Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

W dalekiej kolonji hiszpańskiej, otoczonej morzem czarnych szczepów, życie płynęło zwykłym trybem. Nieliczni biali ludzie cierpieli niewymownie od wilgotnego, skwarnego oddechu niegościnnej ziemi afrykańskiej, oddychali z trudem, gdy nadchodziły okresy burz rozszalałych i ulew przerażających. W powietrzu cieżkiem, przesyconem aromatem gnijących roślin, butwiejących pni i korzeni olbrzymów leśnych, gromadziły się potężne zasoby elektryczności. Co chwila miotały się błyskawice nieme; na wierzchołkach suchych drzew, a nawet na końcach sztywnych liści palmowych zapalały się po nocach niebieskawe ogniki cichych wyładowań. Nerwy ludzkie doznawały ciągłego podniecenia, przechodzącego nieraz w wybuch dzikich żądz lub gwałtowności nieprzytomnej. To słońce afrykańskie — okrutne i mściwe — broniło swej ziemi i ludów bezbronnych przed chciwością i bezprawiem najeźdźców i drapieżnych przybyszów. Obroną tą była trucizna, która czaiła się wszędzie — w zaduchu dżungli, w ciepłych oparach nad rzeką, w ziemi, rojącej się od istot nieznanych i niewidzialnych, w jadowitych zębach żmij, pająków i stonóg, w żądłach moskitów, bąków i skorpjonów.
Najstraszliwszą jednak truciznę zawierały w sobie promienie słońca, przed któremi w lęku i przerażeniu krył się człowiek biały, nieproszony gość tej ziemi.
Przez cały dzień chronić musiał głowę i oczy, osłaniając je ciężkim hełmem i okularami, ciało zaś — białą lub czerwono-brunatną tkaniną; przebywał ciągle w półciemnych domach, o okapach, nisko zwisających nad oknami, lub o płóciennych tentach[1] i grubych żaluzjach, wstrzymujących powódź słoneczną. Każdy biały przybysz musiał się mieć na baczności, uważając, aby najmniejszy promyk słońca nie wślizgnął się do zacienionego domu, nie spadł na metalowy przedmiot lub na szkło naczynia i nie rozprysnął się na setki jeszcze drobniejszych strzał, zatrutych świetlanym jadem, gdyż przez źrenice znużonych oczu mógłby się wedrzeć do mózgu, drażniąc go i niszcząc.
Biali ludzie — rządzący murzynami lub wyzyskujący ich — tracą na tę walkę ze słońcem większą część swych sił. Czują się tu niezmiernie źle, nawet jeżeli zdołają uniknąć podzwrotnikowej malarji i równikowej dyzenterji, które nużą śmiertelnie i pozbawiają ich chęci do życia.
W chwili ostatecznego wyczerpania i zniechęcenia wszyscy — od gubernatora, surowego generała, don Miguela Floridablanca, aż do ostatniego żołnierza szczupłej załogi hiszpańskiej, — dziwią się, w jaki sposób mogą oni utrzymać dwa lub trzy miljony ludzi w karbach głuchego i ślepego posłuchu? Jakaż to tajemnicza siła dopomaga białym administratorom, kolonistom i kupcom, że mogą bezkarnie zmuszać czarnych mieszkańców tej ziemi do ciężkiej pracy — wycinania lasów, budowy dróg bitych, przerzucania mostów nad wąwozami? Dlaczego bez sprzeciwu i szemrania zginają się oni pokornie pod ciężarem kubłów z wodą do polewania ogrodów i trawników, należących do zaborców? Co kieruje nimi, że zziajani przebiegają kraj z torbą listonosza, że plonem swej roli lub młodzieżą, posyłaną do wojska, płacą podatki? Jakaż wreszcie myśl tajemnicza a potężna skłania tych czarnych, spokojnych ludzi do wykonania każdego, najbardziej okrutnego i szalonego rozkazu?!
A rozkazy, wykonywane przez murzynów w pośpiechu niewolniczym, bywały różne.
Jedne dotyczyły oderwania od domu i roli setek mężczyzn i wysłania ich na budowę pałacu gubernatorskiego; drugie zmuszały czarnych ludzi do porzucenia sadzenia orzechów ziemnych, manjoki i prosa, niezbędnych do życia całej rodziny; wzamian uczono ich uprawy nieznanej im i niepotrzebnej bawełny, aby dostarczać ładunku dla okrętów europejskich; inne — wymagały od nich oddania swych nieletnich córek na poniewierkę rozpustnym urzędnikom policyjnym lub do koszar żołnierskich, skąd powracały często obciążone wstrętną, zabójczą chorobą lub przekleństwem hańbiącego macierzyństwa.
Zastanawiając się nad tą niepojętą biernością, tchnącą zgrozą, wyczuwaną nieraz, Hiszpanie dziwili się szczerze. Rozumieli przecież, że gdyby te tłumy czarnych, uciemiężonych ludzi, wstrząśniętych nagłym szałem buntu, runęły na stolicę kolonji i na drobne osiedla białych kolonistów, — zrzuciłyby w ciągu jednego dnia ciężkie, nieznośne jarzmo niewoli, obłudnie zamaskowanej artykułami prawa kolonjalnego!
Właśnie taka myśl pewnego skwarnego dnia zaprzątała głowę samego gubernatora, generała Floridablanca.
Upały dosięgały najwyższego szczytu. Pierś z trudem oddychała, serce biło mu gwałtownie, przekrwione oczy bolały, głowę przytłaczała gorąca, ciężka mgła, a jakieś niepokojące, dziwne dreszcze wewnętrzne wstrząsały osłabłem ciałem.
Gubernator nie mógł dziś pracować. Odesłał sekretarza, nie przejrzawszy nawet przyniesionych mu do podpisu papierów. Zaczął chodzić po zacienionym gabinecie, starając się iść środkiem sali, ponieważ jedynie tu odczuwał świeższy powiew zawieszonego pod sufitem wachlarza. Ciągnęły się od niego sznury do sąsiedniego pokoju, gdzie stały szafy z tomami kodeksu prawa, wisiał portret ministra kolonji, a pod nim tkwiły od lat kilku szeroka, skórą obita otomana, biurko, fotel i dwa bambusowe krzesełka. Była to prywatna pracownia wielkorządcy, w której, zresztą, przez okres swego urzędowania ani razu nie pracował. Teraz kazał umieścić tam murzyna, który musiał poruszać wachlarzem przez cały czas przebywania gubernatora w jego oficjalnym gabinecie, gdzie generał rozmyślał nad uszczęśliwieniem biernych i ciemnych, jak nocna dżungla, szczepów murzyńskich.
Chodzenie znużyło go niebawem, więc przywlókł fotel i usiadł pośrodku sali, znalazłszy miejsce najżywszego powiewu. Usiadł i przymknął oczy. Stojący w korytarzu „czausz“[2] zajrzał przez dziurkę od klucza i zmrużył oko w stronę stojącego z karabinem wartownika.
— Gubernator spać! — szepnął, wykrzywiwszy twarz i błysnąwszy zębami.
Żołnierz zrzucił z ramienia karabin i rozpiął kołnierz bluzy.
Carrambo! — mruknął, zdejmując kapelusz i wycierając rękawem spocone czoło. — Nareszcie!
Usiadł na ławce i zapalił cygaro.
Gubernator nie spał jednak. Zmorzył go upał i rozmarzył prąd powietrza.
— Hej, tam! — zawołał, patrząc na drzwi sąsiedniego pokoju. — Wachluj mocniej!
Płachta, zwisająca z sufitu, poruszała się miarowo i powolnie.
— Co u djabła! — mruknął generał. — Ogłuchł, czy co — ten tam czarny...
Z westchnieniem powstał i ociężałym krokiem poszedł ku drzwiom.
Otworzył je i stanął zdumiony.
Przed drzwiami, na macie, rzuconej na posadzkę, siedziała młoda dziewczyna.
Zupełnie naga, na głowie miała jaskrawą, niebieską w żółte kwiaty chustkę, związaną węzłem murzyńskim, ni to fantastyczny, grzeszny kwiat o kształtach drażniących i zmysłowych. Wąski sznurek różnokolorowych paciorków opasywał wysmukłe biodra.
Siedziała nieruchomo, sztywna i wyprostowana. Podobna była do orgjastycznego posążka z ciemnego agatu i, jak ten czarny, mistyczny kamień, otaczała ją rodząca niepokój tajemnica. Wpatrywała się zagadkowym wzrokiem w twarz gubernatora. Cienkie foremne ramię, jak wiotka liana, miarowo kołysało się w półzmroku, gdy pociągała ku sobie sznur wachlarza, a wtedy ruchowi temu wtórowały lekkiem drżeniem małe, zuchwale wyprężone piersi. Z podwiniętemi pod siebie nogami, ze skamieniałem w zaczajonym bezruchu ciałem, wykonywała jednostajne, rytmiczne wahania prawą ręką, jakgdyby przywołując do siebie, i patrzyła niemigającym wzrokiem, — niby zabawka mechaniczna, poruszana sprężyną.
Nagle oczy jej błysnęły, rozchyliły się grube, purpurowe od barwnika wargi, odsłaniając białe zęby, na chwilę zżymnęła się cała i przeciągnęła się leniwie, jak kotka.
Mała murzynka z pewnością wiedziała, poco posłał ją tu jeden z „czauszów“, a zrozumiała, że nadeszła oczekiwana chwila.
Nie mógł zmylić jej instynkt dzikiej kobiety, namiętnej zawsze i nigdy niesytej.
Wnet spostrzegła, że źrenice strasznego generała zwęziły się gwałtownie, a usta wykrzywił mu skurcz lubieżny. Już niczego się nie obawiając, porzuciła sznur, wstała i, podniósłszy ręce nad głową, wyprężyła się cała — od umalowanych paznogci stóp aż do drgających końców barwnej chustki i wąskich dłoni.
Stała się w jednej chwili uosobieniem pożądliwości, namiętnego oczekiwania i drapieżnej uległości.
Don Miguel Floridablanca, ciężko, porywczo dysząc, skradał się do pokoju. Bez zgrzytu przekręcił klucz w zamku i spojrzał na dziewczynę. Pozostawała nadal w tej samej pozie. Patrzyła na niego z pod opuszczonych powiek, a nozdrza jej rozdymały się chciwie. Generał porwał ją wpół i rzucił na sofę...

Wkrótce gubernator kolonji siedział, jak zwykle, przy biurku w swoim nieprzytulnym, uroczystym gabinecie, a wachlarz powiewał miarowo, chłodząc czoło człowieka, uszczęśliwiającego podległych mu czarnych ludzi...
Do sali bez szmeru wślizgnął się „czausz“ — stary, przebiegły murzyn, sługa czterech poprzednich gubernatorów. Stanął przy progu i oczy wpił w pochylony kark generała.
— Co tam takiego, Nero? — spytał generał, nie podnosząc oczu.
Murzyn uśmiechnął się nieznacznie i chrząknął.
— Mów-że! — rzekł don Miguel i, odrzuciwszy się na oparcie fotelu, zapalił cygaro.
„Czausz“ podszedł do biurka i, prostując się, meldował:
— Senorita Liza zapytuje, czy może przyjść do ekscelencji.
— Ależ tak, Nero! — zawołał gubernator. — Powiedz senoricie, że czekam na nią!
Murzyn nie odchodził jednak.
— Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? — spytał go don Miguel.
— Ekscelencjo... ekscelencjo... — zabełkotał Nero.
— Co takiego?
— Moja wnuczka... moja wnuczka Marit... — mruknął murzyn, spuszczając oczy.
— Twoja wnuczka?... No, dobrze, ale cóż ja mam do tego? Przydarzyło jej się co złego? — spytał zdumiony nieco generał i zmarszczył brwi.
— Moja wnuczka... Marit... tam... tam... — mrugnął „czausz“ w stronę prywatnej pracowni, skąd niewidzialna ręka pociągała sznur wachlarza.
Gubernator kaszlać zaczął tak gwałtownie, że aż mu oczy łzami zaszły.
Był zły, że nie udało mu się przeżyć tej przygody potajemnie, chociaż wiedział przecież stary administrator kolonjalny, że przed oczami czarnych ludzi nic się ukryć nie zdoła, wiedział też, że znają oni białych ciemiężców i słabość ich wyzyskać umieją.
Na szczęście dla białych, murzyni nie mogli rozciągnąć pojęcia o słabości pojedynczego najeźdźcy na cały naród, na społeczeństwo i państwo tychże najeźdźców.
Nic nie mówiąc, don Miguel wysunął szufladę biurka, rzucił „czauszowi“ dwie duże srebrne monety i mruknął:
— Idź teraz!
Za chwilę do gabinetu weszła Liza.
— Straszny upał! — zawołała, siadając na kanapie.
Ojciec przyjrzał się córce bacznie. Widział, że przyszła do niego nie poto, aby mówić o pogodzie. Spostrzegł żywe rumieńce na smagłej twarzyczce panienki, podniecenie w oczach i rozchylone usta, odsłaniające drobne ząbki. Niezawodnie była czemś wzburzona.
— Pokłóciłaś się z guwernantką? — zapytał żartobliwie.
— Nie! — odparła. — Senora Garcia jest zbyt dobra dla mnie... — Chciałam zapytać cię, ojcze, czy... czy długo jeszcze — pozostaniemy w kolonji? Przecież senora Garcia nie może wypełnić wszystkich braków mego wykształcenia. Powinnabym się uczyć... bo, doprawdy, tak mało umiem...
— Moja droga! — zawołał don Miguel. — Służba jest rzeczą ciężką. Nie przyjechałem tu dla przyjemności. Pobyt w kolonji niezbędnym jest dla mojej karjery... Na przyszły rok dopiero będę mógł skorzystać z urlopu. W kraju pomyślę nad tem, czy mam tu powrócić, czy też pozostać w Madrycie. Będzie to zależało od różnych okoliczności, Lizo!
Panienka patrzyła na ojca smutnym wzrokiem.
Madonna mia! — szepnęła. — Jakież to nieszczęście, że dziadek stracił cały majątek rodzinny!
— Przyczynił się do tego fatalny zbieg wypadków! Wszystkie nasze kapitały, domy, posiadłość koło Saragossy pochłonęła nieszczęśliwa spekulacja na Filipinach. Nikt nie mógł przewidzieć powstania tubylców i wojny z Ameryką...
Powiedziawszy to, gubernator westchnął i milczał.
— No tak, wiem o tem! — odezwała się panienka. — Dziadek wkrótce umarł z rozpaczy, a ty musiałeś wystąpić z gwardji i przyjąć posadę dowódcy załogi w Fernando Po, Annohonie i wreszcie w Corisco... Biedna mamusia nie wytrzymała klimatu wyspy i zmarła... Teraz ja zkolei muszę pędzić nudne, niepotrzebne życie na wygnaniu!...
Wypowiedziała te słowa z namiętną rozpaczą, a łzy błysnęły jej w oczach.
— Córuchno! — zawołał generał. — Dawniej tak nigdy nie mówiłaś! Czyżbyś się źle czuła na zdrowiu?! Powiedz! Zatrwożyłaś mnie...
Liza podeszła do ojca i usiadła na poręczy fotela. Patrzyła na niego rzewnym i smutnym wyrokiem. Pochyliła się nad don Miguelem i szepnęła:
— Dawniej? Dawniej spędzałam czas z Enriko Kastellarem... Było mi dobrze!
Generał parsknął gniewnie i mruknął:
— Pięknie spędzaliście czas, wiem coś o tem! Doniesiono mi o waszej schadzce za kortem... Żeby się poniżyć aż do czułości względem jakiegoś nędznego mulata! I to kto? Senorita Liza Floridablanca! Nie mieści mi się to w głowie! Coś potwornego!!
Dziewczyna odsunęła się od ojca i zimnym głosem odpowiedziała:
— Wiem, że Enriko Kastellar kochał mnie oddawna, lecz nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą. On nie zawinił! Dawne to już dzieje, ojcze, więc mogę ci teraz powiedzieć, jak było... Ja pierwsza wyznałam mu swoją miłość i... pocałowałam go...
— Niebywałe! I krew grandów nie odezwała się w tobie? Nie ogarnął cię wstręt na samą myśl, że odpowiedzą na twój pocałunek ciemne wargi półmurzyńskie? Hiszpan powinien panować nad sobą nawet w chwili najwyższego podniecenia, aby nie poniżyć się, nie zdradzić słabości swojej, nie rozwiać uroku białej rasy!
— Ojcze, ja kocham Enriko Kastellara! — przerwała mu Liza.
— Nie waż mi się mówić o tem! — krzyknął oburzony ojciec i uderzył pięścią w stół.
— Słyszałam, że Enriko jest synem hrabiego de l’Alkudia — rzekła. — Cobyś powiedział, ojcze, gdyby hrabia uznał go za swego prawego syna?
— To niemożliwe! — zawołał generał. — Hrabia de l’Alkudia nie dopuści do takiego pohańbienia tradycyj rodzinnych!
— Cobyś uczynił, gdyby znakomity, sławny Enriko Kastellar poprosił cię o moją rękę? — spytała znowu.
— Kazałbym zrzucić go ze schodów! — wykrzyknął zapalczywie don Miguel. — Uczyniłbym to nietylko z powodów osobistych, lecz i dla twego szczęścia, Lizo! Nie mówmy już więcej o tem!...
— Szkoda! — szepnęła. — Szkoda, bo właśnie mam wieści o Enriko.
— Skąd? Śmiał napisać do ciebie? — zrywając się z miejsca, zawołał generał. — Każę wyrzucić go ze szkoły na bruk, pozbawiając stypendjum!
— Uspokój się, ojcze! — powiedziała smutnym głosem panienka. — Enriko ani razu nie napisał do mnie. Ale w otrzymanym dziś numerze „Rondy“ znalazłam taki anons. Przeczytaj!
Don Miguel wziął do ręki różową kartkę z szumną reklamą, ułożoną przez don Jeronimo Atocha.
— Enriko Kastellar — pisarzem, którego drukuje „Ronda“? — zdziwił się gubernator. — Czyżby porzucił szkołę? Ale nie — zostalibyśmy powiadomieni o tem z centrali kolonjalnej... Jestem zdumiony, chociaż przypominam sobie pewien wieczór... Ten mulat czytał ci nagłos „Don Kiszota“ i dawał swoje komentarze. Pomyślałem wtenczas, że chłopak ma zdolności literackie... Prefekt też uważał go za bardzo uzdolnionego... No, ale dla nas pozostanie na zawsze mulatem i tylko mulatem, człowiekiem najgorszego gatunku!
— Co się stanie z twoją pogardą dla niego, jeżeli cała Hiszpanja będzie go wielbić!? — spytała Liza.
— Tego się nigdy nie doczekam! — zaprzeczył gniewnie. — Hiszpanja nie może uwielbiać „człowieka w cętki i kratki“!
Liza, nie rzekłszy ani słowa więcej, opuściła gabinet ojca.
Gubernator zamyślił się głęboko. Zrozumiał, że córka jego przechowuje w sercu miłość dla pogardzanego mulata.
— Cóż to za hańba! Co za ohyda! Zbliżyć się do człowieka o kolorowej skórze! Prawnuczka potężnego granda Diego Floridablanca, zwycięzcy z pod Guerta del Rei!
Silniejszy powiew wachlarza wionął na skłopotaną głowę generała.
Zerwał się od biurka i, szybkim krokiem podszedłszy do drzwi prywatnej pracowni, rozwarł je kopnięciem nogi.
Na macie siedział stary „czausz“ Nero i uśmiechał się porozumiewawczo.
— Bałwanie jeden! Nie rób takiego wiatru!
Murzyn wyszczerzył zęby i odpowiedział, patrząc w przestrzeń:
— Ekscelencja kazać robić wiatr... ekscelencja gorąco... Teraz mówić — nie robić wiatr... Nero nie robić... Nero — murzyn, murzyn słuchać... murzyn zawsze tylko słuchać... aż do śmierci... Nero nie robić wiatr!
„Czausz“ wstał i, zawiesiwszy na haczyku koniec sznura, bez szmeru wyślizgnął się z pokoju.
Generał zaklął po żołniersku.





  1. Zasłona; namiot.
  2. Goniec — pokojowiec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.