Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 51

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Galopada
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GALOPADA

Opuściwszy miasto, mały trapper gnał jak szalony wzdłuż rzeczki Chihuahua. Na szczęście poznał dobrze okolice podczas kilkudniowego krążenia dookoła miasta.
W przeciągu pół godziny dotarł do umówionego miejsca spotkania, odległego od miasta o dwie godziny drogi. Zatrzymał się i wydał ze siebie kilka okrzyków, podobnych do wołania sowy. Nie było żadnej odpowiedzi.
— Jeszcze ich niema. Ruszam więc naprzód, aby się z nimi spotkać. —
Gnał w dalszym ciągu wzdłuż rzeki. Około godziny drugiej rozwidniło się nieco, około trzeciej dotarł do miejsca, w którem rzeka wpada do Rio Conchos.
— Tu miał Juarez ze swymi ludźmi przekroczyć rzekę. Trzeba zobaczyć, czy niema śladu.
Zaczął badać przejście, o ile na to pozwalało skąpe światło świtania. I tu ich nie było.
Dosiadł znowu konia, przepłynął przez Rio Corchos na drugi brzeg i ruszył na północny wschód w kierunku Llano de los Cristianos. Rozjaśniało się coraz bardziej.
Widział teraz dokładnie równinę, przez którą jechał. Nadaremnie szukał śladu kopyt końskich. Jechał tak aż do popołudnia. Koń padał z wyczerpania; ledwie dyszał. André czuł, że zwierzę padnie, skoro tylko zatrzyma je w biegu, dlatego nie popuszczał wodzy.
Zbliżył się do podgórza, za którem płynie Rio Grande del Norte. Ujrzał tu długą, ciemną linję, wijącą się w dolinie wśród gór. Uniósłszy się w strzemionach, badawczo patrzał w kierunku tej linji i zawołał z triumfem:
— To oni!
Spiął konia ostrogą z taką siłą, że zwierzę ruszyło jakimś obłędnym galopem.
Ciemna linja wiła się coraz wyraźniej, coraz bliżej. Można już było rozpoznać poszczególne postacie.
Z przodu jechali wodzowie: Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedzie Oko, pełniąc role wywiadowców. W pewnej odległości za nimi, jechał na ogierze Juarez, pochłonięty rozmową ze Zorskim i hrabią Fernandem. Za nimi sunęli naprzód gęsiego biali strzelcy i Indjanie.
Oddawna już zauważono jeźdźca.
Juarez zapytał:
— Kto to być może?
Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce. — To kusy człowieczek.
Spojrzawszy badawczo w kierunku strzelca, Zorski rzekł:
— Tak, to mały André, któregoście, sennor, wysłali do Chihuahua.
— Czegóż tu chce? Dlaczego ruszył naprzeciw? — zapytał Juarez.
— Musiało zajść coś ważnego.
— Zaraz się o tem dowiemy.
Mały trapper był już blisko. Koniowi zwisał z pyska język, oczy nabiegły krwią; stękał jak lokomotywa. Od czasu do czasu podrywał się wgórę w okropnych drgawkach. Tuż przed Juarezem wykonał ostatni skok.
— Na miłość Boską, zeskoczcie na ziemię — zawołał Juarez.
Mały André stał już na ziemi. Koń padł na plecy i nie mógł się podnieść. André wyciągnął z najzimniejszą krwią rewolwer i wpakował kulę w oko wyczerpanego zwierzęcia.
— Cóż to się stało, sennor André? — zapytał prezydent. — Gnaliście jak wicher.
— O tak, sennor, — odparł mały jeździec. — Za kilka minut cały nasz oddział ruszy z taką samą szybkością. Przysyła mnie sennorita Emilja. Opuściłem ja przed dziewięcioma godzinami.
— Nie może być!
— Popatrzcie na mego konia! Zajeździłem go na Śmierć.
Biali strzelcy otoczyli przybysza kołem, indjanie pozostali wtyle, nie interesując się jego osobą.
— Przybywam w związku z dekretem Maksymiljana, mocą którego każdy republikanin powinien być karany śmiercią jako bandyta, — ciągnął mały strzelec.
Oczy prezydenta zabłysły.
— Nigdybym nie przypuścił, że ten dekret wejdzie w życie. Maksymiljan podpisał wyrok śmierci na siebie samego.
— Ale przedewszystkiem na innych. — Wczoraj otrzymano w Chihuahua rozkaz Basaine’a, aby wszyscy schwytani republikanie śmierć ponieśli.
— Są więc jeńcy? — zapytał Juarez.
— Jest czterdziestu zakładników, których dziś o drugiej w nocy mają rozstrzelać.
— Wielkie nieba! Co czynić? Trzeba ich ratować Ale jak? Mamy niesłychanie mało czasu.
— Dlatego też nie możemy go tracić — rzekł szybko Zorski. — Pozwoli pan, że będę pytał małego André?
— Chętnie.
Zorski zwrócił się do małego strzelca.
— Proszę odpowiadać krótko i wyraźnie. Egzekucja ma się odbyć o drugiej? W jakiem miejscu?
— Przed miastem, niedaleko rzeki.
— Jak długo jechaliście tutaj?
— Dziewięć godzin.
— Jeżeli więc nie chcemy zajeździć na śmierć koni, przybędziemy w jedenaście godzin. Jak wielka będzie eskorta egzekucyjna?
— Jedna kompanja oraz wszyscy oficerowie.
— Doskonale. Wszystko odbywa się w tajemnicy?
— Tak jest. Jedynie sennorita Emilja jest powiadomiona.
— Ona was posyła?
— Tak.
— Cóż postanowiła, gdybyśmy nie spotkali się na czas?
— Będzie czekać do północy, potem zwoła republikanów.
— Skończyłoby się to krwawą łaźnią. Poczciwi obywatele Chihuahua nie są bohaterami. Jak daleko od miejsca, w którem mieliśmy się spotkać, do miasta?
— Dwie godziny.
— Wytrzymacie drogę powrotną? Wytrzymam.
— Dobrze. Posłuchajcie więc panowie, co uważam za najstosowniejsze.
Otoczyli go kołem.
— Przedewszystkiem trzeba jak najszybciej zawiadomić sennoritę Emilję, iż przybędzie pomoc; trzeba pohamować bunt w mieście. Najszybsi nasi jeźdźcy muszą ruszyć w największym pośpiechu, aby przybyć do miasta przed drugą i przeszkodzić egzekucji. Reszta przyłączy się do nich później. Do sennority Emilji uda się sennor André; ponieważ misja jest ważna, a mogłoby się coś przydarzyć po drodze, będę mu towarzyszyć. Czy brat mój Niedźwiedzie Oko zna Chihuahua?
— Oko moje zna cały kraj — potwierdził wódz.
— Niechaj więc brat mój wraz z innymi wodzami na czele najszybszych jeźdźców przybędzie o północy pod miasto; będę go oczekiwał nad rzeką. Reszta, ponieważ siedzi na koniach mniej rączych, połączy się z nami później pod wodzą sennora Juareza.
— O nie! — zawołał Juarez. — Na to się zgodzić nie mogę. Chcecie mnie oszczędzać, odciągnąć od walki?
— Życie pańskie, prezydencie, jest zbyt cenne, aby je wystawić pod kule.
— Mimo to wyruszę na czele pierwszego oddziału. Kto wie, czy samo moje zjawienie się nie wywoła większego skutku od wszystkich kul.
— Może pan ma rację. Niechaj więc tak się stanie. Zresztą będziemy mieli jeszcze czas naradzić się pod miastem. Zdecydujemy później, kto poprowadzi oddział ostatni. Nie mam ani chwili czasu do stracenia. Sennor André. weźcie jednego z naszych nieosiodłanych koni!
André ściągnął z zabitego konia siodło i wędzidła, i zaczął siodłać drugiego.
Juarez zbliżył się na koniu do Zorskiego i rzekł półgłosem:
— Musi pan spełnić następującą prośbę. Nie chciałbym wpaść na Francuzów znienacka. Uznaję prawo międzynarodowe. Przybędzie pan do Chihuahua przede mną. Chce pan być moim posłem?
— Chciałby pan, abym w pańskiem imieniu odwiedził komendanta? Czy dopuszczą mnie wogóle?
— Mam nadzieję, że tak. Proponuję Francuzom wolny odwrót. Oto wszystko; reszta należy do pana.
— Dobrze. Czy mają się dowiedzieć, że znamy ich plan egzekucji?
— Nie; nie chcę tego.
— Czy mam również powiedzieć, że jesteśmy bardzo blisko miasta?
— Ależ nie, nie! Teraz rozumiem dokładnie pańskie polecenie; sądzę, że będzie sennor ze mnie zadowolony.
— Jestem o tem przekonany, Cóż się jednak stanie, jeżeli, jak to pan przypuszczał przed chwilą, nie zechcą pana uznać, i potraktują jak jeńca?
— O to się nie martwię A gdyby mi się nawet coś stać miało, mogę przecież liczyć na przyjaciół. Adios, sennores!
Wspiął konia ostrogami i ruszył wraz z André’em.
Po kilkuminutowej jeździe odwrócił się i zobaczył, że oddział, złożony z najszybszych jeźdźców, podąża za nimi.
— Jest teraz dziesiąta — rzekł po polsku. — Droga trwa jedenaście godzin, będziemy więc dziewiątej wieczorem w Chihuahua. To wystarczy. Czy wiadomo panu dokładnie, w jakim miejscu ma się odbyć egzekucja?
— Nie — odparł André. — Ale na pewno sennorita będzie wiedziała.
— Udam się do niej wraz z wami.
Ruszyli tą samą drogą, którą przybył André. Minęło przedpołudnie, południe, słońce już się chyliło ku zachodowi, a nasi dwaj jeźdźcy nie zatrzymywali koni. Narażali je w ten sposób na pewną zagładę, nie można się było jednak z tem liczyć.
Wieczorem, dotarłszy do Rio Conchos, zatrzymali się, aby konie wypoczęły nieco i nie wchodziły do wody spienione. Przeprawiwszy się przez rzekę, ruszyli znowu w pełnym galopie.
Niedaleko miasta Zorski zwrócił się do małego trappera:
— Czy znajdzie się tutaj jakieś bezpieczne schronienie dla koni?
— Tak. Pójdziemy do miasta pieszo?
— Oczywiście. Nikt nie powinien nas spotkać.
— Tam na prawo ciągnie się las, w którym będzie można wierzchowce przywiazać.
Uczyniwszy to, ujęli broń w ręce i ruszyli w kierunku miasta. Weszli do Chihuahua tą samą ulicą, przez którą wczoraj wjechał i wyjechał André.
André wszedł w jedną z bocznych ulic, Zorski mu towarzyszył.
— Na lewo stoi venta, gdzie popasałem, — szepnął mały.
— A dom, w którym mieszka sennorita?
— To ten wysoki, szeroki budynek na prawo.
— Nie widać świateł, ale wejdźmy.
— Na noc zwykle zamykają okiennice.
Na ulicy było ciemno; nikt nie zauważył przybyszów. Brama domu, w którym mieszkała Emilja, była tylko przymknięta, weszli więc wprost do sieni, zupełnie ciemnej. Jakiś głos zapytał:
— Kto idzie?
— Kto pyta? — odparł mały strzelec.
— Dozorca.
— To ja, André.
— Dzięki Bogu, sennor! Czekaliśmy na was z utęsknieniem. Czyście zamknęli za sobą bramę?
— Tak.
— Więc mogę zapalić światło? Myślałem już, że nie przyjdziecie.
— Sennorita w domu?
— Tak. Oczekuje was z wielkim niepokojem.
Stary zapalił światło i rzekł:
— Ach, jeszcze jeden sennor! Polecono mi tylko was wprowadzić, sennor André.
— Ten sennor jest moim dobrym przyjacielem. Musi pomówić z sennoritą.
— W takim razie chodźcie panowie na górę.
Zaprowadził André’a i Zorskiego po schodach. Gdy weszli do przedpokoju, w przeciwległych drzwiach stanęła Emilja. Usłyszawszy kroki, otworzyła je, gnana niecierpliwością, aby zobaczyć, kto przyszedł.
Zorski stał przed André’em; zobaczyła więc przedewszystkiem jego. Na widok olbrzymiej postaci ogarnęło ją zdumienie.
— Któż to taki? — zapytała. — Cóżto za obcy człowiek?
Zorski skłonił się lekko:
— Jestem obcym, sennorita, to prawda, lecz przybywam z kimś, kto mnie wytłumaczy.
Odsunął się na bok; Emilja zauważyła towarzysza.
— Sennor André! — zawołała ucieszona, odetchnąwszy z ulgą. — Witajcie, witajcie! Wejdźcie do pokoju!
— Niech pani przedewszystkiem pozwoli, bym jej przedstawił swego towarzysza, — rzekł André. — To sennor Zorski, o którym pani wczoraj opowiadałem.
— Sennor Zorski? Witam, witam!
Wprowadziła przybyłych do pokoju, w którym dwukrotnie był wczoraj André.
— Siadajcie, sennores. Jakie wieści przynosicie?
— Dobre uprzedził André, chcąc rozwiać jej obawy.
— Dzięki Bogu. A więc Juarez przybędzie?
— Tak. Przybędzie na czas. Skazańcy są uratowani.
— Wam to mają do zawdzięczenia, sennor André. Trudno sobie wyobrazić, jakie męki przeżywają ci biedacy. Są przekonani, że czeka ich śmierć, że zostaną skrytobójczo zamordowani, nie pożegnawszy swoich najbliższych, nie sporządziwszy testamentu. — Spotkaliście Juareza w oznaczonem miejscu?
— Nie. Musiałem jechać naprzeciw.
— Daleko?
— Kawalątek drogi — rzekł mały André skromnie,
— Piętnaście mil geograficznych poprawił Zorski.
Wyciągnęła do André’a ręce.
— Dziękuję, sennor, — rzekła, przyczem oczy jej zaszły łzami. — Dowiódł pan, że w drobnej postaci może kryć się wielkie serce. Czy dowiem się zaraz, co postanowiono uczynić dla uratowania skazańców?
Zorski powiedział:
— Przedewszystkiem ruszyliśmy tutaj, aby panią zawiadomić o zbliżającej się pomocy. Reszta okaże się w miarę okoliczności. Czy zna pani dokładnie miejsce, gdzie ma się odbyć egzekucja?
— Tak. Na prawo od ulicy, którąście przybyli do Chihuahua, ciągnie się w kierunku rzeki granica miasta. Zakreśla nad rzeką półkole, tworząc w tem miejscu coś w rodzaju cyplu. Na tym właśnie cyplu ma się odbyć egzekucja.
— Czy rzeka jest tam głęboka?
— Głęboka i rwąca. Francuzi mają zamiar powrzucać do niej trupy rozstrzelanych, aby prąd uniósł je jak najdalej.
— Nie można liczyć na żadną litość dla skazańców?
— Nie można, a to ze względu na obecność pułkownika Laramela.
— Cóżto za człowiek ten pułkownik Laramel?
— Słynie z okrucieństwa; rozkoszuje się mordowaniem wrogów. Zasługuje w zupełności na miano kata republikanów.
— To wystarczy.
Zdziwiona tonem Zorskiego, Emilja zapytała:
— Co pan przez to rozumie, sennor?
— Zobaczę tego człowieka i będę z nim mówił.
— Oczywiście po walce, o ile wyjdzie z niej cało.
— Prawdopodobnie i przedtem.
— To będzie chyba niemożliwe, sennor.
— Dlaczego? Czy nie będę go mógł spotkać u komendanta?
— Naturalnie, że tak. Dowiadywałam się dzisiaj, co oficerowie czynić zamierzają. Oświadczono mi, że wszyscy są zebrani u komendanta i czekają u niego, aż nadejdzie pora egzekucji.
— Doskonale. Spotkam ich w takim razie wszystkich razem.
— Co takiego? Chce pan tam pójść?
— Tak, pójdę tam, — odparł Zorski z całym spokojem.
— Nie wolno panu iść na pewną zgubę!
— Nie sądzę. Zjawię się jako pełnomocnik Juareza, przypuszczam więc, że będę nietykalny.
— Myli się sennor. Odpowiedzą panu, że nie pertraktują ani z Juarezem, ani z jego pełnomocnikami, ponieważ Juarez jest republikaninem, a więc bandytą. Położy pan dobrowolnie głowę na pieńku.
Zorski wstał i rzekł:
— Sennorita, czy wyglądam na człowieka, którego łatwo ująć i rozstrzelać?
— O nie. Wygląda pan jak postać bohaterska z bajki. Cóż jednak poradzi Herkules wobec małej, złośliwej kuli rewolwerowej lub karabinowej?
— Nie mogę się nad tem zastanawiać. Dałem Juarezowi słowo, że pójdę do komendanta, i słowa tego dotrzymam.
— Widzę, że jest pan nieugięty. Proszę w takim razie o jedno: niech się pan tam uda pod ochroną jednego z mych znajomych.
— Cóżto za człowiek?
— Zupełnie przeciętny. Jest klucznikiem w ratuszu. To zacna, wierna dusza, zwolennik prezydenta, podobnie jak brat jego, dozorca mego domu. Wypatruje tylko chwili, kiedy Juarez stanie się panem Chihuahua. Dołoży wszelkich starań, byle ją przyśpieszyć. To on mnie powiadomił, że oficerowie zebrani są u komendanta.
— Przypuszcza pani, że mógłby umożliwić mi wstęp do ratusza i odwrót.
— Ależ oczywiście. Posiada przecież wszystkie klucze olbrzymiego budynku.
— Doskonale. Nie traćmy jednak czasu.
— Przywołam dozorcę; zaprowadzi was do swego brata.
Omówiwszy szczegóły, Zorski opuścił dom w towarzystwie dozorcy.
Minęli kilka ulic. Dzięki ciemnościom, które tu panowały, nikt ich nie zauważył.
Zatrzymali się wreszcie przed jakąś bramą.
— Jesteśmy u tylnego wejścia do ratusza, sennor, — rzekł dozorca.
— To zapewne brama, przy której będziecie na mnie czekać? — zapytał Zorski.
— Tak. Zatrzymajcie się tutaj przez chwilę. Pomówię z bratem.
Znikł za rogiem ulicy; Zorski pozostał pod bramą. Dozorca wrócił po jakimś kwadransie.
— Mówiliście z nim? — zapytał Zorski.
— Tak. Zgodził się, proponuje tylko inną drogę. Słyszycie kroki? To on nadchodzi.
Za drzwiami rozległ się szmer, jakby ktoś schodził ze schodów. W zamku zgrzytnął cicho klucz; drzwi się otworzyły.
— Wejdźcie — rzekł ktoś szeptem.
Zorski wszedł, za nim dozorca. Drzwi zamknęły się znowu; klucznik wyciągnął z kieszeni ślepą latarkę, oświetlił Zorskiego i rzekł.
— Brat przyniósł wiadomość, w którą trudno mi uwierzyć. Czy to prawda, sennor, że Benito Juarez jest wpobliżu?
— Tak. Przybędzie do Chihuahua.
— Niech was Bóg błogosławi za nowinę! Brat uprzedził mnie, o co idzie. Zaprowadzę pana na górę; on tymczasem poczeka.
Minąwszy cztery pokoje, zatrzymali się przed drzwiami i klucznik zaczął nasłuchiwać.
— Niema nikogo — rzekł. — Popatrzcie.
Uchylił nieco drzwi; Zorski ujrzał słabo oświetlony korytarz, w którym nie było nikogo. Naprzeciw widać było drzwi — główne wejście.
Klucznik rzekł:
— Za temi drzwiami siedzą oficerowie. Ja zaś zaczekam tutaj na pana. Jeśli zajdzie konieczność ucieczki, przekręci pan klucze i przybiegnie do mnie. Wyjdę, aby otworzyć drzwi, pan zaś pozamyka za sobą wszystkie i zejdzie po schodach. Klucze od głównej bramy i latarkę odda pan bratu.
— Doskonale. A więc zaczynam? — odparł Zorski.
— W imię Boże, sennor!
Zorski zszedł po schodach do czekającego nań dozorcy i udał się na drugą stronę domu. Bramę zastali otwartą, szeroki korytarz oświetlony. Przed ratuszem nie było posterunku. Na korytarz wychodziły uchylone drzwi wartowni. Gdy Zorski chciał je ominąć, stanął w nich podoficer i zapytał uprzejmie:
— Przepraszam, monsieur, dokąd pan idzie?
— Czy mogę mówić z komendantem?
— O tak późnej porze?
— To moja sprawa! Pytam, czy komendant jest w domu.
Brutalny ton zrobił swoje.
— Tak, monsieur, — odparł podoficer.
— Zechce mnie pan zemeldować, sennor?
— Chętnie. Nazwisko?
— Nazywam się doktor Zorski.
— Doskonale. Proszę za mną.
Oficerowie siedzieli nad ponczem ananasowym; rozmawiali, zwyczajem francuskim, lekko i wesoło o polityce i budowali domki z kart.
Wszedł podoficer i zameldował:
— Jakiś pan chce mówić z panem komendantem.
— O tak późnej porze? — zapytał komendant z niechęcią. — Któż to taki?
— Powiada, że się nazywa doktór Zorski.
— Polskie nazwisko. To zapewne felczer, lub chirurg jakiegoś belgijskiego, albo cesarskiego pułku. Niech wejdzie!
— Wejść! — ryknął podoficer, opuszczając pokój.
Oczy wszystkich skierowały się ku drzwiom.
Zamiast pokornego eskulapa, którego się oficerowie spodziewali, wyrosła przed nimi postać wysoka, herkulesowa, ubrana w bogaty strój meksykański.
— Dobrywieczór panom — rzekł Zorski, skłoniwszy się.
Olbrzymi wzrost wywarł silne wrażenie; oficerowie wstali i odpowiedzieli na ukłon ukłonami.
— Skierowano mnie do komendanta Chihuahua.
— Jestem nim — rzekł komendant. — Niech pan siada. Przedtem przedstawię panów oficerów.
Przy każdem nazwisku Zorski skłaniał głowę lekko i dumnie. Gdy komendant wymienił nazwisko pułkownika Laramela, Zorski spojrzał nań badawczo. Wreszcie usiadł.
— Czemuż mam przypisywać zaszczyt odwiedzin pana doktora? — zapytał komendant.
— Zawdzięczam to przypadkowi, który zaskoczył mnie równie niespodzianie, jak panów zaskoczyła moja wizyta, — odparł Zorski. — Przedewszystkiem pozwolę sobie zauważyć, że jestem Polakiem.
Oficer skinął chłodno głową i rzekł:
— Domyśliłem się tego po dźwięku nazwiska.
— Z przyczyn, które do sprawy nie należą, bawiłem przez dłuższy czas nad morzami południowemi. Względy rodzinne zmusiły mnie do udania się stamtąd do Meksyku. Wybrałem drogę, idącą w kierunku granicy Nowego Meksyku.
Eh bien! — rzekł Francuz zaciekawiony.
— Podczas pewnego popasu miałem nieoczekiwaną przyjemność poznać człowieka, którego imię jest ściśle związane z historją Meksyku. Domyślacie się zapewne panowie o kim mówię?
— Tam do licha, chyba o Juarezie! — zawołał pułkownik Laramel, zrywając się z krzesła. — Czy zgadłem?
— Tak, panie pułkowniku.
— Świetnie. Nareszcie dowiemy się jakichś bliższych szczegółów. Gdzież tkwi teraz?
— Proszę naprzód pozwolić mi mówić dalej — rzekł Zorski uprzejmym tonem.
— Na to jeszcze będzie czas. Proszę przedewszystkiem odpowiedzieć na moje pytanie! To rzecz najważniejsza.
Słowa te zostały wypowiedziane z niezwykłą bezwzględnością; Zorski ciągnął tymczasem z całą swobodą:
— Tak, poznałem Juareza, i to podczas...
— Pytałem, gdzie jest Juarez! — zawołał pułkownik Laramel tonem rozkazującym.
Zorski odwrócił się z uśmiechem, w którym było wszystko, co mogło obrazić pułkownika, i rzekł:
— Panie pułkowniku! Nie przemawia pan do kompanji karnej, lecz siedzi przed człowiekiem, który przywykł mówić tak, jak mu się podoba. Nie lubię, gdy mi ktoś przerywa, potrafię jednak znieść to czasem, o ile przerywa w uprzejmej formie. Ponieważ forma nie jest zachowana, muszę zwrócić uwagę, że przybyłem tutaj, by pomówić z panem komendantem, a nie z pułkownikiem Laramel.
Takiej reprymendy pułkownik nie słyszał zapewne jeszcze nigdy w życiu. Podniósł się więc i chwycił za rapir.
Monsieur, chce mnie pan obrazić? — zawołał.
— Skądże znowu — odparł Zorski ze spokojem. — Chcę tylko, aby mnie traktowano tak, jak się to należy każdemu wykształconemu człowiekowi.
Chcąc uniknąć konfliktu, komendant rzekł:
— To wystarczy. Pan doktor oświadczył, iż nie chciał obrażać pana pułkownika Laramela, wobec tego uprzejmie proszę pana pułkownika, by mu pozwolił mówić dalej. Uważam incydent za wyczerpany. — Cóż dalej?
Ostatnie słowa były skierowane do Zorskiego. Ponieważ komendant wypowiedział je tonem uprzejmym, Zorski skłonił się grzecznie i ciągnął dalej:
— Jak mówiłem, poznałem Benita Juareza. Stało się to podczas wycieczki, którą urządził z Paso del Norte. Przypuszczam, iż nie popełnię zbrodni politycznej, jeżeli wyznam, że zainteresowałem się bardzo tym człowiekiem i, że miałem szczęście spotkać się z równem zainteresowaniem z tamtej strony.
— Chce pan przez to powiedzieć, że jest przyjacielem Juareza? — rzekł komendant poważnym tonem.
— Tak, właśnie to chciałem powiedzieć, odparł Zorski bez lęku.
Komendant zmarszczył czoło.
— Mam wrażenie, że odznacza się pan niezwykłą szczerością.
— Przyzwyczaiłem się uważać szczerość cnotę.
— Bywa ona czasami brzemienna w skutki, zwłaszcza, gdy się zmienia w nieostrożność.
— Mam nadzieję, że dotychczas nie popełniłem nieostrożności.
— Przeciwnie. Oświadczył pan przecież, że jest zwolennikiem Juareza.
— Nic o tem nie mówiłem. Można przecież być czyimś osobistym przyjacielem, nie podzielając jego politycznych zapatrywań. Przejdźmy więc nad tem do porządku. Powtarzam, że miałem szczęście poznać Juareza i zdobyć jego zaufanie. Obecność moja tutaj jest tego dowodem, przybywam bowiem do was, jako wysłannik Zapoteki.
Ach! — zawołał komendant zdumiony. Jest więc pan jego wysłannikiem? Może nawet jego pełnomocnikiem?
— Tak. Mam pełnomocnictwo do pertraktowania w jego imieniu.
Pułkownik Laramel wybuchnął szyderczym, pogardliwym śmiechem, komendant zaś rzekł:
— Przyłączam się do kolegi, którego śmiech świadczy, jak dziwnie brzmią słowa pana. Więc naprawdę uważa sennor Juareza za człowieka, z którym można pertraktować?
— Tak jestem tego zdania, — odparł Zorski spokojnie.
— Popełnia pan w takim razie wielki błąd. Władza nie może pertraktować ze zdrajcami kraju, którzy obrazili majestat. O tem powinien wiedzieć każdy przeciętnie wykształcony człowiek.
— Podzielam to zdanie, chciałbym tylko zapytać, czy mówiąc o zdrajcach kraju, na pan na myśli Juareza, którego jestem pełnomocnikiem?
— Oczywiście — odparł komendant zdumiony. — Nawołuje do buntu przeciw nam, stawia zbrojny opór.
— To dziwne — rzekł Zorski, kiwajac głową. — Juarez jest tego samego zdania o was.
— Ach! — zawołali wszyscy.
— Tak — odparł Zorski nieustraszenie. — Twierdzi że jest prezydentem. Meksyk zaszczycił go tą godnością i nie odwołał jej. Twierdzi, że to Francuzi judzą, przeciw niemu i stawiają zbrojny opór. Uważa, że obraza majestatu jest przestępstwem politycznem, a nie zbrodnią pospolitą. Zdaniem jego, Francuzi wdarli się do Meksyku przemocą, tak jak to czynią rabusie, włamując się do źle strzeżonego domu.
Pułkownik Laramel skoczył na równe nogi, ujął rapir za rękojeść i zawołał gniewnie do komendanta:
— Panie kolego, czy i tę zniewagę pan zniesie?
Komendant wstał również.
— Nie — odparł. — Zwracając się do Zorskiego, rzekł: — Nazwał nas pan zwykłymi włamywaczami.
— Ani mi to w głowie — odparł zapytany. — Określacie Juareza mianem, które jak najenergiczniej odrzucam. Chciałem więc tylko pokazać, jak zapatruje się Zapoteka na tę sprawę. O mojem zdaniu osobistem niema mowy.
— Wypraszam je też sobie bardzo stanowczo! Uważam wizytę pańską za niepotrzebną i niebezpieczną. Niepotrzebną dla Juareza, ponieważ nie będziemy z nim pertraktować, niebezpieczną zaś dla pana, monsieur.
Zorski zapytał z niedowierzaniem:
— Niebezpieczną dla mnie, dlaczegóż to, mój panie?
— Ponieważ rzuca pan na stawkę wolność, a nawet życie. Juarez został wyjęty z pod prawa. Nie dalej jak wczoraj otrzymałem powtórny rozkaz postępowania z jego zwolennikami jak z bandytami, a więc rozkaz rozstrzeliwania.
— Do licha! — rzekł Zorski z uśmiechem. — Przypada mi więc ten zaszczyt, że jestem uznany za bandytę.
— Niebezpieczeństwo to panu grozi istotnie. Z prawdziwą przykrością muszę oświadczyć, że — po pierwsze nie uznaje pełnomocnika eks-prezydenta za osobę dyplomatyczną, po drugie, — zatrzymam pana jako swego jeńca.
Zorski założył nogę na nogę i odparł spokojnie: Nie mówmy o punkcie drugim, na to teraz nie pora. Co się zaś tyczy pierwszego, to bez względu na opór panów, spełnię otrzymane polecenie. Chciałem panom oświadczyć, że...
Przerwał, podszedł bowiem do niego pułkownik Laramel i zawołał gniewnie:
— Ani słowa więcej! Każde słowo będę uważać za obrazę.
Zorski wzruszył ramionami:
— Powiedziałem już, że przybyłem tutaj, aby pomówić z komendantem Chihuahua, a nie z kim innym. Jeżeli nie chcecie wysłuchać pełnomocnika Juareza, to może nie zaszkodzi wysłuchać człowieka, którego informacje mogą przynieść tylko korzyść.
— Nie spodziewam się po nich żadnych korzyści — odparł ostro komendant.
— Mogą przynajmniej zapobiec dalszym szkodom, choć nie są oczywiście w stanie zmienić tego, co zaszło. Jeżeli nie chcą panowie uznać Juareza za osobę, z którą można prowadzić urzędowe pertraktacje, niech przemówią fakty.
— Cóżto za fakty? — zapytał komendant szyderczo. — Chce pan mówić o jego ucieczce, bezsilności i bezradności?
— Ucieczka? Nie uciekł, cofnął się poprostu. Bezsilność? Czy naprawdę można nazwać bezsilnym człowieka, który zniszczył wasze ostatnie plany?
— Proszę liczyć się ze słowami! — wybuchnął komendant. — Nie wiem, co pan rozumie przez słowo zniszczyć. Trzy kompanje francuskie maszerują na północ, by rozbić w perzynę zwolenników Juareza.
— Sądzicie, że się wam to uda?
— Jestem tego pewien.
— Muszę w takim razie oświadczyć, że teraz zkolei wy mylicie się zasadniczo. Wasza wyprawa skończyła się zupełnem fiaskiem.
Oficer zapytał z lękiem:
— Jakto? Co panu o tem wiadomo?
— Juarez wiedział oddawna o waszych planach i zarządził, co należy. Atak na Guadelupę został odparty.
Teraz zerwali się z miejsc wszyscy oficerowie.
— Nie może być! — zawołał pułkownik. — Któżby go miał odeprzeć?
— Juarez.
— Był w Guadelupie?
— Udał się tam na wiadomość o waszych zamiarach. Byłem z nim razem.
— Widzieliście atak?
— Tak jest.
— W takim razie sukces eks-prezydenta musiał być chwilowy i przemijający. Widocznie nie udało się nam go zaskoczyć. Jestem jednak przekonany, że dzielne moje wojska zdobędą fort i, albo schwytają Juareza, albo przepędzą.
— Niestety, brak panom sił.
Komendant zbladł i, jąkając się, zapytał:
— Jak to mam rozumieć?
— Wojsko wasze wycięto w pień.
— Kpiny, panie?
— Nie, mówię prawdę. Żywa noga nie uszła.
Po chwili milczenia pułkownik Laramel krzyknął:
— To bezczelne kłamstwo!
Zorski nie spojrzał nań nawet i mówił dalej do komendanta:
— Proszę bardzo, aby wybawił mnie pan od słuchania tych obelg, w przeciwnym bowiem razie zmuszony będę uciec się do samoobrony.
— To kłamstwo! — powtórzył Laramel z wściekłością. — Ten człowiek łże!
Ledwie zdążył wypowiedzieć ostatnie słowa, już leżał bez ruchu na podłodze. Zorski wstał z błyskawiczną szybkością i zdzielił go pięścią w głowę tak silnie, że Laramel zwalił się, jak długi.
Oficerowie osłupieli na widok tego, co zaszło. Komendant opamiętał się pierwszy i zawołał groźnie:
— Na co się pan waży, monsieur? Uderzył pan dowódcę pułku? Czy wiadomo panu, że za to karzemy śmiercią? Każę pana natychmiast zaaresztować!
Ruszył w kierunku drzwi.
— Stać — zawołał Zorski tonem rozkazującym.
Oficer zatrzymał się; spojrzał z osłupieniem na Zorskiego.
— Czy pan oszalał? Jak pan śmie używać takiego tonu? — zawołał, wyciągając rapir z pochwy. Reszta oficerów poszła za jego przykładem.
— Zostawcie broń w spokoju — rzekł Zorski. — Przyszedłem, abyście mnie wysłuchali, i zmuszę was do tego. Rapirów waszych się nie boję; ale wy powinniście mieć respekt przed mojemi kulami.
Wyciągnął dwa rewolwery i skierował lufy na Francuzów. Potężna postać, błyszczący wzrok i rozkazujący ton głosu, działały tak silnie, że nikt oprzeć się nie mógł trwodze.
Komendant cofnął się przerażony.
— Człowieku, chcecie naprawdę strzelać?
— Tak; daję słowo, że wpakuję kulę w łeb każdemu, kto zechce mnie dotknąć lub zawołać o pomoc. Nie macie nic, prócz rapirów, jestem więc od was silniejszy.
Oficerowie zorjentowali się, że mówi słusznie.
— To niesłychane — rzekł komendant, opuszczając wyciągnięty przed chwilą rapir. — Ale mimo wszystko jest pan zgubiony!
— Jeszcze nie. Jestem natomiast zdania, że to was czeka zguba, o ile nie usłuchacie mnie i nie usiądziecie spokojnie na swych miejscach.
Mówił tak groźnie i tak stanowczo, że oficerowie zupełnie mechanicznie usiedli. Jeszcze ciągle trzymał w ręku rewolwer.
— Mówiliście o rozkazie, w myśl którego każdy zwolennik Juareza ma być traktowany jako bandyta, — rozpoczął Zorski — Wykonacie go?
— Bezwątpienia.
— Juarez przestrzega was przed tem. Oświadcza, że w takim razie będzie uważał każdego schwytanego Francuza za bandytę. Ponadto polecił mi wezwać was do natychmiastowego opuszczenia Chihuahua.
Komendant wybuchnął ochrypłym śmiechem i zawołał:
— To pachnie operetką!
— Mówię zupełnie poważnie. Jeżeli spełnicie jego żądania, pozwoli wam cofnąć się swobodnie.
Komendant wstał i zawołał:
— Żądania? Jak pan śmie używać takich słów? Powtarzam, że wykonam otrzymany rozkaz zupełnie skrupulatnie.
— Bardzo mi przykro; przedewszystkiem ze względu na was.
— Pah! Już dzisiaj spełnię obowiązek. A wie pan, kogo pierwszego każę rozstrzelać jako bandytę?
— Przeczuwam — odparł Zorski z uśmiechem. — Mowa o mnie?
— Tak. Jest pan moim jeńcem. Proszę się poddać dobrowolnie. Pana pierwszy strzał może położyć któregoś z nas trupem; schwytamy pana jednak, zanim zdążysz wystrzelić po raz drugi.
— Nie lubię niepotrzebnego przelewu krwi, dlatego chowam broń.
Po tych słowach schował rewolwer do kieszeni.
— A więc pan się poddaje?
— O nie. Chcę was tylko pożegnać.
Złożył głęboki, pogardliwy ukłon; w trzech susach dotarł do drzwi.
— Trzymajcie go, trzymajcie! — zawołał komendant, biegnąc ku drzwiom; gdy do nich podszedł, zamknęły się za Zorskim.
— Ucieka! Za nim!
Francuzi stłoczyli się przy drzwiach, były jednakże ku ich najwyższej wściekłości zamknięte. Nikt nie pomyślał o tem, aby otworzyć okno i tą drogą wydać rozkaz; wszyscy walili pięściami w zamknięte drzwi. Otworzyły się dopiero po upływie sporej ilości czasu. Stanął w nich stary klucznik i zapytał ze zdziwioną miną:
Dios mio! Któż panów zamknął?
— Człowieku, gdzież ty byłeś? — zapytał komendant.
— Na dole, przy drzwiach, — sennor, odparł zapytany.
— Czy ktoś wychodził z domu?
— Tak, sennor. Nieznajomy, który tu przedtem przyszedł.
— Wysoki, barczysty, ubrany w strój meksykański? W jakim kierunku poszedł?
— Nie poszedł, a ruszył konno.
— Konno? — brzmiało zdumione pytanie. — Miał konia wpobliżu?
— Tak, sennor. Stałem przy bramie. Minął mnie i potrącił. Szedł bardzo szybko; wydostawszy się na ulicę, zagwizdał. Podjechał jeździec, prowadząc drugiego konia za uzdę. Nieznajomy wskoczył nań i odjechał.
— Szkoda, żeśmy tego nie słyszeli!
— Ja sam ledwie mogłem słyszeć. Panowie stukali tak głośno, że trudno było coś usłyszeć.
— W jakim kierunku odjechał?
— Na lewo.
— W takim razie nie ujdzie nam. Niechaj natychmiast ruszy za nim oddział dobrych jeźdźców. Kto chce objąć komendę?
Zgłosiło się wielu młodszych oficerów. Komendant powziął decyzję. Po chwili dziesięciu kawalerzystów na czele z porucznikiem ruszyło w podanym przez klucznika kierunku. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.