Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Odkrycie Zorskiego |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia doktór Zorski spotkał podczas porannej przechadzki miss Amy.
— Myślałem właśnie o pani rzekł, powitawszy młodą Angielkę.
— O mnie? — zdziwiło się dziewczę.
— Tak, miss Amy. Myślałem o pani w związku z krajem, do którego pani się udaje, a który znam doskonale.
— Mówi pan o Meksyku?
— Tak.
— Wie pan, panie doktorze, z niepokojem myślę o tym, co mnie czeka w tym dzikim kraju wiecznych wojen domowych, rewolucyj i bandytów.
— Oh, miss Amy, zapewniam panią, że w Meksyku żyje się bardzo przyjemnie i dostatnio, zwłaszcza jeżeli się mieszka w stolicy.
— Ale na prowincji, sir! Opowiadają okrutne rzeczy o krwiożerczości meksykańskich bandytów, których tam jest więcej, niż ludzi uczciwych.
— Tak źle nie jest — uśmiechnął się Zorski — wprawdzie każdy Meksykanin lubi swobodne życie stepowe i jest niezmiernie skłonny do zwad i krwawych awantur, ale wszyscy są niebywale rycerscy wobec dam. Zapewniam panią, że wkrótce przyzwyczai się pani i polubi ten hardy naród.
— Przyzwyczaję się? — zawołała Amy ze zdumieniem i oburzeniem — jakże można się przyzwyczaić do zbójów i bandytów.
Bardzo łatwo, miss Amy. Ci zbóje to najgrzeczniejsi, najlepiej ułożeni kawalerowie, jakich zdarzyło mi się widzieć w życiu. Wobec dam zachowują się prawdziwie po rycersku, ale to im nie przeszkadza uprawiać ich rzemiosło.
— Nie rozumiem pana, doktorze.
A więc niech pani sobie wyobrazi, że poznała pani w salonach dyplomatycznych Meksyku jakiegoś wyższego oficera, który panią oczaruje swą elegancją, znanego ze swej sprawiedliwości sędziego, słynnego uczonego, czy nawet znanego z świątobliwego życia księdza. Wszyscy ci ludzie wywierają niezmiernie ujmujące wrażenie, ale... pewnego dnia może się zdarzyć, że napadnie panią szajka zbójecka, hersztem której będzie ów oficer, sędzia, ksiądz lub uczony. Zdziwi to panią bardzo, może nawet i oburzy, ale w Meksyku tego rodzaju rzeczy nikogo nie dziwią. Potraktują panią zresztą jak najgrzeczniej ale... obrabują jaknajskrupulatniej. Na drugi dzień zresztą może pani spotkać owego herszta w salonie w zwykłej swej roli oficera, uczonego czy sędziego, który pani poda ramię z wyszukaną elegancją i poprosi, by pani była łaskawa zapomnieć o drobnej nieprzyjemności, jaką z konieczności zmuszony był pani wyrządzić.
— Ładna historia — zaśmiała się Amy — piękne perspektywy rozwijasz przede mną, sennorze. Czy te napady kończą się zawsze zamachem na kieszeń, tylko, a nie na życie?
— Przeważnie. Gorzej jest tylko w dalszej części kraju, gdzie dużo jest dzikich Indian. Tam każdy człowiek żyje w wiecznej walce z wrogiem i zwierzem i w każdej chwili może postradać życie. Przypuszczam jednak, iż pani nie będzie się zapuszczała w tę dziką krainę?
— Rozumie się, doktorze. Dla mnie stołeczni bandyci wystarczą najzupełniej.
Uśmiechnęli się oboje, po czym miss Amy spytała.
— Czy to prawda, że mieszkańcy tych krain potrafią z nieznacznych śladów poznać to, co zrobili w tym miejscu ich wrogowie.
— Tak jest, miss Amy.
— Co za zdumiewająca zdolność! I pan to widział na własne oczy?
— Widziałem niejednokrotnie i nauczyłem się sam odczytywać ślady.
— Ach, to poprostu nadzwyczajne! — zawołała młoda panienka. — Bardzo chciałabym to zobaczyć. Możeby mi pan, doktorze, wyjaśnił, jak, to się robi.
— Bardzo chętnie, poszukajmy tylko jakichś śladów. O, tu widzę właśnie ślady kilku ludzi, przyjrzyjmy się im.
Znajdowali się w tej chwili w położonej na uboczu części parku, gdzie na piaszczystej ścieżce widniały jakieś niejasne odciski stóp.
— Widzi pani — tłumaczył lekarz — dziś w nocy szło tędy kilka obcych osób — mówił lekarz, wskazując niewyraźne ślady.
— Dziś w nocy? — zdziwiła się miss Amy — skądże by się tu wzięli obcy? To chyba niemożliwe.
— A jednak byli tu — zapewnił ją Zorski — widzi pani ten ślad? — tu wskazał na głębszy i wyraźniejszy nieco odcisk buta — takie buty o niskich i szerokich obcasach noszą tylko rybacy albo marynarze. Takich śladów jest tu sporo, widocznie więc szło tędy kilka osób. Gdyby były świeże, byłyby znacznie wyraźniejsze, ale krawędzie ich są już zasypane, widocznie więc ludzie ci przechodzili na początku nocy.
— A może wczoraj albo parę dni temu — zapytała zaciekawiona Amy.
— Nie sennora, to niemożliwe. W tym wypadku słońce wysuszyłoby piasek i ślady byłyby znacznie mniej wyraźne.
— No, a z czego pan wnioskuje, że to byli ludzie obcy?
— Bo takich butów nie nosi nikt w zamku.
— Ależ to jakaś niebywała historia!
— Tak, miss Amy, to nadzwyczaj podejrzana historia.
— Sądzi pan? — zaniepokoiło się dziewczę.
— Jestem prawie pewny — odpowiedział Zorski — ale nie uprzedzajmy wypadków. Chodźmy za śladami, a się dowiemy, skąd i dokąd szli ci ludzie.
Doszli do tylnego wejścia do zamku, którędy wczoraj weszli marynarze.
— Aha! — zawołał doktór — weszli jedną drogą, wyszli inną. Chodźmy więc za ich śladem. Co ciekawsze, przyłączył się do nich ktoś z mieszkańców zamku.
— Z czego to pan wnosi? — spytała miss Amy.
— Ze śladów trzewika, jaki widzę. O tu jest wyraźny zupełnie i niepodobny do śladów tam tych marynarskich butów. Zmierzę go.
Ukląkł i na kartce, którą znalazł w kieszeni odrysował dokładnie interesujący go ślad.
— Nie tylko to mnie zastanawia — rzekł — widzi pani, miss Amy, te ślady są stale w pewnej od siebie odległości, a przy tym obcasy daleko łatwiej poznać niż podeszwy. Znaczy to, że nieśli coś ciężkiego.
Amy zdumiona bystrością spostrzeżeń swego towarzysza patrzała nań, jak w tęczę. Doktór zaś szedł dalej, aż się znaleźli wśród krzaków.
— Tu stał wóz — rzekł. Ci ludzie położyli na ziemi przyniesiony ciężar, a potem widać załadowali go na wóz i odjechali.
— To nie do wiary, sennorze — powiedziała Angielka, czyżby tu gospodarowali w nocy złodzieje?
— Bardzo możliwie, miss Amy — odparł doktór — zobaczmy teraz, co takiego zabrali ze sobą.
Począł szukać skrupulatnie po ziemi, ale nie znalazł nic godnego uwagi, nagle zauważył coś na kolczastym krzaku tarniny, przyjrzał mu się bacznie i nagle zbladł jak ściana.
— Czy pani widzi, co to jest? — zawołał, zdejmując jakieś włosy, uczepione o kolce.
— Co takiego?
— Włosy ludzkie. Tej nocy porwano z zamku jakiegoś człowieka i wywieziono tym wozem.
— Na miły Bóg, skąd pan o tym wie?
— Zaręczam pani, że tak było, a nie inaczej. Niechże się pani przyjrzy. Są to włosy długie, lecz nie kobiece tylko męskie. Człowiek, który je nosił, był brunetem, tak jak pan de Lautreville.
Angielka zbladła jak chusta.
— Pan de Lautreville? — spytała, drżąc z przerażenia — wracajmy do zamku, doktorze, dowiedzmy się, czy mu się rzeczywiście nie stało coś złego tej nocy.
Ruszyli szybkim krokiem w stronę zamku. Przed wejściem doktor rzekł: — miss Amy, niech pani nie wspomina nikomu o naszym odkryciu. Przeczuwam, że w tej sprawie maczał swe paluszki któryś z mieszkańców zamku, lepiej więc będzie, jeżeli ta sprawa nie nabierze rozgłosu, bo winowajca zdążyłby się ukryć. Niech pani polega na mnie, już ja go wykryję! Bardzo proszę, by pani zechciała udać się do salonu i zaczekała tam na mnie.
Biedne dziewczę drżało na myśl o grożącym ukochanemu niebezpieczeństwie, ale znalazło w sobie tyle hartu ducha, by wykonać rozsądną radę Zorskiego.
Z opuszczoną główką poszła do salonu, a doktór pośpieszył do portierni, gdzie o tej porze czyszczono obuwie wszystkich mieszkańców, zamku.
Nie zważając na zdziwione miny i tłumione uśmiechy — lokajów, którzy nań spoglądali, jak na wariata, wyjął z kieszeni kartkę papieru, na której narysował ślad i począł przymierzać jeden but po drugim. Wkrótce znalazł jeden, który zgadzał się się z rysunkiem.
— Czyj to trzewik? — spytał zdziwonego jego niezwykłym zachowaniem portiera.
— Sennora Gasparino Kortejo — odpowiedział tamten.
— Dobrze — rzekł Zorski — dziękuję — i wyszedł, by zawołać małego kasztelana.
— Sennor Alimpo — rzekł — czy nie widział pan porucznika sennora de Lautreville?
— Nie, sennorze — odpowiedział kasztelan — widocznie jeszcze śpi.
— Chodźmy więc go zbudzić.
— Zbudzić? — zapytał zdumiony Alimpo — a czy nie będzie się gniewał?
— Przypuszczam, że nie — odparł doktór — mam do niego pilną sprawę.
Poszli do porucznika, lecz go nie znaleźli, drzwi od jego sypialni były otwarte na oścież, a w pokoju nie było nikogo.
Panował tu wielki nieład, na podłodze leżała czapka, którą porucznik nosił poprzedniego dnia, oraz kawał mocnej liny okrętowej.
Teraz nie wątpił już doktór, że jego młodemu przyjacielowi zdarzyło się coś złego, i że w niejasną sprawę jego zniknięcia wmieszany jest Kortejo. Przyzwyczajony do energicznego działania doktór udał się więc wprost do niego.
— A, sennor Zorski — zdziwił się notariusz — czemu mam przypisać tak wczesną wizytę?
— Przyszedłem poprosić o pewne wyjaśnienie — odpowiedział doktór.
— O wyjaśnienie — powtórzył niechętnie Kortejo — o tej porze?
Ale Zorski nie dawał się tak łatwo zbyć, a zresztą nie zamierzał robić długich ceregieli z chytrym prawnikiem, przystąpił więc doń i spytał ostro:
— Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pan de Lautreville?
Notariusz zaskoczony zbladł i przez parę chwil nie wiedział, co ma odpowiedzieć, później wszakże zawołał ze złością: — Skądże mam wiedzieć. Idź pan i znajdź go sam. Cóż to mnie może obchodzić ten poruczniczek?
— Sądzę, że może, bo przepadł bez śladu i nikt go nie może odnaleźć.
— A, przepadł? No, to świetnie się składa: odrazu mówiłem, że to jakiś awanturnik, ale mi nikt nie chciał wierzyć. Teraz się wszyscy przekonają, że miałem rację. Pewny jestem, że coś ukradł i uciekł, by go nie złapali.
— Sennor Kortejo, nie kłam pan — huknął Zorski — powiedz pan lepiej, kim byli ci ludzie, którzy wraz z panem go napadli i zanieśli na wóz? Radzę panu po dobremu, przyznaj się pan, gdzieście go wywieźli.
Piorun z jasnego nieba nie przeraziłby bardziej notariusza, niż to pytanie. W pierwszej chwili o mało nie spadł z krzesła z przerażenia. Pewny był, że go ktoś podpatrzył i że Zorski wyda go w ręce sprawiedliwości. Zorientował się wszakże natychmiast, iż w tym wypadku nie pozwolono by mu w ogóle wywieźć Mariana i że doktór domyśla się tylko jego udziału w zbrodni. Zerwał się więc i odpowiedział ze zwykłą bezczelnością:
— Czy pan zwariował, doktorze? Jak pan śmie przychodzić do mnie z tego rodzaju zarzutami? Idź pan sobie stąd po dobremu, bo wezwę łudzi na pomoc.
Ale Zorski uśmiechnął się tylko pogardliwie i rzekł:
— Bądźmy szczerzy, sennorze Kortejo. Pokochałem pana na pierwszy rzut oka, tak samo, zresztą, jak i pan mnie. Przyglądam się panu bacznie od chwili przybycia do zamku, badam każdy pański krok i coraz bardziej przekonywuję się, jaki z pana zacny i godny miłości człowiek. Bacz pan więc — tu głos Zorskiego stał się nagle ostry i groźny — bym z nadmiaru miłości nie objął pana za szyję i nie udusił, jak psa! — To rzekłszy, zmierzył okropnym spojrzeniem struchlałego notariusza i wyszedł.
Po jego odejściu opuściła notariusza udana pewność siebie. Blady i drżący opadł na krzesło i załamał ręce.
— Co to jest? — szeptał. — O, Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Pomóż mi pokonać tego antychrysta, który śmie występować przeciwko Twym wyrokom.
Postanowił działać niezwłocznie. Wobec tego jednak, że czuł nieopisany lęk przed olbrzymim i gotowym na wszystko Polakiem, zdecydował się przyprawić o szał hrabiego.
— Zobaczymy, jak długo zostaniesz na zamku, jeżeli on zwariuje — szepnął. — Stary pójdzie pod kuratelę Alfonsa, a ten już sobie poradzi z tym polskim drabem! Zapłaci mu za wszystko, już moja w tym głowa.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A tymczasem Zorski zebrał wszystkich mieszkańców zamku prócz hrabiego Emanuela i oznajmił im o zniknięciu porucznika i odkrytych w parku śladach. Zamilczał jednak przezornie o udziale notariusza w tej niesłychanej aferze.
Wiadomość ta wywołała niesłychane wzburzenie. Wobec tego wszakże, iż Klaryssa i don Alfons twierdzili, iż porucznik mógł wyjechać bez pożegnania, postanowiono zaczekać jeden dzień, a później zwrócić się do dowództwa garnizonu w Paryżu, w którym miał znajdować się pułk pana de Lautreville. Zorski zaś poprosił, by nie opowiadano o tym don Emanuelowi, po czym kazał osiodłać konia i wyjechał z zamku.
Notariusz domyślił się, że doktór pojedzie odszukać śladów, pobiegł więc do miejsca, gdzie poprzedniej nocy stał wóz, i ukrył się w krzakach.
Zorski przewidział to i pojechał zrazu w stronę wsi, ale chytry prawnik nie dał się zwieść i cierpliwie czekał, aż doktór wróci. Jakoż po godzinie nadjechał, obejrzał ślady i galopem ruszył w stronę Barcelony.
Notariusz, który ukryty w krzakach śledził bacznie każdy jego ruch, pogroził mu pięścią.
— Jedź, jedź! — warknął — jedź na złamanie karku! Kiedy wrócisz, kto inny już będzie tu rządził.
Wrócił do zamku i począł obserwować pokój hrabiego. Wkrótce zauważył, że przyniesiono hrabiemu filiżankę czekolady. Gdy lokaj wracał z pustą tacą, zapytał go:
— Kto teraz jest u don Emanuela?
— Nie ma nikogo — odpowiedział zapytany.
Notariusz wrócił do siebie, wziął teczkę z papierami, w której ukrył truciznę, i pośpieszył do swego chlebodawcy.
Hrabia siedział właśnie przy śniadaniu. Przez okno widać było donnę Różę, spacerującą po parku, więc notariusz był pewny, że mu nikt nie przeszkodzi.
— A, Kortejo, jak się masz? — powitał go życzliwie hrabia — cóż cię do mnie sprowadza?
— Chciałem panu hrabiemu przedstawić kontrakty dzierżawne — odpowiedział notariusz.
— A pokaż, pokaż — przejrzę je — odpowiedział hrabia. — Jak to dobrze, że nie ma doktora Zorskiego, nie pozwoliłby mi jeszcze czytać.
— Właśnie, dobrze, że go nie ma — pomyślał notariusz — on nie pozwoliłby mi zrobić czegoś innego jeszcze.
Ale głośno rzekł:
— Służę panu hrabiemu.
Don Emanuel wziął podane mu do przejrzenia kontrakty, odwrócił się do okna i począł je czytać. Tymczasem notariusz wydobył fłaszeczkę z trucizną i szybko wlał dwie krople do czekolady. W tejże chwili hrabia odwrócił się i zauważył rękę jego nad filiżanką. W ostatniej chwili jednak zdążył Kortejo ukryć fłaszeczkę w dłoni.
— Co tam robisz, sennorze? — zapytał don Emanuel zdziwiony.
— Odpędzam muchę — odpowiedział bez zająknienia przebiegły notariusz.
Hrabia, który jeszcze niezbyt dobrze widział, uwierzył mu i wrócił do czytania kontraktu, po czym podpisał go i podniósł do ust filiżankę.
Błysk zwierzęcego okrucieństwa pojawił się w oczach Korteja. Nikczemny notariusz z zapartym tchem wpatrywał się w swą ofiarę. Czy nie poczuje smaku trucizny? Czy nie cofnie się w ostatniej chwili?
Ale don Emanuel wychylił filiżankę aż do dna...
Notariusz odetchnął. Spadł mu w tej chwili ogromny ciężar z serca. Teraz już nie obawiał się nikogo na świecie!
— Czy pan hrabia jeszcze coś rozkaże? — spytał.
— Owszem: opracujesz kontrakt, w myśl którego Zorski zostanie moim lekarzem nadwornym na miejsce Ciellego.
— Z jaką pensją? — spytał notariusz.
— Trzech tysięcy dukatów.
— Aż tyle? — zdziwił się Kortejo.
— Wart znacznie więcej, mój kochany. Ciekaw jestem, czy się w ogóle zgodzi tu zostać.
— Niedoczekanie jego! — pomyślał notariusz — jutro go Alfons każe psami wyszczuć z zamku!
— Słucham, panie hrabio — rzekł — zaraz napiszę kontrakt.
Po wyjściu z pokoju hrabiego schował szybko akty i przygotował się do wyjazdu.
W pół godziny później pogonił cwałem tą samą drogą, którą niedawno odjechał Zorski. Zamierzał dogonić lekarza, śledzić go niepostrzeżenie i systematycznie niweczyć jego przedsięwzięcie.
Wkrótce po jego wyjeździe wszedł kasztelan Alimpo do pokoju hrabiego, by sprzątnąć ze stołu. Jakież było jego przerażenie, gdy zobaczył swego pana skulonego w najdalszym kącie komnaty! Trząsł się jak w febrze, jęcząc żałośnie, to znów wył i skomlał jak pies.
— Panie hrabio, łaskawy don Emanuelu! — zawołał ze łzami w oczach stary, wierny sługa — co panu się stało?
— O nie pytajcie o nic — wybełkotał hrabia, wodząc wokoło przerażonym spojrzeniem — nie pytajcie, ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem!...
— Panie hrabio! — wołał Alimpo — jaśnie wielmożny panie hrabio, co to jest?!
— Nie róbcie mi nic złego, ja nic nie wiem — powtarzał wciąż swoje hrabia.
Kasztelan struchlał. Najchętniej uciekłby stąd natychmiast, ale uczucie przywiązania względem hrabiego zwyciężyło.
— Don Emanuelu — błagał, ledwie wstrzymując łzy — do Emanuelu, niechże się pan opamięta!...
— O, ja nic nie pamiętam — plótł bezładnie hrabia — nie pamiętam kim jestem, nie wiem gdzie jestem, nic nie wiem.
Łzy rozpaczy popłynęły po twarzy poczciwego kasztelana. Zbliżył się do hrabiego, wołając:
— Don Emanuelu, niech się pan opamięta, zaraz pobiegnę po doktora. Niech się pan tymczasem położy do łóżka.
— A-a-a! — zawył nieludzkim głosem hrabia, wyciągając przed siebie ręce, jak do obrony. — Nie dochodź do mnie, boję się.
— Ależ wielmożny panie hrabio, czyż pan mnie nie poznaje? Wszak jestem pański wierny Alimpo!
— Alimpo? — spytał hrabia — Aa-lim-po, Aa-lim-po!
Wysunął się z kąta i począł powtarzać powoli:
— Właśnie, właśnie jestem Alimpo, wierny Alimpo. Teraz już wiem! Jestem wierny Alimpo, A-a-lim-po!
Kasztelan złapał się za głowę i uciekł z pokoju, jakby go szatan gonił.
Pani Elwira prasowała właśnie bieliznę, gdy jej mąż wpadł do pokoju, jak bomba.
— Elwiro! — krzyknął przeraźliwie — Elwiro!
Pani kasztelanowa tak się zlękła, że aż żelazko wypadło jej z ręki.
— Święta Madonno! — zawołała — Alimpo, mój kochany Alimpo, cóż ci się stało?
— Ach, Boże! — jęczał kasztelan — nasz pan... pan hrabia...
— Co? Co się stało panu hrabiemu?
— Pan hrabia... ach... pan hrabia zwariował!
Elwira cofnęła się.
— Co? Co ty mówisz? pytała zgorszona. — Co takiego?
— Pan hrabia postradał zmysły, pan hrabia zwariował!
Teraz dopiero rozgniewała się poczciwa kasztelanowa nie na żarty.
— Cicho! — zgromiła gniewnie męża — cicho Alimpo! Jak śmiesz mówić coś podobnego o panu hrabim? Tyś chyba sam zwariował!
— Kiedy ci mówię, że pan hrabia naprawdę dostał pomieszania zmysłów!
— Cicho! — zawołała pani Elwira — Alimpo, ty chyba naprawdę masz źle w głowie! Jeszcze ktoś usłyszy i wyrzucą cię ze służby.
— To chodź i zobacz sama! — odpowiedział mały kasztelan, po raz pierwszy od wielu lat obrażony na żonę.
Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Pani Elwira biegła tak prędko, jak jej tylko na to pozwalała jej tusza. Wyglądało to nadzwyczaj śmiesznie, tak, jakby się toczyła wielka kula, po ciągana przez mały cienki kijek.
Gdy oboje wpadli do pokoju don Emanuela, hrabia zląkł się i znów uciekł do kąta.
Pani Elwira spojrzała na hrabiego i załamała ręce: stary magnat, który zachowywał się zawsze z pełnym godności dostojeństwem, trząsł się teraz jak w febrze i jęczał:
— Nie róbcie mi nic złego, jestem Alimpo!
— O, mój Boże! — krzyknęła Elwira — panie hrabio, na miłość Boską, co panu jest?
— Ja... jestem... Alimpo, pański... wierny... Alimpo — bełkotał hrabia.
— O, Madonno! — jęknęła kasztelanowa — biegnij po kontezzę, Alimpo. Niech zaraz przyjdzie.
Mały kasztelan pobiegł co tchu szukać donny Róży. Po chwili znalazł ją w pokoju miss Amy. Na pierwszy rzut oka poznała hrabianka, że zaszło coś złego, spytała więc niespokojnie:
— Co się stało, Alimpo? Czemuś taki rozstrojony?
— Łaskawa kontezzo... niech się tylko pani nie przestraszy... stało się coś okropnego.
— Co to znaczy, Alimpo? — zlękła się donna Róża.
— Łaskaw a kontezzo, to takie straszne...
— Ależ mówże nareszcie! — przerwała mu hrabianka, przestraszona nie na żarty. — Mów, co się stało?
— Pan hrabia... pan hrabia...
— Co?! — krzyczała prawie. — Co się stało ojcu?
— Pan hrabia dostał pomieszania zmysłów.
— To niemożliwe! Byłam u ojca przed godziną.
— Naprawdę, łaskawa kontezzo, don Emanuel naprawdę dostał pomieszania zmysłów! To samo mówi moja Elwira.
— Ależ pomieszania zmysłów nie dostaje się od razu. Tyś się chyba omylił, Alimpo.
— Łaskawa kontezzo, bardzo bym się cieszył, gdybym się omylił, ale don Emanuel naprawdę postradał zmysły i mówi od rzeczy.
— Jak to postradał? Co ty mówisz?
— Słowo daję, łaskawa hrabianko, że mówię prawdę. Jakem wszedł parę minut temu, don Emanuel schował się do kąta, skamlał i prosił, żeby mu nic nie zrobić, bo on nic nie wie, teraz znowu powtarza, że nazywa się Alimpo.
Róża zbladła jak ściana. Bez słowa porwała za rękę swą przyjaciółkę i wraz z nią wybiegła z pokoju. Kasztelan podążył za nimi.
W chwilę później byli już w pokoju hrabiego. Don Emanuel stąpał po pokoju jak kot, bełkocąc coś niewyraźnie.
Biednej Róży, która dotychczas jeszcze nie chciała uwierzyć swemu nieszczęściu, pociemniało w oczach. Zachowanie się hrabiego nie pozostawiało najmniejszej wątpliwości, co do jego stanu. Zachwiała się i gdyby nie miss Amy, upadłaby na ziemię. Rozpaczliwym wysiłkiem opanowała ogarniającą ją słabość i pobiegła ku hrabiemu.
— Na miłość Boską — zawołała — ojcze drogi, co ci jest!
Hrabia popatrzał na nią zamglonym wzrokiem i odpowiedział niewyraźnie: — Ja nic nie wiem... nie rób mi nic złego... jestem Alimpo, pański wierny Alimpo.
Róża padła mu na szyję.
— Ojcze drogi! — błagała — uspokójże się na miły Bóg! Przecież ty nie jesteś Alimpo.
— Ja jestem Alimpo — powtarzał hrabia bezmyślnie — pański wierny Alimpo!
Hrabianka wybuchła głośnym łkaniem. Poczęła gładzić zwichrzone dziko włosy ojca, całowała zimne jego ręce i twarz, tuliła go i uspokajała jak dziecko, ale hrabia pozostał nieczuły i obojętny na jej wysiłki. Wreszcie odepchnął ją niecierpliwie i rzekł:
— Nie duś mnie! Jestem Alimpo, wierny; Alimpo!
Róża załamała ręce i poczęła się słaniać, blada jak trup. Miss Amy objęła ją w pół i zaprowadziła na sofę. W pokoju hrabiego rozległ się głośny, żałosny płacz dziewcząt i kasztelanowej, nawet Alimpo chlipał cicho, spoglądając bezradnie na nieprzytomnego pana.
Jeden tylko hrabia pozostał obojętny i powtarzał swoje: — nie róbcie mi nic złego, ja jestem Alimpo.
— Boże, Boże! — łkała Róża — co począć?
— Wezwijmy pana Zorskiego — poradziła przytomniejsza od niej koleżanka.
Róża zerwała się na równe nogi. Znagła rozbudzona nadzieja błysnęła w jej oczach.
— Tak — zawołała — masz rację.
— Ach Boże! — przypomniała sobie nagle. — Doktór wyjechał do Barcelony! Alimpo, wysłać mi natychmiast konnego posłańca za nim, niech go zawróci z drogi!
— Ale... ale... w jaki sposób on go znajdzie? — i pytał osłupiały kasztelan.
— Nie wiem — odpowiedziała Róża — wyślij trzech, czterech, pięciu posłańców! Wyślij tylu, ilu zechcesz, byle tylko go zawrócili! Biegnij Alimpo, bo każda chwila odgrywa rolę!
Kasztelan nie pytał już więcej. Bez kapelusza wypadł z zamku ku stajniom i w dwie minuty później gnało już pięciu jeźdźców na najszybszych koniach hrabiego w kierunku Barcelony.
Niezwykły ruch przy stajniach i jednoczesne wyruszenie aż pięciu konnych posłańców zauważył hrabia Alfons, który stał właśnie przy oknie w pokoju siostry Klaryssy.
Musiało się coś niezwykłego stać w zamku — rzekł — hrabia wysłał gdzieś pięciu posłańców.
— To rzeczywiście niezwykle, a dokąd jadą?
— W kierunku Barcelony.
— Wartoby się dowiedzieć, co się stało, synu. Stale teraz musimy się mieć na baczności.
Alfons otworzył okno i zawołał kasztelana, który wracał właśnie ze stajni.
— Kto wysłał tych gońców? — spytał.
— Ja, łaskawy panie — odpowiedział Alimpo.
— Dokąd?
— Do Barcelony.
— Kto kazał?
— Jaśnie wielmożna hrabianka donna Róża.
— Aż pięciu naraz?
— Tak jest.
— A po co?
— Mają wyszukać sennora Zorskiego.
Cała służba nie znosiła Alfonsa, to też kasztelan odpowiadał krótko i niechętnie.
— Na co potrzebny Zorski? — badał dalej Alfons.
— Wielmożny pan hrabia, don Emanuel nagle zachorował.
— Co? — uradował się „dobry syn“ — cóż mu się stało?
— Zdaje się, że dostał pomieszania zmysłów.
— Co? — krzyknął Alfons, udając przestrach — co ty mówisz, Alimpo? Żartujesz chyba?
— Naprawdę, panie hrabio: don Emanuel dostał pomieszania zmysłów.
— Zaraz tam przyjdę — rzekł i odszedł od okna. Teraz nie potrzebował już udawać zmartwionego, to też na twarzy jego wykwitł błysk złośliwego triumfu.
— Zwariował! — szepnął — dobrze mu tak! Siostra Klaryssa rzuciła się ku niemu z rozjaśnioną twarzą.
— Wygraliśmy, Alfonsie, wygraliśmy! — zawołała. — Pan wysłuchał modłów swych wiernych sług! A czy wiesz, kto był narzędziem jego gniewu? Kto hrabiego pozbawił rozumu?
— Kto taki!
— Twój ojciec.
— To niemożliwe, matko. W jakiż to sposób można nagle pozbawić rozumu człowieka, który przed godziną był jeszcze zupełnie zdrów?
— Nie wiem, synu kochany, ale pewna jestem, że to zrobił twój ojciec, bo uprzedził, że dziś się coś stanie z hrabią.
— Wspaniale to urządził! — ucieszył się Alfons — teraz stanę się panem Rodriganda, nie narażając się na niebezpieczeństwo śledztwa z jakiego powodu hrabia umarł.
— Chwała Najwyższemu! — westchnęła pobożna siostrzyczka — idź, synu, do hrabiego i obejmij należną ci władzę i zarząd nad majątkiem.
Alfons pośpieszył do hrabiego i ku wielkiej swej radości stwierdził, że powiedziano mu prawdę: don Emanuel krążył wciąż po pokoju, wodząc dokoła błędnymi oczyma i bełkocąc coś niewyraźnie.
— Co się stało? — spytał, udając przestrach. —
— Wyobraź sobie... bracie — wyjąkała Róża wśród łez — ojciec... zachorował... i cały czas... mówi od rzeczy.
— Ach, to doprawdy okropne nieszczęście — rzekł Alfons takim tonem, że wszystkie trzy obecne w pokoju kobiety spojrzały na niego z oburzeniem, gdyż nikczemny „dziedzic“ bogactw Rodriganda nie potrafił tym razem ukryć radości, jaka go ogarnęła na wieść o chorobie „ojca“.
— Posyła się aż pięciu gońców po tego tam Zorskiego, a mnie nikt nie uważa za stosowne zawiadomić? — dodał z wyrzutem.
— Zorski jest przecież doktorem — usprawiedliwiała się Róża — któż może być ważniejszy w chorobie od lekarza?
— Doprawdy? — spytał Alfons ironicznie — a mnie się zdawało, że w takich wypadkach najważniejszą osobą jest syn, a nie obcy. Zresztą, o ile wiem, Zorski jest chirurgiem, a nie specjalistą chorób nerwowych.
— To prawda — przyznała Róża — ale mam do niego takie zaufanie, że....
— A ja nie mam zaufania do tego pana — przerwał Alfons. Kto wie, czy nie jego kuracja spowodowała chorobę ojca. Dlatego zaraz poślę do Manrezy po doktora Cielli’ego.
— Nie pozwolę Cielli‘emu leczyć ojca! — zawołała Róża — wiesz doskonale, że ojciec nie miał do niego zaufania.
— Ale ja mam zaufanie i jako prawny spadkobierca mam chyba prawo rozkazywać.
— Ach, to tak? — krzyknęła oburzona dziewczyna — to ty w chwili tak strasznego nieszczęścia pamiętasz tylko o spadku? Czekaj, nauczę cię rozumu!
I zmieniona nagle nie do poznania pobiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdowała się broń hrabiego, wzięła nabity rewolwer z szuflady i wróciła, zamknąwszy uprzednio drzwi na klucz.
— Kto jest naprawdę spadkobiercą i kto ma prawo wydawania rozkazów, to się później okaże — rzekła z niezwykłą stanowczością. — W tej chwili biorę ojca pod swą opiekę i uprzedzam, że palnę w łeb każdemu, kto się ośmieli do niego przystąpić bez mego pozwolenia!
— O o, jaka to panienka wojownicza! — usiłował Alfons obrócić wszystko w żart. — Odłóż lepiej tę pukawkę, bo się sama pokaleczysz.
To mówiąc począł się do niej zbliżać, ale Róża podniosła rewolwer i mierząc między oczy — zawołała z dziką energią — stój! ani kroku dalej, bo strzelam!
— Ot, głupie żarty — starał się jeszcze Alfons pokryć śmiechem swój strach i zmieszanie. — Nie bądź głupia, oddaj broń.
— Precz! — krzyknęła Róża groźnie — precz mi stąd, bo cię zastrzelę jak psa.
— Różo, zastanów się! — mitygował ją struchlały Alfons.
— Pani Elwiro, proszę wezwać służbę! — rozkazała hrabianka.
Kasztelanowa pośpieszyła do drzwi, ale Alfons zatrzymał ją okrzykiem: — Zostać tu! Nie potrzebujemy służby.
Ale poczciwa kasztelanowa odpowiedziała energicznie:
— Mam obowiązek słuchać mojej dobrej kontezzy, a nie pana!
Wyszła. Alfons zwrócił się o pomoc do młodej Angielki, która roziskrzonymi oczyma podziwiała przyjaciółkę.
— Niech pani powie, miss Amy, czy moja siostra nie zachowuje się jak dziecko.
Angielka zarumieniła się z gniewu i odparła ostro.
— Tak, panna Róża zachowuje się jak dziecko — jak dziecko kochające swego ojca i dbające o jego dobro, a pan jak człowiek, który radby dobić chorego, byle tylko zdobyć po nim spadek. Przy tym proszę pamiętać, że dla pana jestem sennora Lindsay, a nie miss Amy. Wypraszam sobie mówienie mi po imieniu raz na zawsze!
— Ha! — syknął Alfons wściekle — zapomina pani, że jest pani gościem tylko.
— Tak, gościem, ale na szczęście nie pana.
W tej chwili wróciła Elwira i zameldowała, że służba czeka w przedpokoju na rozkazy hrabianki.
— Teraz będziesz łaskaw wyjść stąd — bo inaczej zmuszona będę pokazać ci, kogo służba uważa za swego pana i czyje rozkazy wykonuje.
Alfons zrozumiał, że dalszy opór naraziłby go na wyrzucenie za drzwi przez lokajów, rzekł więc dumnie.
— Hrabia de Rodriganda-Sevilla nie potrzebuje wchodzić w układy ze swą służbą. Potrafię zapewnić sobie ich posłuszeństwo w sposób, odpowiadający mej godności, a tobie pozostawiam korzystanie z popularności wśród lokajów i kucharek.
— Moja Elwiro — rzekła hrabianka, hamując wzburzenie — proszę cię bardzo, o wytłumaczenie służbie, że ma wykonywać moje tylko rozkazy i niczyje więcej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A notariusz tymczasem gnał co sił do Barcelony, by uprzedzić Zorskiego. Znał doskonale okolicę, więc jechał naprzełaj, omijając starannie szosę, na której mógłby się spotkać z doktorem.
Wkrótce był już na miejscu. Przede wszystkim pośpieszył do właściciela hotelu „L‘Homme grande“, u którego Landola wynajął pokój celem sprowadzenia porwanego Mariana i uprzedził go, by nie mówił nikomu, kim był wynajmujący, po czym pośpieszył do portu.
Landola znajdował się właśnie na pokładzie.
— A, sennor Kortejo — przywitał notariusza — nie spodziewałem się tak prędko pańskiej wizyty.
— Przyjechałem pana uprzedzić, że sprawa wykryła się, wóz pański został zauważony i wiadomo już kogo pan na nim wiózł. Za godzinę może tu przyjechać w pogoni za panem pewien jegomość, który lubi wtykać nos w nieswoje sprawy.
— Ba, dużo mi zrobi! Jestem już gotów do wyjazdu i za kwadrans mogę podnieść kotwicę. Chodź pan na chwilę do kajuty, aby zakończyć nasze rachunki.
— A jak się ma wasz więzień?
— Doskonale: leży pod pokładem związany jak bela, nie może się ruszyć, nie wie o świecie Bożym i zanim się dowie, będziemy już daleko.
W kwadrans później spoglądał Kortejo z triumfującym uśmiechem na statek korsarski, który wypłynął na pełne morze.