<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Tajemnice Krakowa
Wydawca Wydawnictwo „Djabła“
Data wyd. 1870
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Jak sobie źli wzajemnie pomagają do zguby.

Kudłacz, opuściwszy doktora po owéj scenie z Flawjuszem, długo w zamyśleniu błądził po ulicach. Szlachetny czyn Flawjusza ciężył mu jak ołów na sercu; zepsuty na wskroś człowiek nie mógł zrozumieć pobudek takiego czynu — domyślał się najgorszych, najbezecniejszych, ale wierzyć im w zupełności nie miał odwagi, bo znał Flawjusza od dawna i wiedział, że to człowiek poczciwy, że z poczciwości gotów był nawet głupstwo zrobić i opiekować się córką kobiety, która nim wzgardziła. Córka ta była i jego krewną, jedyną pamiątką po siostrze — a siostra — to było dla niego jedyne wspomnienie czyste, niepokalane wśród kału w jakim żył. Przyszło mu na myśl, że i jemu jako krewnemu wypadało coś zrobić dla dobra dziewczyny.
— Jeżeli Katarzyna nie skrewi — myślał sobie — a nie może tego zrobić, bo tu o nią idzie, to będę bogaty. Trzydzieści tysięcy złotych — to sumka nie lada. Mógłbym kilka tysięcy darować Zofji — mnieby to nie zrujnowało, a dla niéj stanowiłoby jaki taki posażek. Pal licho! raz człowiek zrobi przecież coś dobrego w życiu. Księża mówią, że na tamtym świecie, z procentem za to odpłacają. Będzie to zawsze interes.
To postanowienie pchnęło go do mieszkania hrabiny Saby. Po drodze wstąpił do kawiarni, siadł w kącie i chciał uporządkować swoje papiery, które za chwilę miał tak cennie sprzedać. Dobył pakiet z zanadrza, rozwinął i wyjął pierwszy kawałek. Zbladł i zmięszał się. Była to jakaś stara gazeta.
— Zkądże to u licha tu się zaplątało? — mruknął do siebie i rzuciwszy gazetę na ziemię, wziął drugi kawałek. Ogłupiał. Drugi kawałek był także urywkiem jakiejś gazety. Z gorączkowym niepokojem przerzucił resztę szpargałów, przerzucił raz, drugi i trzeci, niedowierzając własnym oczom, aż w końcu wydał krzyk okropny, przerażający, który przestraszył wszystkich obecnych w kawiarni. Parę osób zbliżyło się do niego, z zapytaniem co się stało. — Nic nie odpowiedział — zgarnął papiery ze stołu, schował je do kieszeni — i jak szalony wybiegł z kawiarni.
Niepojmował w jaki sposób odbyła się przemiana ważnych jego dokumentów w nic nieznaczące szpargały, podejrzywał o podstęp Katarzynę — i popędził co tchu do niéj, aby groźbą wymódz wyjaśnienie lub pieniądze. Dopadł drzwi i gwałtownie szarpnął za dzwonek. Po chwili oczekiwania spostrzegł, że nie potrzebnie dzwonił, bo drzwi były uchylone. Wszedł więc. Ze zdziwieniem ujrzał pokój prawie pusty — kilka stołków w nieładzie stało około ścian. W drugim pokoju — toż samo. W trzecim zobaczył gromadkę ludzi tłoczących się pod oknem, gdzie stał woźny i wywoływał cenę jakiegoś obrazu. Kudłacz był jak odurzony. Dzień dzisiejszy same straszne niespodzianki mu przynosił. Ogłupiały i nieprzytomny zbliżył się do jednego z licytujących i zapytał:
— Co tu się dzieje?
— Jakto, nie widzicie? licytacja.
— Po kim?
— Po hrabi Adamie.
— Alboż umarł?
— Cóż to, wy nie z Krakowa, co nic nie wiecie?
— Nie — odparł stłumionym głosem.
— Hrabia zbankrutował, pozarywał wielu i uciekł za granicę — wierzyciele zajęli ruchomości.
— A hrabina?
— Została biedaczka — mieszka tu podobno na trzeciem piętrze.
Wiktor spojrzał na mówiącego, jakby go nie rozumiał. Wiadomość ta i jego robiła bankrutem. Wszystkie nadzieje wygodnego życia przepadły. Oparł się o ścianę aby nie upaść i machinalnie słuchał monotonnych wywoływań woźnego. Po chwili zebrał siły, otrząsł się z osłupienia i poszedł na trzecie piętro.
Zastał drzwi zamknięte — po długiem dopiero pukaniu otworzyła mu Sabina. W twarzy jéj, oprócz znękania i smutku, dostrzegł pomieszanie, które przypisywał niespodziewanéj swojéj wizycie. Prędko jednak spokój dumy wrócił na jéj lica — zmierzyła go surowo, pogardliwie od stóp do głów.
— Czego chcesz jeszcze odemnie? — spytała — nasz rachunek zdaje mi się skończony. Wydrwiłeś odemnie pieniądze za szpargały, niemające dziś dla mnie żadnéj wartości.
— A więc u ciebie są te papiery! zawołał z pośpiechem Kudłacz.
— A u ciebie pieniądze, które dziś byłyby dla mnie majątkiem.
— Pieniądze? jakie pieniądze? Komuś je wypłaciła, kiedy mi papiery skradziono?!
— Nie szkaluj tak zacnéj osoby, jaką jest ks. Modest.
— Więc to on! Ha! teraz przypominam sobie — zawołał uderzając się w czoło. Słuchaj — i schwycił ją gwałtownie za rękę — słuchaj mnie — wiele mu dałaś za te skradzione szpargały?
— Trzydzieści tysięcy — tak jak żądałeś.
— Odstąpię ci dziesięć — bo dzisiaj ty sama jesteś w potrzebie — ale chodź ze mną do niego, powiedz mu to w oczy — bo inaczéj nie odda mi nic.
— Razem z tobą nie pójdę — ale czekaj na mnie u niego o czwartéj. Teraz odejdź — potrzebuję być samą.
— Jeszcze jedno. Wytłomacz mi jakim sposobem hrabia stracił majątek i wszystko.
— Bo chciał mieć więcéj.
— Dziwna rzecz — nie był nigdy chciwym.
— Zrujnował się dla mnie. Małżeńskie więzy ciężyły mu, bo kochał inną. Czułam, że jestem dlań ciężarem, od którego chętnie byłby się uwolnił, gdyby nie obawa skandalu. Ja znowu lękając się, aby w ostateczności nie zdobył się na krok taki, sama mu zaproponowałam, że ustąpię, gdy mi świetny byt zapewni. Majątek hrabiego okazał się zbyt małym w obec moich żądań; rzucił się więc w szaloną, ryzykowną grę i zrujnował mnie i siebie.
— Chciwy dwa razy traci — zauważył sentencjonalnie Kudłacz — i nie zostało ci nic po nim?
— Nic, oprócz wstydu.
— A precjoza twoje?
— Nie wiem co się z niemi stało — zastawił je może, albo zabrał z sobą.
— Proszę, nie byłbym go nigdy posądził o tyle rozumu.
Sabina zrobiła grymas niecierpliwości. Kudłacz spostrzegł to.
— Idę już, idę — rzekł — więc o czwartéj. Pamiętaj, że to i twój interes.
Po jego wyjściu śpiesznie zaryglowała drzwi, zadowolona, że się pozbyła towarzystwa człowieka wzniecającego w niéj przestrach i obrzydzenie. Przez chwilę namyślała się jeszcze, czy ma o czwartéj stawić się lub nie u księdza Modesta. Nie potrzebowała ona tak koniecznie tych dziesięciu tysięcy, jak to przypuszczał Kudłacz, umiała bowiem zabezpieczyć się dobrze pomimo ruiny hrabiego.
Aby jednak nie zdradzić się z tém, postanowiła korzystać z ofiary Kudłacza, zwłaszcza, że liczyła na zdemaskowanie księdza, którego czyn oburzył ją i na uwolnienie się na zawsze od Kudłacza, kłamiąc przed nim pozory ubóstwa.
O czwartéj więc godzinie najętą karetką udała się do księdza Modesta. Zastała już tam Kudłacza, który ujrzawszy ją zawołał:
— W samą porę przychodzisz. Zapiera się że nie dawał ci żadnych papierów. Pokaż mu je.
Nagłe pojawienie się Sabiny zmieszało księdza; na to nie był przygotowany. Zmienił więc sposób obrony i na zarzut hrabiny:
— Wszakże dałam księdzu trzydzieści tysięcy za te papiery — odparł z świątobliwą pokorą:
— Nie przeczę, ale nie mogłaś pani przypuszczać, że ja, osoba duchowna, będę w tak brudnéj sprawie maczał ręce jak prosty negocjant.
— Tylko jak prosty złodziej! — wybuchnął Kudłacz. Ksiądz nie zważał na przerwę i mówił daléj:
— Zgodziłem się na pośrednictwo jedynie z zamiarem, aby pieniądze te przeznaczone dla szaleńca, ofiarować Panu Bogu dla przebłagania Go za wasze grzechy. Rozdałem te pieniądze ubogim i na różne pobożne cele.
— Kłamiesz! — zawołał Kudłacz przyskakując ku niemu z pięścią.
Napadnięty zbladł, ale się nie cofnął — sięgnął ręką po dzwonek i zadzwonił gwałtownie.
Kudłacz opamiętał się.
— Zresztą — mówił ksiądz Modest tym samym spokojnym tonem — jeżeli macie do mnie jakie pretensje, możecie mnie skarżyć — a nachodzić domu nie wolno — dodał z naciskiem — za to kryminał.
W téj chwili zjawił się na progu służący.
— Sprowadź panią hrabinę do powozu — rzekł ksiądz do wchodzącego.
— Nie potrzeba, ja sam panią sprowadzę — zawołał Kudłacz i podał ramię Sabinie. Wzmianka o procesie i kryminale odjęła mu wszelką śmiałość. Miał on różne grzeszki i ciemne sprawy, które przy procesie mogłyby łatwo ujrzeć światło dzienne. Wiedział o nich, a może domyślał się tylko ksiądz Modest — z rozmysłem też użył téj broni aby raz na zawsze pozbyć się uprzykrzonego natręta.
— Szelma ksiądz, mądry i kuty na cztery nogi: tak mu nic nie zrobimy — mówił Kudłacz sprowadzając Sabinę ze schodów. — Ale mam ja inny sposób na niego; obejdzie się bez procesu. Poczekaj, bratku. Dziś przed wieczorem wyjeżdża gdzieś w drogę — furmanka czeka już na dole. Idzie tylko o to, abym w nocy nie potrzebował szukać noclegu, bo nie mam ochoty spotkać się z patrolem. Czy masz klucz od bramy?
— Nie wiem.
— Choćbyś nie miała — przyjdę — zawsze u ciebie bezpieczniéj, niż gdzieindziéj. Czekaj więc na mnie przed północą. Nie stracisz na tém, jeżeli mi się uda mój projekt, a udać się musi. Jutro damy ztąd nogę i będziemy znowu razem i szczęśliwi. Nieprawdaż, moja żono? — zakończył z szatańskim uśmiechem.
Hrabina niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Chciała czemprędzéj uwolnić się od swego towarzysza. Szybko wpadła do powozu i zatrzasnęła drzwiczki.
— Do widzenia więc — rzekł znacząco Kudłacz.
Nic nie odpowiedziała — powóz zaturkotał po bruku.
— Hm, dumna — mruknął półgłosem patrząc za odjeżdżającą — nie może jeszcze zapomnieć, że była hrabiną. Zaśpiewa ona inaczéj jak zobaczy u mnie grosze. Chyba, że jéj na nich nie zbywa. — Kto to wie — ona nie głupia, może się i obłowiła — ale zmiarkujemy to późniéj — a teraz po wytrychy.
Zawrócił w stronę zamku i poszedł ku Kazimierzowi.
W parę godzin później, jak to Kudłacz przepowiedział, ksiądz Modest wsiadł do podróżnego powozu i odjechał polecając służącemu aby na krok się z domu nie oddalił.
Służący przyrzekł pilnować mienia pańskiego jak oka w głowie, co mu wszakże nie przeszkodziło wcale wyjść wieczorem na szklankę miodu do Robackiego i na kilka partji domina. W miłem towarzystwie zabawa przeciągnęła się dość długo, wiernemu słudze ani przez myśl nie przeszło, że tam w domu ktoś inny miejsce jego zastępuje. O zmroku jakiś człowiek wsunął się cichaczem do kamienicy, otworzył drzwi wytrychem i wszedł do mieszkania księdza Modesta. Domyśleć się łatwo, że tym człowiekiem był Kudłacz.
Zapaliwszy skrytą latarkę począł pilnie przetrząsać wszystkie szuflady i schówki; oprócz jednak kilkudziesięciu reńskich, nie znalazł więcej gotówki, za to, w sekretnej szufladzie biórka odszukał pęk papierów starannie obwiniętych i opieczętowanych. Szybko rozerwał pieczęcie. Były to listy zastawne, losy kredytowe i t. p. papiery.
— Sprytny ksiądz — mruknął złodziej z pewną niechęcią — wolałbym zastać w gotówce — mniej byłoby ceremonji. Ale nic nie szkodzi, zanim się spostrzeże, papiery się zmienią — odbiorę swoją należytość z procentem.
Schował papiery do kieszeni, zagasił latarkę i wyszedł na ulicę, zmierzając prosto do mieszkania Sabiny, nie uważał bowiem za stosowne błąkać się z takim skarbem po ulicy, zwłaszcza w godzinie patrolów i rewizorów policyjnych.
Brama była jeszcze otwarta, ale za to mieszkanie na trzeciem piętrze znalazł zamknięte. Na kilkakrotne dobijanie się jego, uchyliły się sąsiednie drzwi i z pośród ciemności dał się słyszeć głos niemłodej kobiety:
— Daremne pukanie, ta pani wyprowadziła się ztąd dzisiaj — mieszkanie puste.
— Uciekła przedemną — pomyślał Kudłacz — oszustka. Ma więc pieniądze, skoro nie dba o moją pomoc.
Spostrzeżenie to było słuszne. Hrabina ze szkatułką napełnioną kosztownościami i pieniędzmi, usunęła się z domu, aby uniknąć wizyty Wiktora i raz nazawsze zerwać z nim niebezpieczne stosunki. Nie mając na razie żadnego schronienia, postanowiła udać się do doktora Feliksa. O zmroku, mocno zawoalowana weszła do kamienicy, w której mieszkał jej kochanek.
Uprzedźmy ją tam na chwil kilka. Zaledwie parę dni upłynęło po pojedynku, w którym pałasz Flawjusza pozbawił doktora większej części nosa. Piękny niedawno młodzieniec, wyglądał teraz jak potwór. Utrata ręki byłaby niczem dla niego w porównaniu z taką szpetnością. Człowiek zmysłowy i próżny, jakim był Feliks, kalectwo podobne musiało go zgnębić do reszty. Z obandażowaną twarzą siedział przy biórku; oczy jego niegdyś romansowe, miały teraz wyraz ponury i złowieszczy. Przed nim leżał list świeżo rozpieczętowany. Był to list od jego narzeczonej z poznańskiego, panny młodej, pięknej i bogatej, która dowiedziawszy się o jego licznych miłostkach w Krakowie, zwracała mu pierścionek zwalniając jednocześnie od słowa. Jakkolwiek Feliks nie kochał jej, spekulując tylko na znaczny majątek, cios ten upokarzający, zgnieść go musiał. Piękność, która zapewniała mu tyle przyjemności w życiu i która świetną obiecywała mu karjerę — przepadła. Majątek wymknął mu się z ręki.
Zdobywać rozkoszy już nie mógł — kupować jéj nie było za co. Życie straciło dlań całą wartość.
— Ha, stało się! — szepnął ponuro — skończmy przynajmniej z honorem. Trzeba usunąć się z tego świata, z którego drwiłem, zanim on drwić ze mnie zacznie.
Podniósł się, poszedł do szafki, otworzył ją i z pośród mnóstwa flaszeczek wziął jednę i powrócił z nią do biórka.
— Możeby co napisać, coś w rodzaju ostatniej woli? Ale, po co? Co mnie obchodzi kto zabierze po mnie te graty. Możeby pożegnać kogo? ale kogo? któraż z piękności, które szalały za mną, będzie chciała płakać nad kochankiem bez nosa?
— Ha! głupie życie!
Z szaloną gwałtownością wydobył korek, przytknął flaszeczkę do ust i wypił znajdujący się w niej płyn niebieskawy. Zesztywniał z przerażenia, oczy stanęły mu kołem, mdlejącą ręką zaczął szukać w koło siebie przedmiotu o który mógłby się oprzeć, i runął z łoskotem na podłogę. Było to właśnie w chwili gdy hrabina wstępowała na schody. Gdy weszła do mieszkania doktora, zastała już trupa tylko z otwartemi oczyma i zaciśniętemi pięściami. Na ten widok Sabina zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność i ujrzała się samą z zimnym trupem wśród nocy, zerwała się z przestrachem i poskoczyła ku drzwiom. Wtem jakaś silna ręka wstrzymała ją. Sabina wydała okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
— To ja, służący pana doktora, ten, który mścić się będzie za śmierć jego.
— Puść mnie — jam niewinna!
— To się w sądzie pokaże.
Nazajutrz do więzienia kryminalnego przyprowadzono damę salonową, niegdyś hrabinę. Gdy zapisywano ją do księgi aresztantów, usiłowała znowu tłomaczyć się, że jest niewinną.
— To do nas nie należy — odparł jej zimno nadzorca, my mamy tylko obowiązek trzymać jak nam każą i puszczać jak każą. Czy masz pani jakie kosztowności przy sobie?
— Mam szkatułkę, ale ona jest moją własnością.
— Nikt jej pani nie zabierze — przechowamy tylko. Zechciej pani przeliczyć pieniądze i kosztowności.
Hrabina otworzyła szkatułkę i zbladła jak ściana. Pośród klejnotów ujrzała akt ślubny Wiktora, który zapomniała spalić. Pochwyciła szybko papier, pragnąc go ukryć.
— Pani nie wolno mieć żadnych papierów przy sobie — to należy do sądu — rzekł nadzorca i przemocą wyjął jej papier z ręki.
— Zginęłam! — szepnęła Sabina.
Przeprowadzono ją do więzienia. Gdy szła przez dziedziniec, z jednego z okratowanych okien wychyliła się znajoma głowa kudłata:
— Katarzyna! a, ty tutaj? witam, witam, prosimy do kompanji.
Był to Wiktor, którego przychwycono przy zmianie papierów skradzionych u księdza Modesta. Papiery były te same, których sąd poszukiwał jako należących do massy po Sewerynie Liwodzie. Wiktor nie mógł się wytłumaczyć w jaki sposób przyszedł do ich posiadania.
Przy drugiem jednak czy trzeciem badaniu przyznał się zkąd je wziął. Wezwano księdza, ale gdy ten wyparł się wszystkiego, cała wina zaciężyła na Kudłaczu, który jednocześnie stawać musiał jako świadek w sprawie swojej niegdyś żony, posądzonej o otrucie doktora i dwużeństwo. Z pierwszego zarzutu sąd ją uwolnił dla braku dowodów, za drugą zbrodnię skazał na kilka lat więzienia. Wyroki Katarzyny i Wiktora zapadły prawie jednocześnie.
Gdy ich oboje, okutych w kajdany, wywożono do Lwowa, Kudłacz drwiąc z losu i z żony rzekł:
— Opuścisz ojca, matkę, hrabiego, doktora i wszystkich świętych, a pójdziesz za mężem twoim, jak mówi Pismo święte.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.