tylko sromotną porażką.
Lepiej było ustąpić i w ten sposób położyć kres strasznemu położeniu.
Nie mówiąc już ani słowa, z pogardliwym uśmiechem podał ręce dozorcy; pomimo jednak zupełnej cierpliwości, w jaką się chciał uzbroić, wzdrygnął się całem ciałem, gdy stal dotknęła jego rąk, pałających od gorączki.
Operacja ta trwała najwyżej sekundę.
— W drogę! — zakomenderował jeden z żołnierzy.
Hrabia idąc naprzód, a za nim żołnierze — przeszedł niezliczone korytarze i schody, aż wreszcie znalazł się na galerii, przy której mieściły się biura sędziów śledczych.
Otworzyły się drzwi od jednego z gabinetów.
Iwan Smoiłow, którego popchnął naprzód jeden z żołnierzy przestąpił próg.
Był tu już sędzia śledczy de Gibray, i siedział przy stole zawalonym papierami i rozmaitemi przedmiotami.
Pisarz siedział obok przy biurku.
Wszedłszy do pokoju, hrabia zlekka się ukłonił.
Sędzia śledczy bystro spojrzał na powierzchowność obwinionego. Potem wzrok jego zatrzymał się na twarzy człowieka, którego uważał za wielkiego zbrodniarza i którego duszy straszne tajemnice miął wyprowadzić na jaw.
Z twarzy tej bladej nie podobna było nic odgadnąć, wyrażała chłód marmurowy lub żelazny
— Czy znajduję się przed sędzią? — zapytał hrabia z dumną grzecznością.
— Znajdujesz się pan przed sędzią śledczym który, winien pana wybadać, a któremu odpowiadać jest pan obowiązany — rzekł Gibray.
— Odpowiadać i owszem — odrzekł Rosjanin.
— Dla czegobym odpowiadać nie chciał, kiedy nie mam się z czem kryć. Wprzód jednak pragnąłbym się dowiedzieć, jakiem prawem policjanci pańscy ośmielili się aresztować mnie, wtrącić do więzienia i shańbić, okuwszy mi ręce, jak gdybym był złodziejem lub zabójcą!
Póki Iwan mówił, sędzia śledczy nie spuszczał z niego oczu.
Przekonany, że ma przed sobą nikczemnego sprawcę podwójnego morderstwa na cmentarzu Pere Lachaise i ulicy Ernestyny, dziwił się zimnej krwi, a jednocześnie takiemu cynizmowi.
— Moi policjanci, jak się pan wyrażasz — powtórzył, umyślnie kładąc nacisk na tych dwóch wyrazach — wykonali rozkaz, wydany im w imieniu przedstawiciela sądu i prawa.
— Cóż to za przedstawiciele?
— Ja!
W takim razie przed panem skarżyć się będę na ten oburzający postępek, jakiego się dopuszczono względem mnie, cudzoziemca, i to w kraju słynnym z gościnności.
Wczoraj wieczorem aresztowano mnie wśród przyjaciół, zaproszonych na obiad. Ażeby aresztować szlachcica przy takich nadomiar okolicznościach, trzeba mieć poważną przyczynę.
Ażeby postępować z nim, jak ze złodziejem lub mordercą, trzeba go oskarżyć o kradzież lub morderstwo. A mnie o co pan oskarża?
— Rzeczywiście to rzecz osobliwsza. Role zmieniły się. Łotr zamiast stać ze schyloną głową, sam bada, a ja mam odpowiadać. Co za zuchwalstwo!
Jednocześnie na twarzy jego malowało się oburzenie i pogarda.
Podwójny wyraz ten nie uszedł rozumnym oczom Iwana Smoiłowa, który jeszcze bardziej się przeraził:
— Więc coś ważnego jest? Czyżby istotnie uważał mnie pan za złoczyńcę?