Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Nikczemny spisek |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy radowano się na zamku z powodu cudownego wyzdrowienia hrabiego odbywał właśnie Gasparino Kortejo naradę ze swym wspólnikiem Landolą w kajucie statku „la Pendola”.
Kapitan Henrico Landola mimo hiszpańskiego imienia i nazwiska był najprawdziwszym w świecie Yankesem[1]. Przeskrobawszy coś w swojej ojczyźnie, uciekł zagranicę i włóczył się po morzach, handlując czym tylko się da, byle tylko dobrze zarobić.
Opowiadano o nim, że nie cofał się przed najciemniejszymi interesami, nawet przed handlem niewolnikami, którzy od kilkudziesięciu już lat był zakazany i za który groziła surowa kara.
Nieraz też wymykał się jego zwinny i lekki trójmasztowiec „La Pendola“[2] pogoni statków strażniczych, które go chciały zatrzymać i zrewidować. Nieraz zdarzało się kapitanowi być w nielada tarapatach, ale zawsze z nich wychodził obronną ręką.
Notariusz Kortejo, który był jego cichym wspólnikiem przejrzał skrupulatnie wszystkie rachunki zacnego kapitana, obliczył przypadającą na niego część zysku i rzekł:
— Zadowolony z was jestem, Landola. Jak widzę zarobiłem na ostatniej waszej podróży trzydzieści tysięcy duros. Wcale nieźle!
Kapitan pyknął z fajki i zapytał:
— Czy mam pieniądze zapłacić panu, czy też zostawić do dalszego handlu?
— Zatrzymaj je pan sobie.
— Dobrze. Ma pan jeszcze jakieś życzenie?
— Owszem. Czy nie potrzebuje pan czasem nowego majtka..
— Zawsze potrzebuję odpowiednich ludzi. Co to za jeden?
— Taki, którego trzeba się pozbyć w czasie podróży, odpowiedział notariusz znacząco.
— Aha! — uśmiechnął się porozumiewawczo kapitan — w wodzie?
— W wodzie, czy na lądzie, to mi wszystko jedno. Byle tylko nie wrócił.
— Tak jak w swoim czasie don Ferdinando de Rodriganda Sevilla? — spytał, mrugając chytrze, herszt morskich opryszków.
— Cyt! — szepnął notariusz przestraszony. — Nie mów pan nigdy tego nazwiska! Jeszcze kto usłyszy!
— U mnie w kajucie? — uśmiechnął się kapitan — pan żartuje chyba.
— Nie trzeba budzić licha — powiedział trwożliwie Kortejo — zdarza się, że ściany mają uszy. Zresztą don Ferdinando umarł. Po cóż więc wspominać o nim?
— Umarł? — powtórzył Landola — hm, tak... pewno umarł... w każdym razie jest zgubiony i nie wróci już nigdy. No, a kto jest kandydatem na tego nowego marynarza?
— Pewien obcy przybłęda, który udaje oficera, choć jest najzwyklejszym w świecie awanturnikiem.
— O, to doskonale. Takich lubię! To najlepsi ludzie na moim okręcie. Gdzie można znaleźć tego ptaszka?
— W Rodriganda.
— Aż tak daleko? W jaki sposób do nas trafi?
— Będziecie go musieli sprowadzić.
— Hm, można i tak. Czy jest silny?
— Bardzo.
— Śmiały?
— Jak lew.
— Młody?
— Ma dwadzieścia kilka lat dopiero.
— Doskonale. Czy będzie się bronił?
— Napewno.
— No poprosimy go grzecznie, żeby się zanadto nie rzucał! A teraz najważniejsza sprawa: ile pan za to zapłaci?
— A ile pan żąda?
— Bagatelkę — trzysta duros za wszystko. To chyba niedrogo za niepostrzeżone porwanie bez hałasu i zniknięcie bez śladu i powrotu? Nieprawdaż?
— Hm, zarobi pan na nim o wiele więcej, ale niech tam będzie. Zgadzam się na trzysta duros. A co pan z nim zamierza zrobić, kapitanie?
— Wywiozę gdzieś i sprzedam. Malajczycy; chętnie kupują białych i dobrze płacą.
— A to czemu? Na co im biali niewolnicy.
— Składają ich na ofiarę swoim bożkom. Te dzikusy wierzą, że to najmilsza ofiara dla ich bałwanów.
Notariusz cmoknął z uznaniem.
— Ależ z pana cwaniak! — rzekł.
Kapitan uśmiechnął się zadowolony z pochwały.
— Kiedy mam przyjechać do Rodriganda? — spytał.
— Jutro wieczorem.
— Dobrze, przyjadę. Gdzie mam czekać?
— Na granicy posiadłości hrabiego. Będę tam o dziesiątej wieczorem. Zabierzcie tylko paru mocnych ludzi.
— O, to widać drab musi być wyjątkowo silny, kiedy pan mnie tak uprzedza.
— No, słaby nie jest.
— Swoją drogą jesteś pan niedołęga — rzekł kapitan — na pańskim miejscu pozbyłbym się go już dawno.
— A to w jaki sposób?
— W bardzo prosty: za pomocą trucizny.
— Ba trucizna! — mruknął pogardliwie notariusz — zawodne to i niepewne, a przy tym pozostawia takie ślady, że z łatwością można się wsypać.
— Ha — ha — ha! Co pan mówi, sennorze Kortejo? Trucizna jest niepewna? Zależy jaka. Ja naprzykład znalazłem przepis na truciznę poprostu cudowną.
— Gdzieś pan znalazł?
— W starej niemieckiej księdze. Zaraz ją panu pokażę. Wyjął z szafy grubą księgę, oprawną w skórę, po której bez trudu można było poznać, że liczy paręset lat i rzekł.
— Znajdzie tu pan lekarstwo na wszelkie choroby i jakie pan tylko zechce trucizny.
— Skąd pan ma tę księgę? — spytał Kortejo.
— Kupiłem u pewnego sternika Niemca — odpowiedział Landola — czekaj pan, zaraz znajdę to, czego nam trzeba.
Otworzył księgę i począł czytać staroświecką receptę.
— Czy ma pan tę truciznę? — zapytał notariusz, gdy Landola skończył.
— Mam.
— Hm, czy można dostać parę kropel?
— Dla kogo?
— A cóż to pana obchodzi?
— Nie chciałbym, żeby mi pan struł mojego przyszłego marynarza.
— To nie dla niego przeznaczone.
— A, jeżeli tak, to co innego. Mogę panu sprzedać, ile tylko pan zechce, ale ta trucizna jest okropnie droga.
— Doprawdy? Po czemu?
— Kropla pięć dukatów.
— Tam do licha! Ależ pan drze ludzi ze skóry. Nie wstyd to panu i to wspólnika!
— Jak panu za drogo, poszukaj pan sobie tańszego sprzedawcy.
— No, a czy przynajmniej działa dobrze?
— Za to ręczę słowem honoru, bom sam próbował.
— Daj pan dziesięć kropel.
— Owszem — pięćdziesiąt dukatów.
— Daj no pan truciznę, a pięćdziesiąt dukatów przepisz pan sobie na swoje konto.
Kapitan sięgnął do szafki, wyjął flakon osobliwego kryształu, oraz małą flaszeczkę, odliczył dokładnie dziesięć kropel, po czym rzekł.
— Masz tu, sennorze dwa trupy, albo pięciu wariatów do wyboru. Spodziewam się, że będzie pan zadowolony.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Następnego dnia po tej rozmowie wracał notariusz do Rodriganda. Zaraz na wstępie rzucił mu się w oczy niezwykły wygląd zamku. Kortejo zdumiał się niezmiernie i pośpieszył do swej zacnej wspólniczki dowiedzieć się, co się stało.
Tymczasem zapadł zmierzch i hrabia zapytał Zorskiego, czy mógłby już zobaczyć syna.
— Każę poprosić don Alfonsa — rzekł doktór i wyszedł.
Na korytarzu atoli kazał wezwać Alfreda de Lautreville i don Alfonsa, zaznaczając, że hrabia prosi, by przyszli jednocześnie.
Mariano nie miał oczywiście pojęcia o podstępie doktora. Nie miał też na sobie munduru, tylko zwykły, cywilny garnitur.
W korytarzu spotkał się z Alfonsem, który dumnie odrzucił głowę, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem.
Do pokoju hrabiego weszli obaj razem. Don Emanuel, który oczekiwał syna z niecierpliwością, nie spojrzał nawet na Alfonsa i odrazu rozwarłszy radośnie ramiona, ruszył ku porucznikowi.
— Synu mój! — zawołał. Jakżem szczęśliwy, że cię znów widzę!
Cała krew uderzyła Marianowi do głowy. Jakże chętnie rzuciłby się na pierś ojca! Zdawał sobie jednakże sprawę, że nie nastąpiła jeszcze chwila odpowiednia dla zdemaskowania nikczemnego oszusta, nie ruszył się więc z miejsca i milczał.
Alfons natomiast zawołał: — Mylisz się, ojcze — to ja jestem twym synem.
Don Emanuel spojrzał nań osłupiałym wzrokiem.
— Co to jest? — spytał. — Jak pan śmie żartować ze mnie?
— Nie, ojcze — zawołał Alfons strwożony — — czyż nie poznajesz mnie po głosie.
— Po głosie? — rzekł stary hrabia cicho, tak jakby mówił do siebie.
— Tak znam ten głos... ale... kiedy go usłyszałem po raz pierwszy, myślałem... że to nie jest głos mego syna a teraz znów... tu urwał i zwrócił się do Zorskiego:
— Kim jest ten sennor?
— To porucznik de Lautreville — rzekł doktór.
— Porucznik... de Lautreville? — powtórzył hrabia, blednąc — czy to prawda, sennorze?
Marianowi serce ścisnęło się bólem, ale odpowiedział mężnie: — Tak, panie hrabio.
Hrabia jęknął żałośnie, zakrył oczy i opadł na fotel. Zapanowało milczenie.
— Różo — rzekł wkońcu — powiedz panom, że mogą odejść. Niechaj zostanie ze mną sennor Zorski tylko.
Obaj młodzieńcy wyszli. Na korytarzu Alfons zmierzył nienawistnym spojrzeniem rywala i ruszył do pokoju matki. Czekali już tam na niego z niecierpliwością rodzice.
— No i co? I co? — zapytali jednocześnie.
— Nie chce mnie znać wcale — odpowiedział Alfons ponuro.
— Ach! — jęknęła siostra Klaryssa — co za grzesznik, o Boże, jak mógł odepchnąć rodzonego syna!?
— Jakże to było? spytał natariusz.
— Na mnie nie patrzał wcale, tylko chciał uściskać tego zbójeckiego przybłędę porucznika.
— On tam był?
— Był. Wszedł razem ze mną. Zorski kazał służbie poprosić nas obu jednocześnie.
— Co za łajdak z tego doktora! — wściekał się Kortejo. — On to wszystko urządził! No, a co było dalej? Mówiłeś mu, że ty jesteś Alfons?
— Mówiłem, ale on zaczął jęczeć i płakać, a potem kazał nam obu wyjść i został z Zorskim.
— Ten przeklęty konował rządzi się tu jak szara gęś po niebie. On widać czegoś się domyśla, a może nawet jest w zmowie z tym „brygantem“. Całe szczęście, że to się dziś jeszcze skończy.
— Jak to skończy się? — spytała pobożna siostrzyczka — co zamierzasz robić?
— Dowiesz się o tym później. O takich rzeczach lepiej jest nie mówić przedwcześnie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Mariano po wyjściu z pokoju hrabiego ruszył szybkim krokiem przed siebie. Wzburzony był niezmiernie tym, co zaszło przed chwilą.
Po pewnym czasie spotkał się z Amy, która wyszła właśnie na przechadzkę. Uśmiechnęli się do siebie radzi z niespodziewanego spotkania.
Razem tedy poszli do wsi, gdzie odbywała się zabawa ku czci cudownego wyzdrowienia hrabiego Rodriganda.
Mariano starał się być wobec Amy grzecznym i miłym jak zawsze, ale młode dziewczę wyczuło trawiący go niepokój.
— Panie Alfredzie — rzekła — jak widzę, ma pan jakieś wielkie zmartwienie.
Mariano drgnął zdumiony jej przenikliwością.
— Niestety, ma pani słuszność — rzekł po chwili.
— Czy nie mógłby się pan podzielić ze mną swym strapieniem?
— Chętniebym to zrobił — odpowiedział Mariano — ale, niestety, nie mogę.
— Nie ma pan do mnie zaufania, sennorze — rzekła z żalem.
— Nie, miss Amy — powiedział Mariano gorąco — mam do pani zaufanie większe niż do kogokolwiek w świecie, ale są pewne sprawy, z których człowiek nie rad się zwierza.
— Spodziewam się jednak, że pan mi się zwierzy z nich kiedyś?
— O tak, miss Amy, zwierzę się pani wtedy, gdy — tu urwał i zamilkł zmieszany.
— Kiedy? — zapytała Amy cicho.
— Czemu pan nie kończy?
— Gdy będę mógł panią nazwać swoją — zakończył nieśmiało.
Dziewczę ścisnęło lekko jego dłoń, popatrzało mu głęboko w oczy i rzekło: — Będzie pan mnie mógł nazwać swoją, kiedy pan zechce.
— A... gdybym nie mógł w tej chwili?... Gdyby mnie od tego wstrzymywały ważne powody?
— To będę czekała na pana, choćby mi wypadło czekać do śmierci.
Mariano bez słowa objął ją i przygarnął do piersi.
Dziewczę z ufnością patrzało mu w oczy i uniosło ku górze, swe świeże usteczka. Mariano wpił się w nie chciwymi wargami...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy w godzinę później wracał do swej komnaty, czekali już na niego sprowadzeni przez notariusza siepacze Landola. Mariano, nie przeczuwając nic złego, wszedł na korytarz i począł szukać pozostawionej przed odejściem lampy. Nagle zadzwoniło mu coś w uszach i przed oczyma zawirowały barwne plamy. Było to ostatnie jego wrażenie, gdyż uderzony znienacka w skroń stracił przytomność.
— Przynieście światło! — rozkazał herszt korsarzy — musimy przecież obejrzeć naszego pasażera.
Zapalono lampę, i zbóje pochylili się nad zemdlonym młodzieńcem.
— Wcale ładny chłopak — powiedział Landola — i jakoś podobny bardzo do kogoś dobrze mi znanego. Ale do kogo? — zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
— No mniejsza z tym, nie czas teraz na długie namysły. Zatkajcie mu dobrze gębę, żeby nie krzyczał, zawińcie w płótno i obwiążcie sznurem, żeby z niego się zrobiła spokojna, porządna i ładna paczka. Nie chcę mieć później z nim żadnych kłopotów w drodze.
W tej chwili do komnaty wślizgnął się notariusz.
— Macie go? — zapytał.
— Tak.
— Bronił się?
— Ani zipnął nawet, jakem go zdzielił. Nie spodziewał się zupełnie, co go czeka.
— Pewno jest nieprzytomny?
— Niech sobie będzie. Tym lepiej dla nas. Możemy już ruszyć w drogę.
— No, to chodźcie.
Towarzyszący Landoli majtkowie chwycili bezwładnego Mariana i ponieśli za notariuszem. Kortejo prowadził ich ostrożnie, omijając oświetlone miejsca. Po paru minutach znaleźli się na skraju parku, gazie w cieniu drzew stal wóz pozostawiony przed godziną przez bezczelnego porywacza ludzi.
Marynarze rzucili na ziemię swą ofiarę i poczęli szykować wóz do drogi. Notariusz tymczasem zapalił ślepą latarkę, chcąc po raz ostatni popatrzeć na swą ofiarę. Zaświeciwszy Marianowi w twarz, zobaczył szeroko rozwarte oczy młodziana, który w międzyczasie odzyskał przytomność.
— Aha, łajdaku! — zasyczał triumfująco — kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Popamiętasz ty mnie teraz, zbójecki poruczniku!
I z rozmachem uderzył kilkakroć bezbronnego młodzieńca w twarz.
— Zabierzcie mi z oczu tę padlinę — zawołał — zabierzcie, bo go zabiję, jak psa.
Marynarze rzucili porwanego nieszczęśnika, na wóz, a kapitan odciągnął Korteja na stronę i spytał:
— No i jakże, sennorze, mam go zabić, czy sprzedać?
— Zabić! Zabity nigdy mnie już nie zdradzi.
— No, ale w ten sposób stracę dużo pieniędzy.
— To proszę zapisać na swoje konto o dwieście dukatów więcej.
— A, to inna sprawa! Za dwieście dukatów warto mu kark ukręcić. No, widzę, że moi chłopcy już gotowi. Dobranoc, sennorze.
— Dobranoc, kapitanie.
Wóz ruszył cichutko, a notariusz, zacierając ręce z radości, wrócił do Rodriganda.