Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica płonącego samolotu |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozszalałe, palące słońce złociło zgiełkliwy Madryt. Wszystko było przepojone młodą, pijaną radością. Nawet żebracy, siedzący na stopniach kościołów, mieli ukojony i zadowolony wyraz twarzy, żartowali sobie wesoło, przedrzeźniali przechodniów i z głośnym śmiechem żuli tłuste „limaras“[1], zagryzając je czosnkiem. Przeraźliwie wykrzykiwali w biegu sprzedawcy dzienników i niemal przemocą wpychali w ręce przechodniów czerwone ulotki, zapowiadające niedzielne, niezwykle porywające „corridas“[2]. Pod płóciennemi namiotami kawiarni nie można było znaleźć wolnego stolika. Kelnerzy biegali, jak nieprzytomni, roznosząc lody, syfony wody sodowej i zimne piwo. Na chodnikach, w tłumie przechodniów kręciły się dziewczęta z „agua freca“[3], kusząc okrytemi rosą dzbanami wody źródlanej zziajanych, spoconych ludzi.
Stosy jaskrawych owoców na straganach i wózkach, bijąc w oczy orgją barw, kosze z kwiatami śmiały się do gorących, złotych promieni słonecznych.
Enriko Kastellar, porwany nieskończonym potokiem ludzkim, szedł z radosnemi błyskami w oczach i z uśmiechem na twarzy oglądał przechodniów, zatłoczone kawiarnie, wózki z kwiatami, bananami i pomarańczami, od czasu do czasu podnosząc wzrok ku lazurowemu niebu, przetkanemu złotemi, świetlanemi nićmi. Przed oczami jego przesunęło się piękne płótno Murilla, który na palecie swej miał te błękity o złocistych, gorących odcieniach.
Instynktownie kierował się ku Plaza des Cortes. Przystanąwszy przed Cervantesem, zdjął kapelusz. W milczącej ekstazie wdzięczności przemawiał do niego głosem duszy, szepcąc bezdźwięcznie:
— Alonso el Bueno, dziękuję ci, żeś mnie nauczył i natchnął! Alonso Dobry!
Rzuciwszy raz jeszcze spojrzenie na postać wielkiego pisarza, wyszedł na Paseo del Prado, ominął muzeum i wszedł do parku Retiro. Olbrzymie drzewa, przywiezione tu przez odważnych konkwistadorów i marynarzy ze wszystkich krańców ziemi, rzucały orzeźwiający cień na usypane żwirem lub asfaltowane ścieżki. Wszędzie spostrzegał tłumy wypoczywających ludzi i dzieci. Była to sobota, więc, korzystając z tego, że praca w biurach i urzędach skończyła się wnet po południu, urzędnicy z rodzinami obozowali w parku. Siedzieli w cieniu palm, leżeli na trawnikach. Przynoszono tu kosze z jedzeniem, winem i wodą. Przekupnie, sprzedający owoce, łakocie, kiełbaski, chleb i lemonjadę, kręcili się wszędzie, zachwalając swój towar.
Mulat szedł wolno alejami parku, patrząc i słuchając nawpół przytomnie. W duszy niósł cały świat — odrębny i niedostępny. Czuł, że od dnia dzisiejszego wstąpił na jedną z zakazanych dróg i nie ustąpi z niej. Wiedział, że była ona drobnym ułamkiem obszernej sieci innych szlaków, prowadzących na promienny szczyt, gdzie jaśniała zasnuta mgłą słoneczną czarnowłosa dziewczyna o oczach szafirowych, o ustach świeżych i płonących. Gdzieś w niedosiężnej głębinie świadomości śpiewny głos wymawiał jedno tylko słowo — „Liza“... Poza tą krótką pobudką miłosną nie słyszał nic, a jeżeli dobiegały go jakieś okrzyki i śmiech — to były podobne do dalekich odgłosów z poza grubych murów.
Nie zdając sobie sprawy, znalazł się na brzegu stawu, tuż przy konnym posągu króla Alfonsa XII, i dwa razy okrążył cały basen, obojętnym wzrokiem ślizgając się po fontannach Galapagos — z żółwiami, i Alcachofa — z fantastycznemi, stylizowanemi roślinami.
Wreszcie skierował się w boczną aleję i stanął przed rzeźbą Ballvera, przedstawiającą upadłego anioła. Oprzytomniał i zapatrzył się. Nie mógł długo oderwać oczu od oblicza buntowniczego ducha. Ze straszliwą wprost potęgą każdy rys tej twarzy wyrażał rozpacz upadku i dumę zuchwałego porywu.
Aleja znowu wyprowadziła mulata na brzeg stawu. Czując pragnienie, Enriko wstąpił do kawiarni parkowej.
Tłum zapełniał obszerną salę i przyglądał się amatorom jazdy na wrotkach, z cichym szczękiem kółek mknących po asfalcie areny, otoczonej niewysoką barjerą.
Mulat szukał wrolnego miejsca. Spostrzegłszy to, jeden z kelnerów wskazał mu krzesło przy stoliku. Siedziało tu towarzystwo, złożone z dwóch starszych panów i trzech dam — jedna z nich poważna już, o obfitych siwych włosach i dwie młode.
— Państwo pozwolą?... — spytał mulat, uchylając kapelusza.
Jeden z panów spojrzał na niego i, krzywiąc się nieznacznie, skinął głową.
Enriko, zamówiwszy sobie szklankę oranżady, położył kapelusz na krześle i, czując orzeźwiający podmuch wentylatora, wyprężył się cały i podszedł do barjery. Z lubością przyglądał się zwinnym, estetycznym ruchom kilku doskonałych biegaczy.
— Co za piękny typ! — mruknął któryś z siedzących przy stoliku panów i oczami wskazał na mulata.
Jedna z młodych kobiet natychmiast odpowiedziała:
— Zawrotnie piękny!...
Istotnie Enriko Kastellar mógł zasłużyć na taką ocenę.
Miękki, biały strój podkreślał męską, silną i zwinną postać o wypukłej piersi i wmiarę szerokich ramionach. Głowa, dumnie osadzona na prostej, jak kolumna, szyi, poruszała się swobodnie i leniwie. Na oliwkowej, rozmarzonej twarzy płonęły ciemne, wydłużone, o kształcie migdałów oczy, pełne błysków zagadkowych, roziskrzonych lub naprzemian przygasających; nieco przygrube wargi pociągały ku sobie świeżością i łagodnym uśmiechem, trochę jakgdyby ironicznym czy zawstydzonym; kruczo-czarne włosy układały się piękną falistą linją, a jedno pasemko ich, niesforne i figlarne, co chwila opadało na wysokie, pogodne czoło. Ta piękna twarz zmienną była, niby tafla jeziora o zachodzie słońca. Chwilami, rozjaśniona wewnętrzną radością, chwilami zasnuta mgiełką zadumy, mieniła się cała symfonją nagle przerywanych wrażeń. Bez zarzutu prawidłowe łuki czarnych brwi i długie rzęsy uwydatniały młodzieńczą świeżość ciepłej, oliwkowej cery. Gdy jeden z biegaczy potknął się i zbił z nóg jakiegoś grubasa, mulat zaśmiał się mimowoli, a wtedy ciemny rumieniec okrył jego policzki, a cała twarz rozświetliła się błyskiem równych, lśniących zębów. Napatrzywszy się na arenę, małą, wąską, lecz silną dłonią odrzucił włosy z czoła i powrócił na swoje miejsce.
Siedzące przy stoliku towarzystwo zajęte było rozmową.
Tylko jedna z młodych dam patrzyła na mulata zachwyconemi i pytającemi oczyma. Enriko rzucił na nią wzrokiem. Wysoka, zgrabna, o matowej twarzy i niebieskich oczach, była dość rzadkim w Hiszpanji okazem złocistej blondynki.
— Ta senorita pochodzi, z pewnością, z Walencji — pomyślał młodzieniec i spuścił oczy pod natarczywem spojrzeniem sąsiadki.
Nie zwracając na nią uwagi, zaczął się rozglądać po sali. Spostrzegł, że oczy kobiet spoczęły na nim, a wtedy wyczytał w nich zaciekawienie i te gorące błyski, do których już przywykł w Madrycie. Jakaś zupełnie młoda panienka, podlotek niemal, gdy się spotkała z jego wzrokiem, posłała mu całusa. Inna znów, przechodząc obok i ocierając się ramieniem o plecy jego, szepnęła coś i rzuciła mu kwiatek tuberozy.
Enriko uczuł się zażenowanym, więc skinął na piccolo i poprosił o przyniesienie mu jakiegoś pisma ilustrowanego.
Chłopiec powrócił i położył przed nim „Rondę“.
— Dopiero przed godziną wyszedł nowy numer — rzekł.
Mulat przeglądał miesięcznik, gdy nagle wypadła z niego mała różowa kartka.
Redakcja anonsowała nowe „zjawisko literackie“.
Mulat, zasłaniając się dużym zeszytem „Rondy“, czytał, ledwie rozumiejąc znaczenie drukowanych słów:
...„W następnym numerze naszego pisma zaczynamy powieść nowego, utalentowanego pisarza, o niezwykłej sile uczucia i umiejętności wyrażenia najsubtelniejszych emocyj. „Świt czy zmierzch?“ — taki jest tytuł powieści Enriko Kastellara, autora o krwi mieszanej, mulata z kolonji afrykańskiej. Powieść tę, zasługującą zewszechmiar na uznanie i najgłębszą uwagę czytelników, poprzedzi studjum krytyczno-psychologiczne don Jeronimo Atocha. Spodziewamy się, że nowa powieść nasza, która zadowoli najbardziej nawet wymagających czytelników, po zakończeniu druku jej na łamach „Rondy“, zostanie wydana w formie książkowej przez jednego z największych w Madrycie nakładców.
„Świt czy zmierzch?“ — powieść wschodzącego talentu literackiego! „Świt czy zmierzch?“ — utwór don Enriko Kastellara, studenta szkoły kolonjalnej w Madrycie! „Świt czy zmierzch?“ — nowy przebój „Rondy“!
„Prenumerujcie, żądajcie i czytajcie „Rondę“ — największy, najpoczytniejszy miesięcznik literacko-krytyczno-społeczny!
„Ronda! Ronda! Ronda! Enriko Kastellar! Enriko Kastellar! Ronda! Ronda! Ronda!“
Taką to szumną reklamę dla siebie i młodego nieznanego autora, nie zwlekając, zarządził sprytny, piszczący Jeronimo Atocha.
— Liza dowie się o mnie o cały miesiąc wcześniej — pomyślał uszczęśliwiony Enriko.
W tej chwili posłyszał śpiewny, kontraltowy głos blondynki.
— Ach, mignęła mi w tłumie sylwetka donny Katariny Murcia! — zawołała, zwracając się do towarzystwa. — Pójdę poszukać jej, mamo!
Wstała i, rzuciwszy mulatowi porozumiewawcze spojrzenie, szybko poszła w stronę baru.
Enriko przeglądał miesięcznik, starając się wyobrazić sobie wygląd swej powieści na łamach pisma. Siedział wzruszony niewymownie, przejęty tą ważną w jego życiu chwilą i ani myślał słuchać toczącej się wpobliżu rozmowy. Wkrótce jednak doszły go jej urywki.
— W żyłach tego mieszańca musi płynąć najszlachetniejsza, być może, nawet błękitna krew... — mówił jeden z panów.
— Postawa i ruchy najprawdziwszego hidalga! — dodał drugi.
— Piękny młodzieniec... Szkoda, że mulat! — westchnęła siwa dama.
Enriko oczami szukał kelnera, lecz ten zaprzepaścił się w tłumie i nie pokazywał. Trzymając w ręku srebrną monetę, mulat czekał z niecierpliwością.
Blondynka wkrótce powróciła i niedbałym głosem rzekła:
— Nie znalazłam donny Katariny, może zresztą wzięłam kogoś innego za nią!
Zaśmiała się cicho, patrząc wyzywającym wzrokiem na siedzącego naprzeciwko młodzieńca.
Po chwili poruszyła się gwałtownie i zrzuciła na podłogę torebkę.
— Inezo! — zawołała siwa pani. — Jesteś zawsze nieostrożna!
Mulat natychmiast schylił się, zamierzając podnieść zrzucony przedmiot.
Mała, taftowa torebka leżała pod stołem. Sięgnął po nią, lecz w tej samej chwili blondynka koniuszczkiem wąskiego pantofelka popchnęła ją ku niemu. Enriko spostrzegł przypięty zwierzchu skrawek papieru i napis, z dużych, ostrych liter złożony:
„Pięknemu sąsiadowi do rąk własnych“ — przeczytał zdumiony.
Zgniótł papier i, ukrywszy go w dłoni, podał torebkę nieznajomej.
Młoda senora, zarumieniona i uśmiechnięta zalotnie, podziękowała mu lekkiem skinieniem głowy.
Do stolika zbliżył się wreszcie kelner. Enrico zapłacił mu i wstał. Sięgnął po tuberozę, lecz po chwili, zajrzawszy w niebieskie oczy nieznajomej, zostawił kwiatek na stole.
Ukłonił się towarzystwu i odszedł.
Na schodach przeczytał kartkę.
— Chcę pana spotkać jutro na „corridas de toros“. Przyjdę na drugie „paseo“[4]. Będę na „sombra“[5], trzecia „palcos“[6].
Enriko uśmiechnął się.
— Dobrze się stało, bo i tak się wybieram z kolegami na jutrzejsze walki byków. Ależ tej złotowłosej nie zbywa na śmiałości! — pomyślał.
Niespodziewana przygoda podnieciła go. Miewał je i przedtem, gdyż starsze i młodsze kobiety nieraz ze zbytnią ciekawością zaglądały w jego rozmarzone oczy. Wiedział dobrze, że się im podoba i nie unikał ich bynajmniej.
Skwarna krew w nim grała.
Nadmiar sił młodzieńczych żądał ujścia. Śmiał się jednak w duchu, gdy przygodne kochanki ze szczerym zapałem szeptały mu o wiecznej miłości. To uczucie nosił w sercu dla innej — jedynej i wybranej, a stało się dlań pancerzem.
Przelotne miłostki nie pozostawiały w nim żadnych trwałych wrażeń. Przesuwały się przez jego życie, niby nikłe cienie. Dotychczas nie spotkał jeszcze ani jednej kobiety, któraby umiała go naprawdę zainteresować.
— Senor tak spojrzał na mnie, jakgdybyśmy się znali już kiedyś... — mówiły zwykle. — Teraz widzę, że zaszła pomyłka...
— Istotnie! Żegnam więc senorę! — odpowiadał spokojnie, mrużąc oczy.
— O, caballero jest niedobry, bo już się gniewa! — twierdziła nieco zmieszana senora lub senorita. — Taki młody, taki piękny i taki... złośnik! To — brzydko!
— Nie jestem tak zły, jak senorze się wydaje — zaprzeczał. — Założę się, że mógłbym przekonać senorę!
Na wieczór, gdy słońce znikało na zachodzie, a ludziska, spożywszy swoją „comida“[7], wychodzili na Prado, do parków, aby ochłonąć od skwaru dziennego, pogawędzić, napić się lodowatej „horchata de chufas“[8], „limon helado“[9] lub zwykłej wody, do której wrzucano poziomkowe „refrescos“[10] — nowi znajomi wyznaczali sobie schadzkę, po której najzupełniej przekonana przez mulata Hiszpanka tuliła się do niego i szeptała rozmarzonym głosem:
— Twoja — do śmierci! Jutro spotkamy się w tem samem miejscu, amorito?[11]
— Spotkamy się!... — odpowiadał z uśmiechem, lecz nigdy obietnicy nie dotrzymywał.
Patrzał na kobiety z lekką pogardą.
Miał do tego swoje powody, a tak poważne, że pogarda przechodziła nieraz w uczucie nienawiści.
Pierwsze już przygody miłosne młodego mulata, wrażliwego i czujnego, zraziły go do Hiszpanek.
Wkrótce po przyjeździe do stolicy poznał się z młodą, zwinną, jak wąż, tancerką uliczną. Występowała po podwórkach, na „feria“[12] i przed staroświeckiemi „casas de viajeros“[13], posługując się pseudonimem „Płomyczek“.
Poznawszy przystojnego, o twarzy oliwkowej i pięknych oczach Enriko, tancerka nie zwlekała bynajmniej z nawiązaniem z nim romansu, zupełnie niezawiłego i żywiołowego niemal. Ponieważ nie chciała przyjmować od niego pieniędzy, a nawet drobnych upominków, więc student zaprosił ją pewnego razu do teatrzyku, po którym obiecywał poczęstować ją wyborną kolacją z winem w przytulnej restauracyjce przy placu Izabeli...
Dziewczyna potrząsnęła głową przecząco.
— Nigdy! — szepnęła. — Co sobie pomyślą ludzie, gdy ujrzą mnie z mulatem?! Musisz to zrozumieć, querido[14].
Podobnie mówiły inne kobiety. Mogły, spotkawszy się na ulicy, rozmawiać z nim przelotnie, lecz żadna z nich nie zgodziłaby się iść obok niego przez miasto.
Nie przeszkadzało im to jednak spotykać się z mulatem w nocy, gdy mrok ukrywał wszystkie oblicza, oddawać mu się i czuć zmysłową radość i uniesienie, zato przy świetle — czy to słońca, czy lamp elektrycznych, budziło się w nich odrazu uczucie jakgdyby pogardy dla tego pięknego młodzieńca o oczach ognistych, o czole marzycielskiem i skórze ciemno-oliwkowej, dręczył dreszcz wstydu i gorycz poniżenia, chociaż przed chwilą w omdleniu namiętnem tuliły się do niego.
Enriko rozumiał, że wszystkie pospolite teorje o fizjologicznym wstręcie do ciemnoskórych ludzi, jakoby wrodzonym Hiszpanom, były obłudnemi bredniami i ohydną hipokryzją.
Te kobiety należały wszak do niego i same błagały o nowe spotkanie.
A biali ludzie czynili przecież swemi kochankami czarne i czerwonoskóre kobiety i spędzali z niemi długie nieraz lata?
Było w tem coś fałszywego i sztucznego, nad wyraz.
Gdy rozmyślał nad tem po przeczytaniu kartki nieznajomej blondynki, mimowoli zgadzał się z teorją don Jeronima Atocha.
— Gdyby murzyni Njam-Njam, Bantu, Sussu lub Zulusi potrafili w swoim czasie ugiąć karki białych ludzi i, pobrawszy branki, wytworzyć przez szereg lat lub wieków mieszaną rasę — to żadna kobieta nie śmiałaby odczuwać pogardy dla mulatów!
Zamyślony powracał do domu. Przechodził właśnie koło bazyliki królewskiej, bardzo starożytnej budowli, wzniesionej w wieku XVI przez powiernika Karola V, Diego Hurtado de Mendoza, autora wesołego i zjadliwego „Lazarillo de Tormes“. Ten sam Mendoza — niedoszły mnich, a potem twórca romansu w stylu „gusto picarresco“[15], napisał „Guerra de Granada“ — historję powstania Maurów. Enriko znał ją i pamiętał dobrze, z jakim szacunkiem opisywał Mendoza rycerskie czyny potężnych, bronzowych i prawie czarnych najeźdźców z poza gór Atlasu i z głębin Azji.
Myśl mulata weszła na znane jej tory. Obawiał się ich Enriko, gdyż wzbudzały w nim nienawiść i na długo zakłócały spokój jego duszy.
Najgorsze jednak było to, że jednocześnie zaczynał myśleć o nieuniknionej wizycie u generała Kastellara, hrabiego de l’Alkudia i oczekiwanej z biciem serca hańbie poniżającej prośby.
— Za miesiąc dopiero!... — syknął przez zęby, usiłując się uspokoić i rozproszyć natrętne, męczące go myśli.
W domu przywitała go staruszka-gospodyni i, klasnąwszy w dłonie, krzyknęła:
— Trzy razy przychodził tu do pana woźny z „Rondy“ i kazał mi powiedzieć senorowi, żebyś natychmiast pośpieszył do don Atocha!... Zdziwiło mnie to, więc spytałam...
Enriko nie słuchał dalej i zbiegał już ze schodów, robiąc ogromne susy.
Wpadł do redakcji, gdzie bez zwykłego ceremonjału tym razem wpuszczono go do gabinetu szefa.
— Amigo! — zapiszczał don Atocha. — Proszę natychmiast lecieć do drukarni, gdzie znajdzie pan naszego fotografa. Muszę mieć pański portret do następnego numeru „Rondy“ i do naszych prospektów. Za to, że caballero się pofatygował, zakomunikuję mu przyjemną nowinę. Mój przyjaciel, znany wydawca — don Marco Aguillar, zamierza wydać „Świt czy zmierzch?“, wnet po skończeniu drukowania powieści w moim miesięczniku. Robi pan zawrotną karjerę literacką! Ależ pęknie bomba! Na Madonnę, z nią razem pękną te sztucznie nadęte znakomitości pisarskie, grające na poziomych instynktach i brutalnych gustach publiczności spółczesnej lub liżące pięty rządu królewskiego! Pędź pan teraz do drukarni, don Kastellar! Żegnam, amigo! A bądź spokojny, stary Atocha zrobi z ciebie nowego Blasco Ibaneza.
Enriko, sfotografowany w dziesięciu pozach, ledwie zdążył do domu na kolację. Był znużony niezwykłemi przeżyciami tego dnia; wnet po posiłku rzucił się na łóżko i usnął w ubraniu.
Obudził się dobrze po północy i, usiadłszy przy biurku, zamyślił się nad ubiegłemi wypadkami.
Uświadomił sobie, że powinien był czuć szaloną radość. Nosił ją w sobie przez cały dzień, lecz w tej oto chwili jakiś niepokój, męczące przeczucie zakradło mu się do duszy, aż mrokiem ogarnęło ją i zagasiło resztki światła, które opromieniało go od rana.
Zrzucił ubranie i znów się położył.
Śniły mu się dziwne rzeczy, bezładnie mknące obrazy.
Nieznajoma blondynka czytała mu nagłos grube dzieło Mendozy, a łysy Jeronimo Atocha śmiał się i piskliwym falsetem wykrzykiwał: „Senorito Lizo! Grunt to postawić nogę na karku!“ Ryczał i skakał w błazeńskich podrygach Joze Faruba. Potem z brzękiem ostróg i pałasza gonił go olbrzymi generał w kapeluszu z pióropuszem i wołał, jak na mustrze: „Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia! „Świt czy zmierzch?“ Baczność!“
Ten okrzyk obudził mulata.
Usiadł na łóżku i przetarł oczy.
Słońce stało już wysoko i zaglądało do pokoju, bo Enriko zapomniał opuścić żaluzji.
Jakiś śpiewak uliczny darł się na dworze.
- ↑ Placki, smażone na tłuszczu.
- ↑ Walka byków.
- ↑ Zimna woda.
- ↑ Wyjście ekipy.
- ↑ Zacieniona połowa cyrku.
- ↑ Loża.
- ↑ Obiad — pomiędzy 7 — 9 wiecz.
- ↑ Migdałowe mleko.
- ↑ Lemonjada.
- ↑ Biszkopty, rozpuszczające się w wodzie.
- ↑ Kochanku.
- ↑ Plac rynkowy.
- ↑ Oberża.
- ↑ Drogi
- ↑ Żartobliwy styl, bardzo rozpowszechniony w literaturze hiszpańskiej.