Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica płonącego samolotu |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ulicami Madrytu przeciągnął barwny, hałaśliwy pochód.
Konni „alguaziles“ w czarnych kabatach i beretach z piórami poprzedzali platformę, na której stał potworny, rudy byk papierowy, oblepiony jaskrawemi afiszami. Za wozem jechali pikadorowie w malowniczych strojach, z lancami; lekkim, tanecznym krokiem szli, wymachując czerwonemi płaszczami, kapadorowie i służba cyrkowa w czerwono-granatowych mundurach. Grały trąbki i fanfary, rozlegały się głośne okrzyki:
— Cały Madryt do cyrku! Wspaniała, niebywała „corrida“! Byki ze stada senora Vacarisas! Niezwykła sensacja! Znakomity matador Guell del Tibidabo z atrakcyjną „cuadrilla[1]“ Katalończyków! Do cyrku! Do cyrku! Początek o 4-ej po południu!!
Tłum, zalegający ulice i place, klaskał w dłonie, wiwatował i ryczał z uciechy.
Długie ogonki stały przed lotnemi kasami. Rozchwytywano bilety i targowano się z przekupniami, spekulującymi na tej narodowej namiętności Hiszpanów. Kobiety nabywały portrety matadorów i sławnych banderillerów, całowały je namiętnie i ukrywały na piersiach.
Po śniadaniu w pokoiku Enriko Kastellara siedziało trzech studentów i gwarzyło wesoło z gospodarzem.
— Stawiliśmy się na zaproszenie wczorajsze... hm... hm... — mówił opasły Joze de Vega, zaciągając się dymem marnego cygara.
— A może kolega rozmyślił się i odwołuje? — pytał niespokojnie drobny, ruchliwy Huertas, zaglądając mulatowi w oczy.
— Nie krępuj się, Kastellar! — huczał basowym głosem olbrzymi, rozrosły nadmiernie Isidro Gines, przezwany w szkole „Monte Sierra Isidro“. — Szlag nas nie trafi od tego zawodu... Damy nura do szynku i zalejemy robaka tęsknoty flaszką xeresu!
— Jakżeż? Jak myślisz o tem, Enriko? — z niepokojem w oczach zapytywał Lope Huertas.
Mulat zaśmiał się i wydobył z kieszeni cztery bilety.
— Tak właśnie myślę! — krzyknął, podrzucając w powietrze barwne papierki.
Studenci pochwycili je w locie i jęli przeglądać.
— Na świętego Wincentego! Prawdziwe bilety na „corridas“! Najprawdziwsze! Najlepsze dla znawców i amatorów tego widowiska! Cztery bilety w pierwszym rzędzie balkonu na zacienionej stronie! Nigdy tak arystokratycznie nie siedziałem! Najwyżej na... na galerji... w ostatnich ławkach.
— Ja byłem na balkonie, ale... na słonecznej połowie — roześmiał się Joze de Vega. — Poszedłem tam, aby się odchudzić!
— Ale jakiż z tego Kastellara byczy chłop! — zauważył Gines. — Pomyślcie tylko! Zdążył już nabyć bilety, aby bez kłopotu i mitręgi wyruszyć do cyrku i z minami grandów zasiąść w amfiteatrze! Dziękujemy!
— Chodźmy już! — przerwał zachwyty kolegów Enriko, spojrzawszy na zegarek.
Wyszli i zmieszali się w tłumie, który ze wszystkich stron napływał, kierując się na Plaza de Toros. Przeszli koło pompatycznego pomnika, marszałka Espartero, „księcia zwycięstwa“, i szli dalej nieskończenie długą Calle Alcala, aż ujrzeli przed sobą ciemno-czerwony gmach w stylu maurytańskim.
Był to cyrk. Przez naoścież otwarte bramy wlewały się i znikały we wnętrzu nieskończone potoki ludzkie. Studenci znaleźli się wkrótce w szerokich, zatłoczonych korytarzach, pełnych zgiełku i okrzyków sprzedawców programów, słodyczy, chłodzących napojów, poduszek, wachlarzy. Niebawem wskazano im miejsca, tuż nad trzecią lożą, gdzie wyznaczyła Enrikowi spotkanie blondynka z kawiarni Retiro.
Świeciła pustkami, chociaż wszystkie inne „palcos“ były nabite publicznością ponad komplet nawet.
W całym cyrku nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Piętnaście tysięcy widzów zapełniło go doszczętnie. Najbardziej namiętni amatorowie tradycyjnych walk, tak zwani „aficionados“, nie znalazłszy miejsc w cyrku, ani na zacienionej, ani na słonecznej stronie, wgramolili się na mury i tu, zrzuciwszy marynarki i zdjąwszy kołnierzyki, rozlokowali się w pozach malowniczych.
Enriko rozglądał się po cyrku. Ogromny gmach, nad którym wznosiła się lazurowa kopuła gorącego nieba, jakgdyby drżał. Jakieś kipiące i burzliwe siły rozsadzały go.
Od najdroższych, arystokratycznych „delanteras“, mieszczących się tuż za ogrodzeniem areny, i lóż aż do balkonu, ostatnich ławek galerji i stojących miejsc na „paradiso del sol“ siedziały, stały, poruszały się gwałtownie, krzyczały i wymachiwały rękami i kapeluszami tłumy, niezwykle ożywione i podniecone. Hiszpanki, zajmujące loże, miały na sobie piękne stroje narodowe — szerokie, długie suknie, o głębokich wycięciach na piersiach i plecach, z obnażonemi, smagłemi ramionami, w koronkowych mantylach, spadających malowniczemi fałdami z wysokich kastylskich grzebieni, zatkniętych w czarne, lśniące włosy. Jak płatki nieznanych kwiatów, poruszały się niespokojnie i drgały w ich rękach barwne wachlarze. Przez ciżbę widzów przeciskały się białe sylwetki chłopaków, sprzedających lemonjadę, zimną wodę, owoce i łakocie, na wyższych piętrach krążyli przedsiębiorcy, proponujący poduszki, które widzowie kładli na twarde, drewniane siedzenia ławek, i cyrkowi „arugos“, zalecający papierowe wachlarze i lornetki. Tu i owdzie zrywały się niecierpliwe okrzyki:
— Zaczynać! Czas!
Istotnie godzina rozpoczęcia igrzysk już się zbliżała.
Świadczyły o tem dwa fakty. Kilku „chulos“ — dozorców z grabiami w rękach obchodziło wysypaną piaskiem arenę i sprawdzało, czy nie pozostał gdzie kamień lub odłamek drewna, co mogłoby spowodować upadek walczących z bykiem zapaśników.
Pozatem otwarła się bramka w parkanie i stanął w niej stary, ponury człowiek w czerwonej kurcie. Był to dozorca „torilu“, czyli chlewni, gdzie porykiwały przeznaczone do walki byki.
Wreszcie w loży prezydenta igrzysk zjawili się sędziowie i natychmiast zagrała trąbka, oznajmiająca „paséo“ — rewję zapaśników.
Na lewo od loży sędziowskiej, z przeciwległej strony areny, szeroko się rozwarła brama. Za dwoma konnymi „alguaziles“ w czarnych, aksamitnych strojach i beretach z piórami, na arenie zjawiły się wszystkie uczestniczące tego dnia ekipy. Na ich czele twardym, zamaszystym krokiem szło dwóch „espados“. Byli to znani, popularni matadorowie, witani burzą okrzyków, oklasków i gwizdków. Za nimi, w lekkich pląsach, ledwie dotykając stopami ziemi, postępowali banderyljerzy; po obu stronach ich kołysali się na starych, chwiejących się szkapach pikadorowie, mający prawą goleń osłoniętą grubym pancerzem skórzanym. Ztyłu nadążała grupa pachołków cyrkowych i prowadzona przez nich czwórka przystrojonych we wstęgi i pióropusze mułów, wprzężonych do orczyka, którym wyciągano z areny zabite byki i konie.
Jaskrawe stroje matadorów i banderyljerów, połyskujące złotemi i srebrnemi paljetami i haftami płaszcze, różowe i białe pończochy i krótkie jedwabne spodenki przypomniały kwiaty i skrzące się kamienie, wysypane znienacka na żołto-szary piasek amfiteatru.
Wszyscy, przechodząc przed lożą prezydenta składali mu ukłon głęboki, a potem okrążali całą arenę, witając publiczność, bijącą im wściekłe brawa i zachęcającą ich gromkiemi okrzykami.
Stanąwszy znowu przed lożą, „alguazil“ wzniósł rękę dogóry. Prezydent rzucił mu natychmiast klucz od chlewa. Jeździec pochwycił go w powietrzu i, machnąwszy kapeluszem, pomknął do dozorcy w czerwonej bluzie.
Po chwili „alguaziles“ zjechali z areny; odeszła za nimi służba z mułami i — brama się zamknęła.
„Espadas“ w malowniczych i dumnych postawach stanęli przy zagrodzie, tuż pod lożą sędziów. Banderyljerzy, zrzuciwszy z ramion paradne, drogie płaszcze, wzięli krótkie i szerokie „kapy“ — czerwone, fioletowe, żółte płachty — i zajęli stanowiska na arenie.
Znowu zagrała trąbka.
Dozorca w czerwonej bluzie, odrzucił wierzeje bramy. Z czeluści ciemnego chlewu wybiegł duży czarny byk. Głowę podniósł wysoko i potrząsał karkiem, starając się zrzucić wbity mu przed występem ostry haczyk z uwiązanym do niego pękiem barwnych wstążek.
— Patrzcie, patrzcie na tę kokardę! — zawołał Lope Huertas. — Ta żółto-biała „divisa“ świadczy o tem, że ten byk pochodzi ze sławnego stada don Rodrigo Vacarisas! Podobno wypuszcza teraz byki, wścieklejsze nawet od tych, które hoduje don Maura!
— Będziemy mieli pierwszorzędne widowisko! — zacierając ręce, mówił grubas Vega. — Oj-jej! Ostatni raz byłem na „corrida“[2] w rodzimej Guadalajara. Ale co to za „corrida“, żal się Boże! Najsłabsze „novillados“ madryckie o całe niebo ciekawsze są od naszych „walk“ z dwuletniemi byczkami, których ani rusz uśmiercić nie mogą niezaradni zapaśnicy, nie mający jeszcze „alternativa“[3]. Ale patrzcie! Patrzcie! Dzielnie sobie poczyna ten byk.
— Wściekły okrutnie! Pewno skropiono mu zbyt obficie zad witrjolem — dodał, śmiejąc się dobrodusznie Isidro Gines.
Byk wściekał się istotnie. Narazie, oszołomiony, jaskrawem słońcem, krzykami i niezwykłym widokiem tłumów, otaczających arenę, przystanął i rozejrzał się. W mgnieniu oka pochylił rogatą głowę, wyprężył kark, podniósł ogon i runął przed siebie, z głuchym, groźnym rykiem, roniąc na piasek płaty piany. Jak barwne ptaki, przefrunęli przez wysokie ogrodzenie kapadorowie i „chulos“ w czerwonych kurtkach i granatowych spodniach. Byk uderzył rogami w mocne obelkowanie parkanu i zawrócił. Znowu rozległ się ryk, a w chwilę potem rozjuszony zwierz już dopadł siedzącego na białej szkapie pikadora.
— Ej! — wrzasnął krewki Huetras. — Ten niezdara nie zdąży nawet nastawić swej lancy!
Lecz pikador szybko umocował się w siodle i wystawił grubą włócznię z krótkiem a szerokiem ostrzem. Stal wbiła się w pochylony kark byka, lecz nie zdołała powstrzymać ataku. Uderzony rogami w pierś i wyrzucony w powietrze koń upadł ciężko, przywalając jeźdźca. Potoczył się na ziemię śmieszny, płaski kapelusz pikadora i mignęła wytrącona z rąk lanca. Pierś konia stała się szkarłatną; z przebitej tętnicy trysnęła krew pieniącą się strugą.
Szkapa wierzgała rozpaczliwie i usiłowała się podnieść, lecz byk uderzył ją raz jeszcze i, zniżywszy łeb zamierzał wziąć na rogi gramolącego się, potłuczonego jeźdźca.
Kapadorowie czuwali jednak.
— Ach, patrzcie! — zawołał ktoś z publiczności. — Basillio Fuga pędzi!
Jeden z ekipy — zwinny i wiotki — dopadł byka, pociągnął go za ogon i, machnąwszy mu przed pyskiem czerwoną kapą, zaczął zwolna odchodzić.
Byk porzucił pikadora i popędził za Basillio Fuga.
— Świetna „quite“! Brawo Fuga! Fu-ga! — zrywały się okrzyki i oklaski.
Zaczęła się cała gama „suertes de capa“.
— Zawracanie bykowi głowy czerwonemi szmatami! — śmiał się Joze de Vega. — To zupełnie tak, jakgdyby powiedzieć naszemu profesorowi historji, że, prawdę mówiąc, nie Kolumb odkrył ląd amerykański.
Byk szalał. Miotał się, gonił lekkonogich przeciwników, bódł pustą przestrzeń, ryczał, gwałtownie zawracał i skakał, próżno usiłując dogonić i dosięgnąć rogami natrętnych, zuchwałych, migających przed nim kapadorów. Z karku, z rany, zadanej lancą pikadora, spływała mu wstęga krwi, coraz większe płaty piany spadały z rozwartego pyska.
Wreszcie udało mu się wyszarpnąć kapę z rąk uciekającego przed nim człowieka. Potrząsając nią, niósł na rogach, niby zdobyty sztandar czerwony, i biegł przez arenę w dzikich podskokach. Tłum ryknął śmiechem i wołać zaczął szyderczo:
— Hej — tam! Pablo Bulla, praczka z ciebie — nie kapador! Rozwieszasz bieliznę na rogach byka? Hańba!
Zerwała się burza gwizdków przeraźliwych, a najbardziej zapaleni amatorzy walk zaczęli ciskać poduszki w niefortunnego kapadora i obsypywać go obelgami.
Byk zrzucił wreszcie kapę z rogów i jął tratować racicami czerwoną szmatę.
— Basta! Basta! — wrzeszczała publiczność. — Dawać banderylle!
Lecz kapadorowie raz jeszcze zwabili byka do koni. Znowu się rzucał na pikadorów; ostrza lanc wbijały mu się w zgięty, potężny kark. Padały konie i jeźdźcy, a byk gonił migających wokół kapadorów, zwijał się w gwałtownych zwrotach, sapał i ryczał coraz chrapliwiej.
Podniecenie ogarniało widzów.
Prezydent skinął ręką. Spostrzegł ten znak Enriko i rzekł do przyjaciół:
— Zaraz rozpoczną się „suertes de banderillas“!
Nie zdążył wypowiedzieć tych słów, gdy ujrzał banderyljera. Stał o kilkanaście kroków na wprost zdumionego, znużonego już byka, podnosił się na końcach palców, podskakiwał lekko i wymachiwał rękami, w których trzymał długie, zakończone ostremi haczykami i ozdobione wstążkami strzały — banderille.
Boki byka podnosiły się i opadały gwałtownie, z rozwartego pyska wyrywał mu się chrapliwy oddech i płynęła krwawa piana.
Po chwili opuścił łeb i nastawił rogi. Drobnym truchtem, coraz to zwiększając pęd, pomknął ku banderyljerowi. Straszliwe rogi już dotknąć miały wyprężonego biodra człowieka, gdy nagle ten znienawidzony cel zniknął z przed oczu zwierza. Cios padł w próżnię, lecz dwie ostre strzały utkwiły mu w karku, tuż obok „divisy“, przesiąkniętej potem.
Cztery pary banderylli zwisały wkrótce z boków zwierzęcia. Byk, niby szkarłatną opończą okrył się krwią aż do połowy ciała. Posoka kapała mu z chrap, wyciekała wraz z pianą z pyska. Stanął zziajany, nieprzytomny, prawie ślepy ze znużenia.
Wtedy na odgłos trąbki wystąpił na arenę „espada“.
— Niech żyje Guell del Tibidabo, sławny matador! Życzymy powodzenia, przyjacielu! — wrzeszczał tłum.
Espada niedbałym ruchem zrzucił płaszcz i cisnął w stronę lóż i balkonu swój trójkątny kapelusz. Na obnażonej głowie widniał krótki, cienki warkoczyk — oznaka matadora.
Wziąwszy od pomocnika grubą i zlekka zgiętą szpadę, Tibidabo ukrył ją pod „muletą“ — małą, szkarłatną płachtą i, zwróciwszy się do loży prezydenta, wykrzyknął kilka słów.
Siedzący obok Enriko Hiszpan objaśniał jakiegoś cudzoziemca.
— Espada wypowiedział formułę „brindar“, w której oznajmia, że zabija byka na cześć prezydenta igrzysk.
Cyrk szalał podczas przebiegu „suertes de muleta“, wykonywanych z niezrównaną zręcznością, szybkością i odwagą. Chwilami zdawało się, że byk i człowiek zwarli się w jeden zwał naprężonych mięśni, w wir nieuchwytnie szybkich, porywczych ruchów.
Guell del Tibidabo drażnił byka muletą, zmuszał go do rzucania się na nią, obracał go dokoła siebie, ocierał się biodrem o boki zwierza, przyklękał przed jego rogami, dotykał dłonią groźnego łba i znowu porywał go w zawrotny wir skoków i jałowych ciosów — „budros“, przeszywających tylko powietrze. Espada okazał się mistrzem nad mistrze.
Sędzia kazał otrąbić śmierć byka.
Matador wyprostował się i skamieniał przed nieruchomem, ciężko chrapiącem zwierzęciem. Pięć kroków oddzielało ich od siebie.
Prawa ręka „torrero“ wyprężyła się, ściskając czerwoną rękojeść połyskującej szpady. Lewa, z zarzuconą na nią muletą, podniosła się do wysokości piersi.
Byk opuścił głowę, ryknął głucho i trwożnie, i cofnął się nagle. Wyczuł śmiertelne niebezpieczeństwo, zaczajone w okrutnych, przymrużonych oczach człowieka i w połyskującym końcu szpady.
Muleta poruszyła się raz i jeszcze raz.
Wściekłość i rozpacz bezmierna ogarnęły zmęczone zwierzę. Na nic niepomne, runęło na wroga.
Niby ptak drapieżny, mignęła błyskotliwa sylwetka matadora ponad rogami byka. Szpada wślizgnęła się w jego ciało tak głęboko, że tylko czerwona rękojeść jej tkwiła nad skrwawionym karkiem.
Byk stanął, jak wryty; z pyska bluznęła mu struga krwi; z chrap wyrywało się świszczące rzężenie. Kolana zwierza ugięły się nagle, ukląkł, lecz po chwili podniósł się znowu i stał z opuszczonym łbem, drżąc cały. Oczy przygasały mu zwolna i zachodziły bielmem. Stał jednak — nie chciał ulec zwycięzcy.
Wtedy rozległ się dzwonek w loży sędziów.
— Descabello! — zabrzmiał rozkaz.
Torrero zbliżył się do byka i błyskawicznym ruchem dłoni wyrwał mu z ciała stal. Natychmiast podbiegł „chulos“ i podał mu nową szpadę.
Matador wymierzył ostrze pomiędzy rogi, tuż za czaszką i pchnął. Byk, jakgdyby rażony piorunem, padł i zesztywniał.
— Wspaniałe „descabello!“ Vivat Guelle! Brawo Tibidabo! — ryczeli widzowie.
Przystrojone wstęgami i piórami muły wyciągały z areny trupy byka i koni, dozorcy zasypywali świeżym piaskiem kałuże krwi, a espada z triumfującą twarzą i wzniesionemi ku tłumom ramionami, obiegał cyrk dokoła. Zewsząd leciały ku niemu kapelusze, cygara, pomarańcze. Rozentuzjazmowane senory, siedzące w lożach, rzucały mu pod nogi wachlarze i kwiaty.
Tymczasem trąbka wygrała nowy sygnał.
Następowała druga kolej corrid’y.
Na arenę wypuszczono nowego byka, który stanął tuż za bramą chlewu i zamierzał powrócić do niego, przerażony hałasem i widokiem połyskujących, błyskotliwych kapadorów, wymachujących jaskrawemi płachtami.
Enriko nie patrzył już na arenę.
Wpatrywał się w senorę, która wchodziła właśnie do wolnej dotychczas trzeciej loży. Miała na sobie bogaty strój andaluzyjski. Długa, obcisła, zielona spódnica, o sutej falbanie na dole, koralowy gorset, nałożony na białą, muślinową bluzkę, wysoki, biały grzebień i czarna, przezroczysta mantyla w wielkie, czerwone i zielone róże pozwalały dojrzeć i ocenić wiotką, niezwykle zgrabną i powabną postać nieznajomej. W ręku trzymała czarny wachlarz z bukietem czerwonych róż, zdobiącym jego rękojeść. Za piękną Hiszpanką o złotych włosach, szła starsza kobieta, o smagłej, niemal murzyńskiej twarzy, ubrana czarno i okryta fioletową mantylą.
Młoda kobieta usiadła i natychmiast zaczęła lornetować publiczność, siedzącą wokół.
Odnalazła wkrótce mulata, uśmiechnęła mu się i skinęła ręką w jego stronę.
— Zaraz powrócę! — rzekł Enriko do kolegów i zbiegł nadół.
Stanął przed lożą i przyglądał się nieznajomej, nie wiedząc, jak ma rozpocząć rozmowę.
— Ach — to pan? — zawołała cicho. — Cieszę się, że piękny caballero przyszedł!
— Jakżebym śmiał nie spełnić rozkazu senority?!.. — odpowiedział, zdejmując kapelusz.
— Senory.... jeśli łaska! — poprawiła z lekkim śmiechem. — Senora Ineza de Mena.
— Enriko... — pochylając głowę w ukłonie, zaczął mulat, zamierzając się przedstawić nowej znajomej.
— O! wiem już wszystko! — przerwała mu. — Enriko Kastellar, student szkoły kolonjalnej, utalentowany autor powieści „Świt czy zmierzch?“, która ukaże się w „Rondzie“.
— Pani! — zawołał Enriko. — Pani wie o tem?
— Nic mnie nie kosztowały te szczegóły z życia pana! — zaśmiała się senora. — Wczoraj jeszcze wiedziałam o panu tyle tylko, że jesteś najpiękniejszym chłopcem w całej Hiszpanji! Dziś wyczytałam o wszystkiem w porannym „El Sol“, gdzie umieszczono portret i krótki życiorys czarującego senora Enriko Kastellar. Moje uwielbienie i zachwyt, podniecone tak zajmującemi szczegółami, doszły do zenitu! Jestem wprost zakochana, szaleję!...
— Donna Ineza! — szepnął zmieszany i oczami wskazał na jej towarzyszkę w fioletowej mantyli.
— Niech się pan nie obawia! — zawołała. — Jest to moja „dame de compagnie“, przezacna osoba, lecz, na szczęście, zupełnie głucha! Rozmawiamy z nią na migi. Ale, ale! Niechże caballero wchodzi i siada tu, obok mnie.
Młodzieniec rzucił na nią zdumione spojrzenie.
— Czyżby się pani nie obawiała siedzieć obok mulata?
— Obawiać się pana mogłabym w innem miejscu, lecz tu... — potrząsnęła głową i roześmiała się wesoło.
— Miałem na myśli opinję ludzką... — mruknął Enriko, marszcząc brwi.
— O! co do tej opinji, to gwiżdżę na nią! — odpowiedziała i lekceważąco strzepnęła palcami. — Ineza de Mena może sobie pozwolić na to, mój caballero!
Patrzał na nią pytająco.
Uśmiechnęła się figlarnie i uderzyła go wachlarzem po ramieniu.
— Piękny cherubin, jak sądzę, nie słyszał nigdy mego nazwiska? — spytała.
— Przyznaję się do tego ze wstydem... — odparł.
— Tak! To wielki wstyd! — potrząsnęła głową. — Zresztą usprawiedliwiam pana, gdyż mulaci, podobno, nie są muzykalni.
— A pani...
— Jestem primadonną opery królewskiej, wybraną i jedyną partnerką Lopeza Zaroagi! — powiedziała z dumą. — Powróciłam dopiero przed tygodniem z występów w Anglji.
Pochyliła się ku niemu i, patrząc mu w oczy wyzywającym wzrokiem, zaczęła mówić, nie krępując się bynajmniej sąsiedztwem ludzi.
— Znudzili mnie śmiertelnie anglo-sasi! Nie spotkałam w Anglji ani jednego mężczyzny z temperamentem, ze zdolnością do gwałtownego wybuchu zmysłów! Miałam tam sporo przygód, lecz odniosłam wrażenie, że podawano mi wciąż ten sam odgrzany, straszliwie, beznadziejnie mdły pudding!
Zaśmiała się i wsunęła mu rękę pod ramię.
Obejrzał się zmieszany i zawstydzony.
Przyjrzawszy się jednak sąsiednim lożom i wyżej położonym „delanteras“ pierwszego rzędu, zrozumiał, że nikt na nich nie zwraca żadnej uwagi. Publiczność bowiem w największem podnieceniu pochłonięta była gwizdaniem i tupaniem z powodu niezręcznego ciosu drugiego espady. Właśnie ciskano w niego poduszkami i wymyślano mu na wszystkie sposoby.
Wyższe ławki amfiteatru ryczały wściekle:
— To nie matador, to zwykły „puntilero“[4]. Byk też nie był „bravo“, lecz ten drab jest zdatny tylko na rzeźnika! Dawać następną „corrida“!
Enriko nie patrzał na arenę. Słuchał z zaciekawieniem donny Inezy.
— Mój śliczny chłopaku! — mówiła melancholijnym głosem. — Być może, nieraz będziesz się dziwił moim wybrykom i szalonym fantazjom, lecz zrozum mnie! Jestem śpiewaczką i wiem, że jest to karjera krucha i niedługa... Po niej pozostaje na całe życie tęsknota za błyskotkami przeszłości, bo już nic nie może ich zastąpić, nic ukoić żądzy, pragnienia sławy i ciągłych oklasków. Zwiędłe i zblakłe znakomitości wegetują, zatrute zawiścią i jadem nieziszczonych marzeń, umierają powolną śmiercią... Boję się i nienawidzę takiego istnienia! Dopóki młoda jestem i, podobno, piękna, chcę wziąć od życia wszystko, co może ono dać! Wszystko! A gdy młodość, głos i piękność przeminą na zawsze, o, wtedy, mój najdroższy, odnajdziesz na Cruciero mój skromny nagrobek i złożysz na nim wiązankę kwiatów...
— Senora! — zawołał Enriko. — Cóż to za smutne myśli?!
— Kwiaty złożysz po mojej śmierci, a tymczasem... tymczasem... złożysz pocałunek jak najgorętszy na ustach. Inaczej...
Silnym ruchem przyciągnęła go ku sobie i, zanim się opamiętał, wpiła mu się w usta.
— Patrz-no, bracie! — trącił kolegę w bok ruchliwy Huertas. — Nasz czarny nie traci czasu i stosuje „descabello“ do jakiejś mocno szykownej senory!
— Ha, widziałem i ja te mulackie „suertes“ i zważ tylko — bez mulety i szpady! Znać, że nie jest on frajerem. Matador de amor! — wybuchając głośnym śmiechem, odpowiedział gruby Vega i jął cmokać ustami.
Przerwali swoje uwagi, bo na arenę wybiegł nowy byk i nie zamierzał rzucać się ani na kapadorów, ani też na konie. Tłum wyć zaczął:
— Hańba! Zdzierają z nas pieniądze za woły, które zbiegły z rzeźni! Zwrócić pieniądze! Precz z tym bykiem! Oszustwo! Cuadrilla, powinna protestować! Przedsiębiorcy uważają publiczność, espadę i banderyljerów za tchórzów i głupców!... Precz!...
Sędziowie, szybko się naradziwszy, zdecydowali jednak inaczej.
Prezydent krzyknął donośnie:
— Banderillas de fuego!
Po chwili petardy, wbite w kark tchórzliwego zwierzęcia, jęły z hukiem pękać i rzygać ogniem. Swąd siarki i spalonego mięsa drażnił powonienie okrutnego tłumu.
Byk wściekł się odrazu, obalił dwa konie, łamiąc biodro pikadorowi, i z rykiem gonił kapadorów, skacząc i wyrzucając racicami obłoki piasku. Cuadrilla poprowadziła dalej krwawe igrzysko.
— Dość tego, amigo! — rzekła leniwym głosem donna Ineza. — Napatrzyliśmy się dosyta na te jatki i na tych zwinnych, cuchnących potem rzeźników. Nudne to i na dłuższy przeciąg czasu — wstrętne! — Jedźmy do mnie. Jestem głodna!
— Jak senora rozkaże... — odpowiedział, wstając.
Spojrzał na balkon. Koledzy wlepiali w niego zdumione oczy.
Machnął w ich stronę ręką i, przepuściwszy przed sobą obie senory, zbiegł ze schodów.
— Porwanie sabinek... — zaśmiał się Joze de Vega.
— Za ich skwapliwą zgodą... — dorzucił Huertas.
— Zazdrość was pożera, łobuzy! — zauważył Isidro Gines i, cmoknąwszy grubemi wargami, dodał:
— Ma szczęście ten płomiennooki „chłopak w kratkę“!
Dozorca otwierał bramę cyrkowego chlewu i wypuszczał czwartego byka...