Tajemnice Krakowa/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Tajemnice Krakowa | |
Wydawca | Wydawnictwo „Djabła“ | |
Data wyd. | 1870 | |
Druk | Karol Budweiser | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Tajemnice Krakowa.
POWIEŚĆ.
KRAKÓW.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „DJABŁA“.
DRUKIEM KAROLA BUDWEISERA.
1870.
|
Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak z lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach; w niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę, nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal, popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jednę, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się z pomiędzy szturchańców: nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w pobliżu których stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanemi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod któremi żadnego cieplejszego ubrania domyśleć się nie było można: szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostjumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
— No?!
— Nie klawo (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w bąku (w kryminale).
— Od kiedy?
— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.
— To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak! (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem napozór grzecznym, ale stanowczym:
— A co, drągalu, może przejdziemy się?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.
— Gdzie, panie inspektorze?
— Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.
— Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
— No, to pewnie jakaś pomyłka — rzekł inspektor nieco drwiąco — wytłomaczysz się i puszczą cię.
— Ależ panie inspektorze, ja...
— Bez grymasów — zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi — wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
— A to go schatrzył (schwytał) — odezwał się jeden z nich — rudy, — po wyjściu inspektora.
— Ale za co też?
— Pewnie go przechrzta okapował (wydał).
— Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.
— I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.
— Ale patrzno, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem zachamował się (schował się) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
— A jeżeli to ten, co go przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na wielkie złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebro).
— To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując podszedł powoli do kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki z zapieca.
— Siewrany? (zmówiony — stowarzyszony) spytał rudy, zaczepiwszy kudłatego kiwnięciem głowy.
Kudłaty popatrzył nań z podełba i zmięszał się.
— No, siewrany czy nie? ofuknął tamten.
— Siewrany, — powtórzył machinalnie kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkfasu.
— Daj tam pani wódki.
Wziął kieliszek i napił się do kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.
— Klawa hara (wódka) — prawda?
— Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinniby na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.
— To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz się zchirzyć (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzanej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
— A bodajeś z piekła nie wyjrzał — wrzasnęła — a czy ślepy, czy co! — a to szelma niezgraba! na sam nagniotek mi wlazł!
— Milcz babo, bo w mordę zamaluję, — wtrącił rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
— Dajcie pokój, kumo — uspokajał ją ekslokaj. Pijcie lepiej.
— Nie mogę już, jak was kocham.
— No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
— Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczną naukę o wstrzemięźliwości!
— Ba! a sam pewnie spił się potem.
— Bezbożnik z was, kumie.
— Jakto bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskiém? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
— A bodaj was kumie — rzekła biorąc kieliszek — jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
— Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
— Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
— Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
— Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
— Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
— Djabla sprawa. Trzebaby wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawjusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawjusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.
— Nie byłaby ona taka twarda — ciągnęła dalej dewotka — gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.
— Kochanek pewnie.
— Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
— Głupia robota. Trzeba się poradzić ks. Modesta, co tu dalej robić.
— Co tam słuchasz babskiej paplaniny, — odezwał się rudy do kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów — tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą kudłatego, który czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, nie zbyt chętnie oddalał się od szynkfasu.
Kiedy zasiedli na dawnem miejscu przy piecu, rudy zwrócił się do kudłatego i spytał go:
— A co? prędko będzie można iść?
— Gdzie?
— No, nie udawaj franta. Wiemy że cię przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkiemi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy — wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:
— Wyście rudy?
— Albo co?
— Przechrzta mnie posłał. Na dowód dał ten majcher.
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.
— A tom się ochędożył (oszukał)! toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany? — co? — zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
— Dziacz spas (daj pokój) — odezwał się towarzysz rudego, siedzący dotychczas w milczeniu — jeszcze nas pokapuje (zdenuncjuje).
— Niedoczekanie jego — pierwéj go stłukę na kwaśne jabłko.
— O co idzie? — odezwał się kudłaty, zrozumiawszy nakoniec z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszéj strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przedemną, nie wiedząc kto jestem.
— Djabli cię wiedzieli, żeś ty nie andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
— Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie czego; ja nie policjan.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczną urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
— Gdzie drągal? spytał ekslokaj.
— W kwaczu.
— To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniéj potrzeba.
— A choćby tego kudłacza wziąść — zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
— I zfacjendować (podzielić się) z nim? wtrącił z niechęcią rudy.
— Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), toby więcéj kosztowało, a może jeszcze niezdało się na djabła.
— Jakże myślicie wy — jakże wam ta?
— Przezywają mnie Kłykiem, odparł ekslokaj.
— Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąść go czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
— Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po téj naradzie rudy przystąpił do kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
— A co? pójdziesz z nami?
— Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
— Klawo! dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.
— No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty — rzekł Kłyk.
— A możeby hary przedtem, bo tam mróz tęgi — zauważył Kudłacz.
— Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (pilnuje oczami). Ty, dodał, zwracając się do Kudłacza — poknajesz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na zapustku (plantacje).
Według téj umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:
— Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnéj, bo na niéj i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniéj gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiéj koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
— Czy znasz tych hawruków (państwo), których będziemy podbierać? spytał Kłyk przysuwając się do Kudłacza.
— Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
— A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.
Kudłacz zmięszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłomacząc Kłykowi, że dawniéj mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
— To musisz znać hrabiego N.?
— Nie.
— Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.
— Co to tryl?
— Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre, i to był początek mojéj karjery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo tomańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
— Schowajmy się.
— Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
— Cóż zrobimy?
— Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.
W jednéj chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się, Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.
Po przejściu patrolu skręcili w plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:
— Jeszcze nie wyjechali!
— Może nie wyjadą wcale.
— Wiem z pewnością, że wyjadą; która godzina?
— Zaraz — rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.
— Masz sikorę? toś ty forsacz (bogacz)!
Kudłacz znowu się zmięszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.
— No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.
Kudłacz wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.
— Klawa sikora — rzekł Kłyk — komużeś buchnął?
— Po dziesiątéj dopiero — odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.
W téj chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krótko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.
— Czy pani hrabina w domu? zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.
— Są państwo — odrzekł lokaj.
Odpowiedź ta nieco zmięszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie, odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy, rzekł:
— Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.
Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu, białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym włosem. W ruchach jéj i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z téj twarzy, że skala namiętności i zachceń téj kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je osłaniała poważna zasłona dumy i chłodu. Blask lampy płonącéj na stole obrzucał jasnem światłem kontury téj twarzy i aksamitnéj delikatności rękę, która przerzucała karty paryzkiego żurnalu.
Obok, siedział mężczyzna niepierwszéj już młodości, nieco łysy, ale jeszcze w sile wieku i bardzo szlachetnéj i ujmującéj powierzchowności. Zajęty był właśnie czytaniem gazet i nie wiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również nie zwracała na niego uwagi i obojętnie a nawet z pewnem znudzeniem patrzyła w ryciny.
Wejście lokaja przerwało monotonję ciszy.
— Pan Seweryn L. — zameldował.
— Prosić — odezwał się hrabia.
Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju, w ubiorze starannym ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterji i życzliwości.
— Siadaj, rzekł hrabia podsuwając krzesło gościowi — czekaliśmy cię z obiadem.
— Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja.
— Awantura? zapytał hrabia.
— Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur — wtrąciła hrabina.
— Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata, mimo licznych przepowiedni biblijnych.
— Ale cóż takiego? powtórzył zapytanie rozciekawiony hrabia.
— Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój własny rewolwer, celował prosto w moją głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki, pieniądze i inne drobiazgi leżące przy łóżku.
— I pan pozwoliłeś na to? przerwała hrabina.
— Cóż miałem robić — odrzekł gość z uśmiechem. Narażać się na strzał łotra dla zegarka i trochę pieniędzy, nie miałem najmniejszéj ochoty. Wołać na służbę na nicby się nie zdało, bo nikogo nie było w domu.
— Biorąc tak rzeczy na rozum — rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironji, — może pan miałeś słuszność, ale...
— Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić — dokończył hrabia z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.
— Ja poszedłem za zdaniem rozumu — ciągnął gość daléj — i niechciałem stanąć do bohaterskiéj walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która zdaje mi się odszuka go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji — prosto do państwa. Bałem się, że was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?
— Saba zostaje podobno w domu — rzekł hrabia — ja muszę iść na chwilę do hrabstwa Romanów.
Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spojrzenie, bo nie podnosił oczów i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił daléj do gościa:
— Dobrze, żeś przyszedł; Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.
— Jeżeli pani pozwoli — rzekł Seweryn kłaniając się.
— O panie — odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na ukłon.
— Idę się więc przebrać — dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.
Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.
Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się hrabiny i wziąwszy jéj rękę, podniósł do ust swoich.
— Co pan robisz? — szepnęła marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę — mógłby zobaczyć; czy pan wiesz na co mnie narażasz?
— Odszedł już.
— Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!
— Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz hrabiny.
— Czy moja w tem wina?
— Boję się częstemi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie kosztuje takie wstrzymywanie się, możebyś nie była tak chłodną w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!
— Dziwny jesteś. Jakąż mam być? spytała trochę niecierpliwie.
— Jaką? Jaką? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek. Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa w podobne objawy, twarz tak chłodną bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niéj nic a nic dla siebie wyczytać nie mogę.
— Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim językom?
— O nie, na Boga nie! dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę i szanuję. Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.
— Więc czego chcesz?
— Ja sam nie wiem — odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę i niepokój — niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niéj żyćbym nie mógł. Kiedy pomyślę, że ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo mnie ogarnia, sam nie wiem czy większa we mnie miłość dla ciebie, czy zazdrość o ciebie.
— Czy dałam ci powód do zazdrości?
— Może mimowoli.
— A to będzie coś zabawnego — słucham.
— Sabino! daruj mi to podejrzenie.
— Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny?
— Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.
— Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.
— Więc powiem, by potem za wstydem cię przeprosić. — Byłem zazdrosny o doktora Feliksa.
Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak winowajca, nie mógł jéj zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojną, posągową, jak dawniéj.
— Ależ ja go nie znam prawie — rzekła — widziałam raz czy dwa na balu. Zkądże to przypuszczenie?
— Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszéj loży i nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na Adrjannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili.
— Dziecko z ciebie — przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie pomieszanie.
— Możem cię obraził tem podejrzeniem?
— Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, ha, ha!
— Ty nie znasz go. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnéj moralności, człowiek dla którego nie ma nic świętego, nic, czegoby skalać nie było można. Przytem zimny egoista, co przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym. Raz już w życiu wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jéj wzajemność, dzień ślubu już był wyznaczony, gdy nieszczęście mieć chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonéj mojéj na parę miesięcy przed ślubem.
— I cóż? — spytała rozciekawiona hrabina.
— Oczarował ją magnetycznemi spojrzeniami swemi i odwrócił zupełnie odemnie. Z boleścią widziałem jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.
— Więc Helenka bohaterce?
— Nie drwij, Sabino, z niéj. Ja szanuję jéj pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie tyle jéj w tem winy, ile jego. Człowiek ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka uległa tym czarom.
— I cóż potem magnetyzer?
— Doświadczywszy mocy swéj nad słabem sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jéj o swéj miłości, choć każdym ruchem, każdem spojrzeniem, wszystkiemi tajemniczemi, niememi znakami, mówił jéj o tém.
— A jednak żyjecie z sobą — to dziwne.
— Nie dałem mu nigdy uczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go zwycięzcą, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc, co się dziać musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja umieścił najświętsze uczucia moje.
— Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknéj Heleny.
Seweryn spojrzał na mówiącą z miłością i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować jéj za te słowa, któremi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:
— Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie rozkosze téj miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jéj zamienić na miłość spokojną, jasną, po któréj inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza. Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko mnie kochaj — wszak prawda, że mnie kochasz?
— Cicho!... idzie — rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę z jego uścisku.
W istocie, hrabia za chwilę zjawił się w salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór jego żonie i ponudził się z nią trochę — wyszedł.
Kochankowie zostali sami.
Kochankowie zostali sami.
Już widzę jak wielebne siostry moje, dewotki, rzucają sobie domyślne spojrzenia i niejedna zgodziłaby się na ostry post, trzydzieści kilka litanji i inne tym podobne umartwienia religijne, żeby tylko choć przez dziurkę od klucza mogła zobaczyć co oni tam robili: okrasić potém tę całą historję pobożnemi uwagami i roztrąbić po mieście. Tożby to była gratka dla języków ludzkich. Jedna nawet, ze świątobliwéj kongregacji, ufając więcéj domysłowi i przenikliwości swojéj niż dziurce od klucza, była już z szczegółową relacją o schadzce miłosnéj u pani Gronostajewskiéj, pani zaś Gronostajewska pod sekretem podzieliła zgorszenie i oburzenie swoje z panną Łapicepanowiczewiczówną, któréj przez całe czterdzieści wiosen panieńskiego żywota nie zdarzyło się, pomimo wszelkich usiłowań, być aktorką i bohaterką podobnego zgorszenia. Dość, że cała ta sprawa, podawana z ucha do ucha, urosła do wielkości skandalu, od którego pragnąc oczyścić pana Seweryna, muszę rad nie rad przerwać słodkie sam-na-sam kochanków i wprowadzić czytelników do salonu, jako naocznych świadków.
Przekonamy się wtedy, że pan Seweryn tego wieczora nie obraził żadnego z dziesięciu przykazań mojżeszowych. Był to bowiem człowiek nie umiejący się kochać praktycznie i całą godzinę schadzki miłosnej zmarnował na szczegółowy opis swoich afektów, których granice i położenie jeograficzne hrabina Saba oddawna znała — i na sceny wyrzutów i zazdrości, które ją znów tak dalece ubawiły, że aż sam kochanek dostrzegł na znudzonej twarzy owoc swych całogodzinnych usiłowań.
— Ja ciebie widać nudzę? — spytał wreszcie.
Było to jedno z najtrafniejszych odezwań się jego tego wieczora, szkoda tylko, że dopiero tak późno zdobył się na nie. Hrabina widocznie czekała na to zapytanie, bo ani chwili nie zostając dłużną z odpowiedzią, rzekła:
— Nudzić mnie nie nudzisz, ale jestem dziś mocno cierpiącą. Nieznośna migrena!
I podparła ręką zmęczoną głowę. Słabość taka jak migrena, jeżeli jest bez widocznych skutków, to także jeden z uroków niewieścich, który podbija serce mężczyzny. Seweryn czuł, że więcej jeszcze kocha Sabę z migreną niż bez migreny. Miłość ta nakazywała dać dowód dbałości o zdrowie ukochanej istoty i odejść, ale na to Seweryn zdecydować się nie mógł, bo zdawało mu się, że jeszcze ma tyle do powiedzenia, że jeszcze nic nie powiedział.
— Czy mam odejść? — spytał biorąc Sabę za rękę, którą podpierała migrenę wraz z głową.
— Chciałabym, żebyś został jeszcze, ale czuję się dziś tak znużoną, tak słabą! Może sen doda mi trochę siły.
— Więc odchodzę.
I począł się żegnać leniwo, czekając czy go zatrzymywać nie będzie; a nie mogąc się tego doczekać, odezwał się tonem patetycznym:
— Sabino! ty mnie już nie kochasz!
— Dlatego, że nie jestem zdrową? Jakiś ty dziwny.
— Ty teraz nie jesteś taką jak dawniej. Zdajesz się przymuszać do czułości ze mną, do rozmowy nawet.
— I jakiż mogłabym mieć powód łudzenia cię?
— Któż wie. Może to schlebia twojej próżności, żeś do rydwanu swego przykuła niewolnika, który posłuszny jest na każde twoje skinienie, który chętnieby życie oddał za ciebie — i nie chcesz go odstręczyć od siebie stanowczą odpowiedzią.
— Sądzisz więc, że by mi zbywało na niewolnikach, gdybym się o nich chciała postarać? — spytała z dumą, jakby urażona.
— Przebacz mi! daruj! — zawołał Seweryn i całą swoją postać, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże, rzucił do małych nóżek hrabiny, obutych w zgrabne węgierskie buciki — i przepraszał i całował i obiecywał poprawę.
Hrabina, czy w pośpiechu z jakim zabierała się rzucić w objęcia Morfeusza, czy w skutek innego jakiego powodu, okazała się dość łatwą do udzielenia absolucji grzesznikowi, co miało być zarazem znakiem do opuszczenia konfesjonału. Pomimo to jednak jeszcze upłynął jakiś czas, zanim Seweryn wyczerpnął program pożegnań miłosnych i wyszedł.
— Ha! nareszcie! — rzekła Sabina odetchnąwszy swobodnie i uwolniwszy się z miny cierpiącej, w jaką była ustrojona w obecności kochanka. Wyciągnęła rękę do dzwonka i silnie zadzwoniła.
Głos dzwonka doleciał jeszcze do uszu schodzącego ze schodów Seweryna; ucieszyło go, że hrabina go nie zwodzi, że widocznie zaraz spać się położy i w tym celu zadzwoniła na służbę. W takich myślach siadł do powozu i powrócił do hotelu. Ale przy kolacji drobna okoliczność zachwiała nieco jego przekonaniem. Oto w restauracji przy drugim stoliku jakiś jegomość wyładowawszy pełne usta polędwicą, mówił do swego towarzysza stłumionym głosem:
— Daj pokój, nie broń kobiet. Kobieta a szczególniej mężatka, gdy złamie wiarę jednemu, naturalnem prawem nie będzie sobie robiła skrupułu ze złamaniem jej drugiemu, trzeciemu etc.
Seweryn nie mógł się dowiedzieć, z jakiej okazji jegomość ów odezwał się i czy mowa jego nie była pro domo sua; ale sentencja, która się do uszów jego przedarła przez pokłady polędwicy, zaciężyła jak ołów na jego sercu. Żołądek abdykował na rzecz serca, a serce pociągnęło nogi pana Seweryna i resztę jego kształtów ludzkich jeszcze raz pod okna Sabiny, dla przekonania się, czy w istocie jest słabą. Doktorzy, aby przekonać się o słabości, potrzebują macania, pukania, pulsu, języka — Sewerynowi wystarczała do tej djagnozy ciemność. Ciemność miała go przekonać o wierności kochanki. Dla czego zaś ciemność, tę matkę wszystkiego złego, obrał sobie za stróża cnoty kobiecej — trudno odgadnąć. Dość, że pędził co tchu, żeby zobaczyć.... ciemność.
Nieszczęście mieć chciało, że w oknach hrabiny było jasno, tak jasno, że aż jemu pociemniało w oczach i sercu od tej jasności. Stanął w bramie przeciwległej kamienicy i zapatrzył się w jaśniejące okna, podczas gdy złodzieje, których czytelnicy mieli zaszczyt poznać na początku niniejszej powieści, czaili się w cieniach drugiej bramy.
Seweryn ani się domyślał, że zostaje w tak blizkiem sąsiedztwie z ludźmi, którzy te same co on mieli pragnienia, pragnienia ciemności, a których hrabina jakoś zaspokoić nie myślała.
Po kilku minutach kształtny cień hrabiny zarysował się na jasnych szybach okna. Zdawała się wyglądać na ulicę. Seweryn zamknął oczy, żeby go nie spostrzegła. W tej chwili turkot powozu rozległ się echem po pustej ulicy. Powóz, czyli, mówiąc poetyczniej, drynda fjakierska zatrzymała się przed mieszkaniem hrabiny, ze środka jej jednak nadspodziewanie nikt nie wysiadł.
Cień znowu pokazał się w oknie i cofnął się natychmiast w głąb pokoju.
W głowie Seweryna poczęły się snuć podejrzenia najrozmaitszych kształtów, takich nawet, których przyzwoitość opisywać nie pozwala; podejrzenia te pociągnęły go ku fjakrowi. Przechodząc koło drzwiczek rzucił spieszne spojrzenie w głąb powozu i zdawało mu się, że tam ktoś siedział — nie mógł jednak sprawdzić tego, nie chcąc zwracać na siebie uwagi — tajemniczość sytuacji poczęła go intrygować i dręczyć — stanął za powozem, czekając co dalej nastąpi.
Nie długo czekał. Z kamienicy wyszła kobieta z wzrostu i ruchów bardzo podobna do Sabiny. Twarz miała zakrytą aksamitną maską, a na sobie czarne domino z ponsową kokardą.
Seweryn zadrżał z oburzenia nad wiarołomstwem kobiety; przypomniał mu się jegomość z polędwicą w ustach i byłby go nazwał wielkim, gdyby w tej chwili myśl jego nie była zajętą wyszukaniem innego mniej pochlebnego przymiotnika dla wiarołomnej kochanki.
Sabina nie widziała ani Seweryna ani jego rozpaczy i oburzenia. Szła prosto do fjakra.
Drzwiczki się uchyliły, jakaś ręka — zdaje się jednak że to nie była ręka Opatrzności — pomogła jej wejść do środka; powóz ruszył i rozpoczęła się w nim następująca rozmowa:
— Myślałam już, że nie przyjedziesz.
— Byłem raz przedtem, ale jakiś powóz stał przed waszym domem.
— To Seweryna. Ali, ten człowiek nudzi mnie i męczy swoją miłością i zazdrością.
— Czemuż nie zerwiesz z nim?
— Nie znasz go. To człowiek gwałtowny i bez taktu. Gotówby mnie skompromitować przed światem.
— A gdzie mąż?
— U hrabstwa Romanów, tam dziś wieczór — zabawi zapewne do rana.
— Więc my dziś wolni? szepnął mężczyzna zdejmując maskę z jéj twarzy.
— Cieszyłam się na tę noc — a ty?
Mężczyzna widać nie lubił bawić się w słowa, bo zamiast odpowiedzi objął ramieniem kibić kobiety, przysunął ją do siebie i namiętnym, ssącym pocałunkiem skleiły się ich usta...
A Seweryn?
Ah, prawda — zostawiliśmy go na ulicy szukającego przymiotnika odpowiedniego dla Sabiny, podczas gdy ona innemu rzeczownikowi w ramiona się rzucała. Czy wybrał jaką nazwę, niewiadomo, ale zdecydował się iść na maskaradę, dokąd podejrzywał, że tamci się udali. Spodziewał się poznać ją po ponsowéj kokardzie, dlaczego jednak chciał ją poznać, poznawszy już tak doskonale — na to pytanie on sam może nie umiałby odpowiedzieć. Logika była i jest zawsze nieprzyjaciółką zakochanych. — Seweryn więc poszedł na maskaradę.
Maskarada była wyjątkowo liczna, nawet przepełniona i ożywiona. Mnóstwo domin najrozmaitszych kolorów przeciskało się przez tłumy publiczności, rzucając intrygujące zaczepki. Były i takie, które intrygowały milczeniem. Ha! i to dobre. Iluż to ludzi utrzymałoby się przy sławie uczonych lub mądrych, gdyby posiadali tę jedyną mądrość trzymania języka za zębami, a pióra w puzderku. Znamy takich, którzy milczeniem spore sumki sobie uzbierali, a dłuższe milczenie byłoby ich zrobiło majętnemi, gdyby pewne bankructwo nie było im ułatwiło wejścia do królestwa niebieskiego niekoniecznie przez ucho od igły. Są inni, którym milczenie zapewnia spokój małżeński i wszelkie gadania o swoich żonach zostawiają obcym ludziom. Albo, powiedźcie państwo, gdyby pan X. nie był milczał, gdy cały świat powstawał na hrabiego Y. czy byłby dziś tak miłym gościem u niego na herbatkach i wieczorkach tańcujących. Ale dość o tem; zwłaszcza że w tym samym przedmiocie, to jest o wpływie milczenia na rozmnażanie się mędrców, pracuję nad obszerniejszą rozprawą, która autorowi otworzyć ma podwoje do wnętrzności towarzystwa naukowo-milczącego.
Wracajmy lepiej na maskaradę. Otóż, wśród tego mnóstwa domin milczących i niemilczących, wśród masek, które przychodzą na maskaradę z głębokiemi kieszeniami na karmelki i pomarańcze, z żołądkami gotowemi do przyjęcia wszelkiego rodzaju przekąsek i napojów — wśród tego tłumu gapiącego się i ruszającego — dwie szczególniéj maski odznaczały się elegancją, dowcipem i złośliwością. Uszczypliwemi epigramatami rzucały na wszystkie strony jak cukierkami strzelającemi; śmieciłem drwiły z ciekawych i zaintrygowanych, którzy gromadą całą chodzili za niemi po sali, trzepotały się i szalały po bachancku.
Żadnéj znaczniejszej figury, żadnéj oryginalniejszéj, znajoméj osoby z miasta nie mijały spokojnie. Rzuceniem kilku słów tajemniczych ciągnęły rozciekawionego za sobą, a rekrutowany takiemi haczykami orszak rósł jak lawina.
Męzkie domino rzadko się odzywało, ale za to szeptało ciągle towarzyszce swojej różne uwagi o obecnych i ich tajemnice, a ona rozrzucała je między słuchających zaprawione ostrym dowcipem i humorem.
— I cóż mi powiesz masiu? — spytał ją poufale jeden bankier z bardzo starożytnej familji, bo wywodzącéj ród swój w prostéj linji od Mojżesza, a raczéj od Mojżeszowéj, którą powszechnie nazywano Mośkową.
— Po co tobie mówić! usłyszysz ty dosyć od swojej żony, żeś bez jej pozwolenia przyszedł tutaj.
Głośny śmiech otaczających skonfundował bankiera, który przez zapomnienie aż rodzinnem narzeczem odpowiedział: „milisz się maseczko” i znikł w tłumie.
— Cóż mnie tak, maseczko trącasz wachlarzem? zagadnął jeden ze zrujnowanych hrabiów.
— Próbuję, czy się nie rozlecisz.
— Za cóż to mnie masz?
— Za ruinę, któréj tynk na twarzy odmłodzić już nie może.
— Okrutną jesteś masko dla mnie!
— Mniéj niż ty sam dla siebie.
— Ja? — ciekawym dlaczego.
— Niedość ci, że cię ludzie czernią, sam czernisz się co rano.
— A i ty tu jesteś? — rzekła zwracając się nagle do przechodzącéj damy.
— Zkądże ty mnie znać możesz? odparła zaczepiona z kwaśną miną.
— Nosiłam od ciebie liściki do..... tu szepnęła jej coś do ucha. Dama skrzywiła się jeszcze widoczniéj.
— Jakże żałuję, mówiło daléj nielitościwe domino, że nie mogę widzieć twojéj twarzy, zrumienionej w tej chwili.
— Cóż ci przeszkadza?
— Warstwy blanszu, które zakryły twoje wdzięki jak Pompeję. Biedny ten twój płatny satellita! umrze i nie zobaczy téj, którą ukochał. Bo to, co on kocha, nie jest tobą, a to co jest właściwie tobą, tego by pewnie i za bajońskie sumy nie pokochał.
— Impertynentka — rzekła dama i zwróciła się w przeciwną stronę.
— A, tu znów idzie kontrast tamtéj, pisknęło domino zbliżając się do przekwitłéj oddawna elegantki wyróżowanéj, co ją robiło podobną do kwiatu po pierwszych mrozach trzymającego się jeszcze na uschłéj łodydze — ta się znowu ciągle rumieni za to, co robi, a rumieniec sprowadza z najlepszéj fabryki paryzkiej. Gdybyś się srebrzyła, co w twoim wieku byłoby odpowiedniejszem, możnaby cię wziąść za księżyc w ostatniej kwadrze, ale bez rogów, boś je dała mężowi w prezencie wraz z pantoflami.
— Muszę ci powiedzieć, moja ty masko — rzekła elegantka lornetując ją z góry — że twój dowcip bardzo zdradza gminne pochodzenie; pomimo stroju, pachniesz ulicą.
— Tak, ulicą Grodzką, na której codzień rekrutujesz sobie wielbicieli z niedorostków szkolnych. W końcu roku nie jeden zapłacze na ciebie pod rózgą ojcowską.
— Maseczko, umityguj się troszeczkę — zauważył jeden z przysłuchujących się, — gotówby cię spotkać niemiły wypadek.
— Jaki ciebie spotkał przed teatrem? — wtrąciło znienacka domino męzkie.
— Źle cię poinformowano, mój kochany.
— Więc to nie było przed teatrem? Mniejsza o to. Takie przysmaki na każdem miejscu jednakowo smakują — wszak prawda, moja ty chorągiewko polityczna, symonisto literacki, stróżu dziewiczej cnoty pięćdziesięcioletnich hrabianek.
— O! to widocznie będzie cała litanja paszkwilów. No, mów, mów — rzekł zaczepiony wyszczerzając w uśmiechu resztki żółtych zębów — zaczynasz mnie bawić.
— Muszę mieć coś assafetydycznego w sobie, kiedy mogę podrażnić tak stępiony smak.
— Tylko, proszę cię, nie karm mnie odgrzewanemi konceptami, bo się rozchoruję.
— Nie bój się; połykałeś ty niestrawniejsze rzeczy i nie strułeś się.
— Naprzykład?
— Naprzykład własną sumienność, powalaną atramentem i łapówkami. Masz strusi żołądek, który jednego dnia żywi się hymnami do świętych pańskich, a drugiego, a raczéj drugiej nocy, tłustemi epigrammatami dla aktorek.
— Widocznie jesteś jednym z zapoznanych przezemnie genjuszów literackich.
— Chybiłeś mój drogi. Zostawiam sobie tę przyjemność walania atramentem palców i sumienia, aż po twojéj śmierci.
— Oho! to będziesz musiał długo czekać. A może umiesz wróżyć i wiesz kiedy umrę i na co?
— Nie, ale wiem co zrobisz po śmierci.
— Pewno do piekła pójdę, co? hi, hi, hi.
— I to nie — każesz się zanieść do jakiego żeńskiego klasztoru na oczyszczenie. Bądź zdrów.
W téj chwili, dama wysokiego wzrostu i dobréj tuszy, podeszła do literata, udającego że się śmieje i zapytała go:
— Cóż? znalazłeś pan jakie dowcipne domina? To fenomen. Więc dowcipne?
— Przynajmniéj za takie się nam sprzedają. Wróżą nawet co będziemy robić po śmierci.
— I czém będziecie, nie zapominaj o tem — dodało domino.
— O! tegom jeszcze nie słyszał. Więc czemże ja będę w nowéj przemianie?
— Kanałem, do którego ściekać będą brudy ludzkie i plagjaty.
— Dość ordynaryjnie, rzekła dama. Czy i mnie coś równie delikatnego powiesz?
— I ty chcesz gwałtem zostać kanałem? A! nie, ty po śmierci zmienisz się w Termopile, o których przewodnicy będą opowiadać: w tym wąwozie zginęło trzystu, ale nie Spartanów.
Męzkie domino pociągnęło swoją towarzyszkę za suknię, by ją upamiętać. Saba wpadała w szalony, bachancki humor, który zaczął przekraczać już granice przyzwoitości. Naraz jednak wśród tego chichotania się, piskliwéj rozmowy i wyskoków złośliwości, szukając nowych ofiar, spostrzegła Seweryna, który jej się z boku surowo i z uwagą przypatrywał. Umilkła nagle i prędko pociągnęła za sobą Feliksa w inną stronę sali.
— Co się stało? zapytał Feliks.
— On tu jest i zdaje mi się, że mnie poznał.
Przeszli w inną stronę sali, z trudem przeciskając się przez koła tańczących, potem wsunęli się po za filary, ale zaledwie usiedli przy stoliku, Seweryn znowu pojawił się przy nich, usiadł naprzeciw i nie spuszczał ich z oka. Domina siliły się, aby nie zważać na niego, obecność jednak nieodstępnego towarzysza zaczęła ciężyć na ich wesołości i krępować rozmowę. Po niedługiej chwili milczenia, maski nasze podniosły się i wróciły na salę. Seweryn poszedł w ślad za niemi. Dwa błękitne domina z księżycami na głowie, zatrzymały go w tej chwili. Jedno z nich schwyciło go konwulsyjnie za ramię, szepcząc:
— Widzę, żeś poznał tę kobietę w dominie z ponsową kokardą — powiedz mi, kto ona, a nie ma rzeczy, którejbym ci odmówić mogła.
— Czy ci tak wiele na tem zależy?
— Ta kobieta obraziła mnie przed chwilą, skompromitowała mnie tak, że musiałam ukryć twarz pod maskę. Teraz ścigać ją będę póki się nie dowiem, kto to taki. Zemszczę się okropnie.
— W jaki sposób?
— Niepodobna, żeby ona nie miała jakiéj skandalicznej historji w swem życiu! odgrzebię ją i puszczę w kurs.
— Jeśli ją chcesz poznać, to źleś się do mnie udała — rzekł Seweryn, usiłując się uwolnić delikatnie od narzuconego towarzystwa — ja jej nie znam wcale.
— Nie, ty ją znasz — zaprzeczyło domino, przytrzymując go — widziałam, że cię unikają i boją się.
— Zdawało ci się.
— I ty ich nie spuszczasz z oka, — obchodzą cię widać bardzo. O! patrz! wsunęły się teraz do bufetu. Chodźmy tam.
Seweryn widząc niepodobieństwo pozbycia się towarzyszek, a nie chcąc stracić z oczów ponsowéj kokardy, dał się namówić i poszedł z niemi do bufetu.
Koło stołu zastawionego sutą kolacją i przystrojonego szampanem, siedziało kilka aktorek w dość różowych humorkach. Prócz dwóch czy trzech, które już tylko na scenie do ról matek były używane, każda z nich miała swojego adjutanta, spowiadającego się jej do uszka z różnych grzesznych zachceń swoich, bez obietnicy skruchy lub poprawy. Wśród tego grona jawnogrzeszników jeden szczególniej odznaczał się głośną mową i głośniejszym jeszcze śmiechem. Był to fundator dzisiejszej kolacji, wielki zwolennik sztuki dramatycznej, ale po za sceną. Nazywano go ojcem chrzestnym wszystkich talentów kiełkujących; w każdej bowiem ładnej twarzyczce znajdował ogromny talent do zostania jeżeli nie sławną, to przynajmniéj bogatą, i dla zachęcenia każdą taką swoją protegée chrzcił na artystkę już to bukietami i prezentami, już oklaskami, do których nie zaniedbywał najmować całego legjonu klakierów. Ojciec chrzestny był w wieku, który trudno oznaczyć — mógł mieć od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, chociaż zdarzały się chwile, że i czternastu niktby mu nie przyznał, sądząc z tego co mówił i robił. Jasne włosy, w skutek zapewne jakiegoś nieporozumienia konstytucyjnego, emigrowały z jego głowy i rozkolonizowały się po obu stronach twarzy — miał oprócz tego szkiełko w oku, wielką dozę zarozumiałości, paryzką pronuncjację, nieźle wypchany pulares, kilka starych a bogatych ciotek na wychodnem z tego padołu płaczu i kawalerskich pikników. Wszystkie te przymioty czyniły go nieocenioną osobistością dla córek Talji i Melomeny, a bardziej jeszcze dla entreprenerów teatralnych, którzy na wyścigi ubiegali się o jego przyjaźń, a raczej o skuzynowanie swojej kasy z jego kieszenią.
Do tego to nieocenionego człowieka zbliżyły się nasze tajemnicze domina i właśnie w chwili, kiedy ojciec chrzestny podnosił w górę kieliszek, chcąc pić zdrowie jednej z najmłodszych swoich chrzestnych, nad wykształceniem której począł już pracować — ponsowa kokarda trąciła go w ramię:
— Jak się masz protektorze sztuk pięknych — rzekła z przekąsem — czyje to zdrowie pijesz? Nieszczęśliwa ta szczęśliwa, bo to zdrowie wyjdzie jej na niezdrowe!
— Może chcesz, żeby i ciebie zaprotegować? zapytał protektor, drwiącym i cynicznym wzrokiem mierząc domino.
— Mille grâces! bo twoja protekcja wala, a ja lubię czystość. No! pij, pij dalej. Gdyby fabrykanci szampana mieszali do niego jakąkolwiek dozę talentu scenicznego, twoje protegowane musiałyby już być jak pękate beczki pełne talentu. Tymczasem są tylko pełne nadziei. Prześliczne beczułki, — dodała rozglądając się po towarzystwie — a wszystkie okute bransoletami, koljami, pierścionkami, żeby się nie rozsypały. Tylko ta mała Fiu-fiu najmniej zawarowana od rozsypki, bo téż trzyma się najlepiej i trochę więcej myśli o sztuce niż o tobie. Coś szepcze do ucha temu pulchnemu literatowi, któremu oczy rozbiegły się w przeciwne strony jak dwa spłoszone konie. Pewnie mu dyktuje recenzję na jutro o sobie; nie ma obawy, aby była niekorzystną — od czasu jak pozwoliła mu się odprowadzać do domu, została wielką artystką, cały arsenał przymiotników pochwalnych już dla niej wyczerpał — ale, cóż to mnie obchodzi! patrzcie lepiej jak Ina i Mina powtarzają bez suflera scenę z „Wesela bez latarni” — rozbrójcież je, bo gotowe sobie wydrapać te cudne oczki, tak drogie dla ich adoratorów.
— Panie dyrektorze — zawołała w tej chwili jedna z artystek, nazwana przez Sabę Miną — ta, ta, ta... nie wiem jak ją nazwać...
— Nazwij ją rywalką — wtrąciło domino.
— Posądza mnie, że używam zanadto bielidła na ulicy.
— Czysta potwarz — przerwała znowu Saba — tylko różu za wiele.
— Sprawdzimy to — zadecydował z powagą dyrektor — Mina przyjdzie do mnie jutro rano, a Ina po południu.
— Ten umie godzić — wmieszało się do utarczki domino męzkie — w taki sposób pojedynek nadobnych rywalek zakończy się bez przelewu krwi — co najwięcej mogłyby wyjść uszkodzone na honorze, ale to bagatela!
Sabinę widocznie bawił ten półświatek, bo nie myślała odchodzić. Atmosfera tego kółka odpowiadała jej usposobieniu — delektowała się nią, jak pijak zapachem wódki.
— Maseczko! może siądziesz tu przy mnie, odezwał się do niej jeden z protektorów sztuki — niemający pary w tem towarzystwie i skazany na bawienie się samym tylko kieliszkiem.
— A, to i ty jesteś tutaj, przyjacielu oświaty? Źleś się wybrał, jeżeli chcesz oświecać to, co zawsze w ciemnościach zostać powinno.
— Więc i mnie znasz?
— Znam cię, ale z tego tylko, że wydajesz zbyt wiele na utrzymanie kochanka twojej żony.
— Jakto?!
— Płacisz mu za tę przysługę tytułem przyjaciela. Czyż to mało?
— Maseczko, radzę ci oględniej się wyrażać, bo moja żona...
— Jest tutaj — rzekło męzkie domino, naturalnym głosem.
Członkowi oświaty zrobiło się ciemno w oczach.
— Nie bój się, zbyt zajęta twoim przyjacielem, aby mogła na ciebie zważać.
— Ależ na Boga! o którym przyjacielu mówisz?
— O tym, co cię tak gorliwie namawiał do opieki nad oświatą, zamiast czuwania nad własną żoną.
— Feliks! — zawołano z tyłu.
Doktor zapomniał się usłyszawszy swoje imię, odwrócił się i ujrzał dwie maski prowadzone przez Seweryna.
Jedna z nich przystąpiła bliżej, wlepiając w doktora ostre przenikliwe spojrzenie.
— A co, poznałam cię, ptaszku? rzekła biorąc go za rękę.
— Jeżeli wszystkich tak poznajesz, to lepiej idź spać, odparł doktor, usiłując pogardliwym tonem i obojętnością pokryć swoje pomieszanie i naprawić chwilową niezręczność.
Maska jednak nie dała się tem złudzić i nie myślała wcale porzucać swej ofiary zabierającej się do odejścia.
— Poczekaj — rzekła przytrzymując go — mam ci wiele do powiedzenia.
— Nie jestem ciekawy.
— Postaram się rozciekawić cię.
Sabina widząc kłopot swego towarzysza, chciała mu ułatwić ucieczkę; nachyliła się więc do członka oświaty:
— Nie poznajesz twojej żony?
— Gdzie?
— To domino niebieskie z księżycem.
— Więc to ona! — zerwał się i chwytając nieznajomą za rękę, którą chciała przytrzymać doktora — rzekł surowo:
— Ja ci ciekawszą rzecz powiem.
Z zamieszania wywołanego niespodzianą interwencją przyjaciela oświaty, skorzystał Feliks i wraz z Sabiną wmieszał się w tłumy wirujące wśród sali.
Seweryn pobiegł tuż za niemi, ale tym razem poszukiwania jego były bezskuteczne; domino z ponsową kokardą znikło.
Rzucił się pędem na schody — przebiegł korytarz i znalazł się na ulicy właśnie w chwili, gdy dwa domina siadały do doróżki. Na placu, oprócz kilku prywatnych powozów, ani jednej doróżki więcej — dalsze ściganie okazało się niemożebnem.
Ale Seweryn nie dał jeszcze za wygraną.
— Katarzyna!
III.
Odkrycie.
|
Nieszczęśliwy kochanek nie mógł pozwolić uciec wiarołomnej, choćby dla tego, że miał już przygotowaną dla niej wcale niezłą mówkę, zaczynającą się od słów: „Niewierna!“ itd. Nie namyślając się więc długo, zwłaszcza, że na to nie było czasu, podkasał poły paltota i puścił się po błocie w pogoń za powozem. Był to pomysł nietylko niepoetyczny, ale i niepraktyczny, bo choć bohater nasz biegnący wraz z mówką swoją, chwacko zbierał nogi, jednak na tym punkcie konie zawstydziły człowieczeństwo i lubo niepędzone ani zazdrością, ani miłością, ale po prostu batem dorożkarza, coraz to bardziej zostawiały za sobą Seweryna, aż na zakręcie ulicy całkiem znikły mu z oczów. Zrozpaczony kochanek apelował teraz do uszów i nadsłuchując turkotu powozu po bruku, kierował się tém, jak bussolą. W końcu i turkot przycichł i uszy pójść musiały także na emeryturę. Azor, wierny pies Seweryna, byłby teraz wziął w usługi trzeci zmysł: węch, ale pan jego pod tym względem uboższym się pokazał od legawca, w braku więc innych wskazówek, puścił cugle nogom swoim i obryzgany błotem, biegł naprzód, na oślep.
Naraz na skręcie ulicy uczuł, że go coś chwyciło za rękaw. Odwrócił się i zobaczył domino błękitne z księżycem na głowie, które uradowane, uczepiło się go i rzekło:
— Mamy ich!
— Kogo?
— Doktora i tę, której wydać nie chcesz. Ale teraz sama ją poznam.
— Gdzież ona jest?
— U niego. Tam — widzisz światło w oknach.
Seweryn podniósł oczy w górę. Już to drugi raz tej nocy światło było mu nie na rękę. Miłość uczyniła go wrogiem oświaty.
— Czy tylko pani jesteś pewną, że oni tam są?
— Zazdrość nie myli.
— Więc i panią zazdrość tu przywiodła?
— Wydałeś się pan — zawołało z tryumfem domino — pan znasz tę kobietę, pan ją kochasz. Powiedz mi, kto ona?
— Nie żądaj pani odemnie tak nieuczciwej przysługi.
— Wszystko mi jedno, sama się dowiem. Choćbym miała tu stać do rana — nie ustąpię.
— Widzisz pani — omyliłaś się — światło zgasło.
— Czyś pan taki naiwny — czy tylko udajesz takiego? — spytało domino. Usuńmy się, przejdźmy na tamtą stronę — z ciemnego pokoju mogliby nas spostrzedz.
Seweryn, posłuszny jak automat, przeszedł na drugą stronę trotoaru.
Stali tak pod bramą czas długi, przysłuchując się z nudów wszystkim świstawkom stróżów nocnych, smętnej trąbce z wieży kościelnej i wesołym śpiewom pijaków wracających z szynków o dwuznacznej opinji. Zazdrość trzymała ich na nogach, odganiała sen z powiek i rozgrzewała ich. W kamienicy żadnego ruchu — niebieskie domino zaczęło się już niecierpliwić — Seweryn wygładzał w myśli okresy mowy, którą miał witać wiarołomną. Nareszcie na schodach dały się słyszeć kroki.
— Idą — usuńmy się na bok.
Zaskrzypiał klucz w zamku. Doktor Feliks wyszedł na ulicę i ostrożnie obejrzał się w około. Seweryn nie mógł wytrzymać, wyrwał się towarzyszce przytrzymującej go za połę, i zbliżywszy się do doktora, odezwał się z ironją:
— Dzień dobry — gdzież szanowny konsyljarz tak wcześnie?
— Ja — do chorego, do szpitala — a pan co tu robisz tak późno?
Śmiałe to pytanie, tak zmieszało Seweryna, tak poplątało mu plany z góry ułożone, że nie wiedział co odpowiedzieć; z atakującego ujrzał się zaczepionym.
— Ja? ja — bąkał niezrozumiale — ja wracam z maskarady.
— To może odprowadzisz mnie do szpitala.
Ta propozycja dobiła Seweryna. W obec spokoju i pewności Feliksa, położenie jego stawało się coraz śmieszniejszem. Wymówił się znużeniem od towarzyszenia mu i odprowadziwszy kilka kroków, wrócił do swojej towarzyszki, ukrytej w cieniu.
— Omyliliśmy się — rzekł — jej tam nie ma, bo saméj nie zostawiałby jej przecież i nie odchodził spokojnie do szpitala.
— To manewr tylko. Chcą nas wywieść w pole.
Seweryn jednak nie podzielał przekonań upartej damy; owszem żałował, że tak wiele czasu stracił tutaj, zamiast iść wprost tam, gdzie mieszkała Sabina. Chciał nagrodzić tę zwłokę i nieuważając na prośby błękitnéj pani, zaklinającej go by jej samej na ulicy nie zostawiał, popędził ku mieszkaniu Sabiny.
Tu znowu ujrzał światło w oknach! Brama domu była uchylona. Gdy się zbliżył, jakiś człowiek wsunął się z ulicy i ukrył się w sieni. Seweryn, wietrzący wszędzie rywalów, wpadł za nim, chwycił za kołnierz i zawołał gwałtownie:
— Kto tu?!
Bohater nasz, jak wiadomo, nie był Herkulesem; po krótkiem szamotaniu się, nieznajomy wyrwał mu się zrąk, wybiegł na ulicę, piskliwym świstem ostrzegł swoich wspólników o grożącem niebezpieczeństwie i sam znikł w ciemnościach. Świst ten otworzył oczy Sewerynowi: polował na kochanka, a złapał złodzieja. Domyślił się oprócz tego, że ich więcej być musi. Pobiegł więc na górę. Było to zawsze wspaniałomyślnym heroizmem; przemowa Seweryna mogła wzbogacić się o jeden frazes: „patrz, okrutna! tyś zwiodła mnie, oszukałaś, a jam cię ocalił!“ — Ta myśl i ten frazes pchały go na górę do walki z tymi, co tak śmiało przekraczali siódme przykazanie. Pierwej jednak zbudził jeszcze lokaja i wraz z nim wszedł do pokoju, gdzie Kłyk i Rudy, splądrowawszy już na dobre, zabierali się do wyjścia.
Na widok nieproszonych gości, złodzieje z odwagą rzucili się ku drzwiom próbując przedrzeć się siłą. Kłykowi w istocie udał się manewr; gwałtownym rzutem powalił na ziemię lokaja i uciekł, ale Rudy, obładowany skradzionemi kosztownościami, poślizgnął się i przewrócił na ziemię. Seweryn i lokaj rzucili się na niego i pasując się z nim, usiłowali go związać.
W tym czasie Kudłacz znajdował się w sypialnym pokoju Sabiny. Zawiodła go tam wyuzdana chciwość. Podczas bowiem, gdy towarzysze jego dobijali się do kredensu i kufra, on chcąc na własną rękę coś lepszego upolować, zakradł się do sypialni, w nadziei znalezienia jakiej szkatułki z kobiecemi kosztownościami. Po cichu, na słomianych swych trepciach, dostał się na środek pokoju i złowieszczo obejrzał się w około. Na raz wzrok jego zesztywniał i zatrzymał się nieruchomo na wielkim obrazie w złotych bogatych ramach. Był to portret hrabiny Saby, dobrego pendzla i wybornie trafiony. Kudłacz wytrzeszczył oczy, twarz jego wyrażała przerażenie i zdziwienie zarazem, a usta wyszeptały cicho, bezprzytomnie:
— Katarzyna!
Portret dziwną opanował go siłą. Z okiem wlepionem w obraz, złodziej zapomniał o celu, który go tu sprowadził, zapomniał o swoich towarzyszach, o potrzebie ucieczki — zapatrzony jak w nadprzyrodzone zjawisko jakie, stał nieruchomy i milczący.
Dopiero łoskot upadającego ciała, głosy Seweryna i lokaja, mocowania się ich z leżącym na ziemi Rudym, oprzytomniły Kudłacza i zbudziły jakby ze snu. Zbliżył się ku drzwiom uchylonym, spojrzał do salonu i z przestrachem ujrzał, że odwrót ma odcięty, gdyż we drzwiach prowadzących do ziemi zgromadzało się już więcej służby. Obejrzał się po buduarze szukając drugiego wyjścia, ale nie znalazł. Przestrach jego zwiększył się jeszcze, gdy poznał w Sewerynie tego samego, którego zeszłej nocy okradł. To go tylko ratowało, że nikomu z tych co otaczali Rudego, nie przyszło na myśl zajrzeć do innych pokojów; wszyscy bowiem byli przekonania, że oprócz Rudego, reszta złoczyńców ujść zdołała. Do czasu więc, Kudłacz czuł się bezpiecznym w swojej kryjówce; czatował tylko na sposobność wymknięcia się niepostrzeżenie, podczas gdy wyprowadzać będą Rudego... —
Tymczasem, na schodach dały się słyszeć kroki. Był to hrabia. Zamyślony głęboko, szedł prosto do siebie, gdy głośna rozmowa i niezwykły ruch około drzwi prowadzących do salonu, zwróciły jego uwagę. Wszedł i zdziwił się niepomału zobaczywszy człowieka związanego leżącego na ziemi, a nad nim Seweryna obryzganego błotem.
— Co to wszystko znaczy? Sewerynie, co znaczy twój ubiór?
Seweryn teraz dopiero spostrzegł, że dotąd niezmienił ubrania i mocno się zmieszał obecnością hrabiego, o którym zupełnie zapomniał.
— Złapaliśmy złodzieja — odpowiedział — było ich kilku, reszta uciekła. Byliby was ze szczętem okradli, bo w pokojach nie było nikogo.
— A gdzie Saba?
Seweryn spostrzegł, że jeszcze bardziej się zaplątał i zakłopotany odrzekł:
— Twoja żona? nie wiem.
— Wszak zostawiłem was razem?
— Tak, ale ja byłem jeszcze potem na maskaradzie; przypadkiem dopiero przechodząc....
Hrabia spojrzał dziwnym wzrokiem na zakłopotanego Seweryna i wycedził przez zęby:
— W takim razie Saba musi być u siebie i o niczem nie wie.
Postąpił ku drzwiom prowadzącym do sypialni. Kudłacz spłoszony schował się pod stół przykryty dywanem. Hrabia Adam wszedł do pokoju, zbliżył się ostrożnie do łóżka z lampą w ręku i odchylił firanki. Łóżko było puste. Hrabia zacisnął zęby, obejrzał pokój, w oczach jego migotały błyskawice gniewu. Blady i wzruszony wrócił do salonu, a spotkawszy się z pytającym i wyczekującym wzrokiem Seweryna, rzekł z przymusowym spokojem:
— Saba śpi. Nie budźmy jéj. Wyprowadźcie tego łotra i oddajcie go do policji. Sewerynie, dziękuję ci za przysługę, jakąś nam wyświadczył. Dobranoc.
Mówił to z gorączkowym pośpiechem, pilno mu było pozbyć się wszystkich z pokoju. Seweryn skorzystał ze sposobności, aby się czemprędzéj wycofać z niemiłego położenia i wyszedł razem ze służbą.
Gdy hrabia sam został, powrócił jeszcze raz do sypialnego pokoju żony; nie wierzył własnym oczom, obwiniał je, że go omyliły i chciał się stanowczo przekonać. Saby nie znalazł jednak.
Rzucił się rozpacznie na szezlong i załamując ręce nad głową, zawołał:
— Ha! to podłość!
Oburzenie nie dało mu spocząć. Zerwał się znowu i zaczął chodzić po pokoju, oczekując na żonę.
Długo musiał czekać. Sabina bowiem strzeżona przez zazdrosną rywalkę nie mogła opuścić mieszkania doktora. Dopiero o świcie, kiedy błękitne domino widząc niepodobieństwo zostania dłużéj na ulicy bez narażenia się na śmieszność i szyderstwo przechodniów, odeszło, doktor odwiózł Sabinę do domu. Nie dojeżdżając na miejsce, wysiadła i pieszo podeszła do bramy. Bramę zastała otwartą. Było to na rękę Sabinie, chciała bowiem niepostrzeżona od nikogo wrócić do siebie. Po cichu wbiegła na schody, ostrożnie otworzyła drzwi przedpokoju, na palcach minęła salon i uradowana, że tak szczęśliwie powiódł się jéj powrót, otworzyła drzwi do sypialni. Ujrzawszy tam męża, zadrżała tylko. Inna kobieta byłaby w podobnéj chwili zemdlała. Sabina przeciwnie, w miarę niebezpieczeństwa umiała zdobyć się na bezczelną odwagę. Śmiało weszła do buduaru i sama rozpoczęła rozmowę:
— Nie śpisz jeszcze?
Hrabia Adam stracił zimną krew i spokój, na który się silił. Bezczelność żony rozdrażniła go, rzucił się ku niéj i chwytając za ręce, zawołał:
— Potworze!
— Czego chcesz odemnie? spytała Sabina, cofając się i marszcząc brwi.
— Czemu, bezecna, plugawisz nazwisko moje! nazwisko, którém okryłem wątpliwą przeszłość twoję?
— Czem plugawię?
— Gdzie przepędziłaś tę noc?
— Na maskaradzie.
— Z kim?
— To powinno być obojętnem dla ciebie.
— Obojętném, kto kala moje nazwisko i dom mój!
— Co pan mówisz wciąż o jakiemś kalaniu? odparła z dumą Sabina, — zaniedbujesz mnie, zostawiasz na pastwę nudom; muszę więc sama szukać sobie rozrywek. Czy to uwłacza ci?
— O, znam cię, tyś do wszystkiego zdolna! Znam cię na wskróś. Szkoda wielka, żem cię tak nie znał, zanim zdecydowałem się dać ci moje nazwisko?
— I cóż mi po tém nazwisku? Czy ono otwarło mi choćby jedne drzwi waszych magnackich domów? Czy starałeś się kiedy o to, abym zajęła miejsce odpowiednie temu nazwisku? Jestem jakby wyklęta pomiędzy wami, jak wyrzutek, na który spojrzeć nie raczą ci, z którymi żyjesz.
— Gdybyś była mnie kochała, nie zważałabyś na to; nie byłoby ci potrzeba innych ludzi do szczęścia i chętniebyś się wyrzekła ich, jak ja wyrzekłem się krewnych i znajomych dla ciebie, kiedy zdawało mi się, że twoja miłość wynagrodzi mi to wszystko. O! jakżem się zawiódł! — dodał z goryczą, — szukałem serca, a znalazłem próżność i chłód tylko. Nie spodziewałem się jednak, że się odważysz bezcześcić imię nasze, choćby przez poszanowanie własnéj próżności.
— O jakiem pan bezczeszczeniu mówisz?
— Na to odpowiem ci, gdy się dowiem wszystkich szczegółów dzisiejszéj nocy, a dowiedzieć się muszę i wtedy!....
— Cóż wtedy? spytała drwiąco Sabina.
— Wypędzę! dokończył hrabia gwałtownie.
— A ja rozgłoszę światu twoje miłostki z hrabiną Konstancją.
— Milcz! twoje usta nie godne są wymawiać tego zacnego imienia.
Hrabina rozśmiała się ironicznie.
— Czy miałeś mnie za tak naiwną, żeś mógł sądzić, iż nie domyślę się waszych uczuć?
— Gdybyś mogła zrozumieć czystość tych uczuć, nie kalałabyś ich w téj chwili niegodnem podejrzeniem.
— Nie wiem, czy hrabia Roman byłby bardzo zadowolony z tych czystych uczuć. A widzisz, zadrżałeś. Zresztą, mało mnie to obchodzi, jakiego rodzaju jest ta miłość; użyję jéj na obronę, gdybyś chciał cośkolwiek przeciw mnie przedsięwziąść. Zanim mnie zgubisz, pierwéj okryję hańbą i zdemaskuję niewzruszoną cnotę twojéj kochanki. Zostaw mnie w spokoju, będę i ja milczeć.
— Boże! któż mnie uwolni od tego potworu! jęknął hrabia i wybiegł z sypialni, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
Po odejściu hrabiego Saba zaczęła przechadzać się żywym krokiem po pokoju, trąc w zamyśleniu czoło ręką; widocznie układała jakieś plany. Po niejakim czasie zatrzymała się przed źwierciadłem:
— Przydała mi się ta broń, — mówiła głośno — i użyję jéj do ostatniego. A przecież, wolałabym, żeby do tego nie było przyszło. Ha! stało się.
Odpięła kaptur z głowy, chcąc się rozbierać, gdy naraz, rzuciwszy okiem w źwierciadło, zbladła i krzyknęła z przestrachu. Ujrzała bowiem za sobą obcego człowieka z gęstym zarostem i strasznemi oczami. Był to Kudłacz, który wyszedł z kryjówki swojéj.
Sabina poskoczyła do dzwonka. Przytrzymał ją za rękę, mówiąc:
— Milcz, jestem Wiktor.
Sabina spojrzała na niego osłupiałym wzrokiem i szepnęła prawie bezprzytomnie:
— Ty, Wiktor? To kłamstwo!
— To prawda, że dobrym nawet znajomym, trudno odszukać Wiktora pod temi kudłami i temi łachmanami; ale to już nie moja wina, tylko mojéj kieszeni.
— Po coś tu przyszedł? — zapytała hrabina, padając osłabiona i drżąca na kanapę.
— Przyszedłem ja tu wcale po co innego, a co innego znalazłem. Podobnież i towarzysze moi przyszli kraść, a mimowoli popełnili dobry uczynek, zdradzając przed twoim mężem nocne twoje wycieczki.
— Milcz włóczęgo! — zawołała dumnie hrabina, która przez ten czas odzyskała już całą przytomność umysłu, — zawołam ludzi i każę cię aresztować jak złodzieja.
— Nie zrobisz tego — odparł spokojnie Kudłacz — i sama ułatwisz mi wyjście z domu; ale nie teraz jeszcze. Mam bowiem wiele do pomówienia z tobą. Tyle lat nie widzieliśmy się.
Sabina z obawą spojrzała w około siebie. Wobec zuchwałości, która ją dreszczem przejmowała, postanowiła bronić się wszelkiemi sposobami. Podeszła więc do biórka, wyjęła paczkę banknotów i rzucając ją na ziemię, rzekła:
— Masz to, a uwolnij mnie od swego widoku.
— Dziękuję ci i za tę drobnostkę, — odpowiedział Kudłacz, podnosząc pieniądze, — przyda się. Ale to tylko zaliczka — prawda!
— Nie spodziewaj się więcéj.
— Ba, ba, tobym dopiero mógł nazwać się głupcem, gdybym zadowolnił się kilkudziesięciu papierkami, mogąc zyskać tysiące. Przypadek pozwolił mi odszukać cię, resztę już sam zrobię. Słyszałaś, co mówił hrabia, twój mąż — dodał z przyciskiem — gdy ztąd wychodził: „Kto mnie ocali od tego potworu?“ Miałem wściekłą ochotę wyjść z mojéj kryjówki i odpowiedzieć: ja! Ale, jak widzisz, nie jestem złośliwy; pomyślałem sobie, że ty mi może lepiéj za sekret zapłacisz, — zostałem więc pod stołem i nie powiedziałem hrabiemu, że i ja tak samo jak on jestem twoim mężem i że ma wszelkie prawo wpakować cię do kryminału za powtórne małżeństwo.
— Sprobuj, a sam się tém zgubisz.
— Liczysz może na to, żeś kazała komu wydrzeć z księgi parafjalnéj kartę, na któréj spisany był akt naszego ślubu. Niech cię to nie łudzi, ja mam papiery, mam wszystkie dowody z podpisami świadków. Chowałem je jako dobry mąż, nie przypuszczając nawet, że te akcje tak wysoko pójdą i znowu wykierują mnie na człowieka. Toż przecie lepsze jest od nocnych wypraw, za które można się do kryminału dostać.
— Czegóż więc żądasz jeszcze?
— Nie wiele. Wykażesz mi, jaki jest majątek hrabiego, jakie ty masz dochody i podzielisz się niemi ze mną, aby mi zapewnić przyzwoite utrzymanie. Widzisz, że nie jestem zbyt wymagającym, nie krzywdzę cię, chcę tylko zaręczenia z twéj strony, że nie będziesz się starała podstępem uwolnić od tego zobowiązania.
— Dobrze. Ale nie dziś — tak jestem zgnębiona, złamana.
— Dobrze. Nie jestem natarczywy — zaczekam. Za parę dni przyjdę tu w charakterze twojego krewnego. Od ciebie zależeć będzie, aby hrabia kuzynka nie widział. Będę tu za trzy dni o dwunastéj. A teraz wyprowadź mnie, żeby mnie służba nie spostrzegła.
— Zaczekaj.
Wyszła zobaczyć czy nie ma kogo w salonie. Za chwilę wróciła i rzekła:
— Chodź.
Wiktor wyszedł za nią, chowając po kieszeniach zrabowane kosztowności. Sabina przeprowadziła go przez salon i przedpokój do sieni. Ze wstrętem i odrazą zatrzasnęła drzwi za wychodzącym, a potem spiesznie wróciła do sypialni i nawpół omdlała i bezsilna padając na fotel, jęknęła:
— Oh! okropna noc!
Była wiosna — był maj — była noc — był ogród duży — a oprócz tego wszystkiego był mały drewniany domek pod murem ogrodu, a w tym domku kilka nędznych klatek stanowiło mieszkanie kilku biednych rodzin. Mieszkał tam i szewc, właściciel téj posiadłości, który co dzień zażywał tabakę i okładał chłopca pocięglem, co poniedziałek upijał się i bił się z żoną, a co niedziela asystował do sumy z cechową świecą i śpiewał na nieszporach nosowym dyszkantem. Naprzeciw szewca mieszkał przemysłowiec (tak go nazywano w domu), a specjalnem zajęciem jego była katarynka, na któréj grywał po szynkach i ulicach; obok tego rozlepiał afisze, stawał jako bileter przy budach z panoramami lub figurami woskowemi, sprzedawał pierniki na odpustach, słowem był to przemysł chodzący, a przytem żywa gazeta. Będąc bowiem czynnym w tak różnych zawodach i miejscach, widział i słyszał wiele — szewc też co wieczór chodził do niego na politykę, która, jak wiadomo, jest właściwością wszystkich szewców. Przemysłowiec miał nieślubną żonę i dwunastoletniego syna, wisusa pierwszéj klasy, spędzającego cały dzień przed cukiernią Redolfiego napastowaniem przechodniów o jałmużnę w tonie nader wesołym i dość poufałym; znał on zaś wszystkie przechodzące osoby tak dobrze, że nie tylko wiedział kiedy i jak kogo prosić, aby trafić mu na dobry humor i zadawalniający stan kasy, ale jeszcze, przez ciągłe obserwacje, nabył znajomości stosunków różnych osób w mieście i wiedział częstokroć więcéj o niejednéj żonie, niż jéj własny mąż.
W dziedzińcu w maleńkiéj komórce, mieścił się dziad jakiś, który w potrzebie mógłby także być złodziejem lub czem innem; zajęcia jego nie wymagały widać światła, bo najwygodniéj obywał się bez okien.
Wszystkie powyższe mieszkania mieściły się od tyłu. Od frontu dwa pokoiki zajmowała szwaczka ze swoim ojcem — na przeciwnéj stronie ulokował się student; była to noblessa drewnianego domku. Pozostawała jeszcze jedna stancyjka — a mała kartka napisana przez studenta, przylepiona zaś przez szewca na bramie, głosiła całemu światu, że w tym domu jest mieszkanie do wynajęcia każdego czasu. W dniu właśnie poprzedzającym noc, od któréj rozpoczyna się niniejszy rozdział, jakaś dewotka oglądała stancyjkę i miała wprowadzić się nazajutrz.
Obznajmiwszy w ten sposób czytelników z mieszkańcami drewnianego domku — wracamy do początku, to jest do owéj nocy.
W mieszkaniu studenta świeciło się jeszcze. Był to zbytek, jakiego inni lokatorowie rzadko dopuszczali się w lecie. Student mógł sobie pozwolić, bo miał piętnaście guldenów miesięcznego dochodu, a nawet choćby nie chciał, to musiał sobie pozwalać, bo nocą zarabiał także przepisywaniem ról teatralnych. Obecnie jednak ani pisał, ani czytał, ani nie jadł nawet, bo najprzód roboty nie miał, a jeść nie było co — zresztą myśl jego zajętą była czem innem — zdecydował się nagle, zapiął surdut i nałożył czapkę na głowę. Następnie wziął ze stolika nóż składany, schował w kieszeń, potem zgasił świecę, zbliżył się.... naturalnie, że powinien był zbliżyć się do drzwi — ale wbrew oczekiwaniu i wszelkim przyjętym zwyczajom — zbliżył się do okna, otworzył je i przesadziwszy jednym skokiem, stanął na ulicy. Widocznie wyprawa nocna miała zostać tajemnicą dla mieszkańców domku. Odchodząc, nie przymknął nawet okna, jakby żył w arkadyjskiej epoce, nie uznającej potrzeby ani zamków, ani kłódek, ani kodeksu karnego. Domyślamy się zresztą, że w izdebce oprócz książek i papieru nie było nic więcej, wiadomo zaś że na taką zdobycz nie tylko żaden złodziej się nie skusi, ale nawet rzadkoby który obywatel galicyjski, choćby przez samą ciekawość, połakomić się zechciał. Pewny więc, że drukowane i pisane ruchomości nie skłonią nikogo do przestąpienia siódmego przykazania, student bez obawy zostawił okno otwarte i wyszedł na uliczkę przedmieścia.
Obszedł ostrożnie na około ów ogród duży z pałacem, przyjrzał się pilnie, czy w którém oknie nie błyszczy światło jakie, a zapewniwszy się z téj strony, przysunął się pod sztachety i z kocią zręcznością wspinając się po nich, raz jeszcze obejrzał się w koło, skoczył między krzaki i zginął w ciemnéj drzew alei.
Spodziewamy się, że czytelników naszych, a bardziej jeszcze czytelniczki, zainteresowała trochę ta nocna wyprawa z nożem i z niecierpliwością pragną dowiedzieć się, gdzie student szedł i po co, i jaką to zbrodnię zamyślał dokonać pod zasłoną nocy.
Na razie jednak nie jesteśmy w możności zaspokojenia tak słusznej niecierpliwości; sam wzgląd na tytuł tego dzieła wstrzymuje nas od niepotrzebnéj gadatliwości, bo i cóżby to były za „Tajemnice“ gdyby od razu tak wszystko wyjawiać! Tajemnice Krakowa mają właśnie na celu utrzymanie w sekrecie tego wszystkiego, co odkryte mogłoby zaniepokoić świątobliwe życie niektórych rodzin, kilku dostojnych powag, kilkunastu wreszcie ładnych twarzyczek i elegancko zakręconych wąsików lub faworytów — a z drugiej strony, przyznajcie same, nadobne czytelniczki, czyby to pięknie było wprowadzać was wśród ciemnéj nocy wgłąb cudzego ogrodu, i to tête à tête z młodym studentem, który ma nóż składany w kieszeni? Niewypada — nieprawdaż? narosłoby tylko z tego powodu plotek co niemiara w mieście i pozamiastem, lepiej więc zatrzymajmy się przy sztachetach, w miejscu, które dla naszego zbrodniarza stanowiło bramę wchodową.
Milczenie. Kiedy niekiedy słychać tylko szelest poruszanych liści i głuche stąpanie po miękkiéj ziemi. Mija pół godziny, może trochę więcej, może mniej trochę — kroki się zbliżają — otóż i on, z nożem w jednéj ręce, a w drugiéj...
Tu brak nam sił wypowiedzieć, co niósł w drugiéj ręce, — pióro drży z obawy, a czytelniczki bliskie już omdlenia — spieszmy więc z wyjawieniem prawdy: w drugiéj ręce niósł student, tak jest, trudno już dłużéj obwijać w bawełnę — dłoń młodzieńca ściskała duży bukiet różnorodnych kwiatów. Dla czego te kwaśne, niezadowolone minki? czy wolałybyście panie, aby przyszły doktór obojga praw niósł w ręku ofiarę straszną zemsty, lub coś podobnego? Moglibyśmy i taką zrobić wam przyjemność, ale miłość prawdy przedewszystkiem — przyjmijcie więc czem chata bogata i zamiast krwi i trupów, poprzestańcie na rosie i kwiatach. Z kwiatami ładniej wam będzie, i z pewnością lepiéj do twarzy.
Ale czas już wrócić do studenta, który tymczasem przesadził sztachety i z bukietem w ręku powrócił do domu.
Pod otwartem oknem zastał chłopaka siedzącego na bruku i opartego plecami o ścianę.
— To ja — Antek — rzekł młody obdartus, zrywając się na równe nogi. Był to ów syn przemysłowca.
— A ty tu co robisz? zapytał student niezadowolony, że znalazł się niepotrzebny świadek jego nocnéj ekskursji botanicznéj.
— Zastałem okno otwarte, pilnowałem więc, żeby jak złodziej przyjdzie.....
— Nie zabrał czego? toś się niepotrzebnie trudził.
— Nie, panie, ja pilnowałem, żeby co zostawił. Aj, aj — zawołał podskakując na jednej nodze, — jaki piękny bukiet! to pewnie z hrabskiego ogrodu. I nie mógł to mi pan powiedzieć, byłbym pana z chęcią wyręczył. Moje łachmany nie potrzebują obawiać się ostrych sztachet, a jakby mnie ogrodnik złapał, toby mi i czapki nie zabrał, bo jéj nie mam. To pewnie dla panny Zofji na jutro, na imieniny? Studenta obraziła ta domyślność i nie odpowiadając na interpelację, przełożył nogę przez wysoki próg zaimprowizowanych drzwi.
Chłopiec poprosił go, żeby i jemu pozwolił tą drogą dostać się do domu, kiedy już ze swego pokoju zrobił sień wchodową. — Student zezwolił, żeby prędzéj pozbyć się natręta, zbeształ go jednak za włóczenie się po nocy.
— Ja włóczyłem się, proszę pana, także w tym samym interesie co pan. Chodziłem do jednego pana po papier na powinszowanie, a że go nie zastałem w domu, więc musiałem czekać do tego czasu, aż wrócił. Bo ja bardzo lubię pannę Zofję i chciałem jéj także dać coś od siebie na imieniny.
klepania modlitw .
To mówiąc, rozwinął papier ze złoconemi brzegami i girlandą malowanych kwiatów i pokazał go studentowi przy świecy, którą ten właśnie zapalał.
— I cóż jéj napiszesz na tym papierze? zapytał student udobruchany nieco.
— A nic. Przecież ja pisać nie umiem. Tylko powiem jéj, cobym był napisał, gdybym umiał.
— Daj, napiszę ci kilka wierszy.
— E, szkoda panie, ona może będzie woleć czysty papier, bo jéj się przyda, jak będzie chciała pisać powinszowanie ojcu albo panu, byle nie temu doktorowi, co tu bywa. Nie lubię tego człowieka, nigdy mi jeszcze nic nie dał, prócz groźby. Gałgan bałamuci pannę, a ja go widuję jak się włóczy po ulicach z innemi. Chciałbym to powiedzieć pannie Zofji, jak jéj będę winszował; wiem ja różne jego sprawki.
— Nie mów nic, toby ją zmartwiło.
Chłopak spojrzał studentowi w oczy i rzekł:
— Pan jesteś bardzo dobry, panie Gustawie. Jaka to szkoda, że panna Zofja nie umie się domyśleć, jak ją pan kochasz.
— Głupstwa pleciesz — idź spać.
Wypchnął chłopaka za drzwi, a sam usiadł i z rozrzuconych na stoliku kwiatów, wziął się do układania bukietu.
Z bukietem tym następnego dnia stanął student przed drzwiami szwaczki i nieśmiało zapukał.
— Nie masz tam pan po co chodzić — odezwał się Antek, który z papierem zwiniętym w rurkę, siedział na progu od strony podwórza — panny Zofji nie ma w domu, poszła do spowiedzi.
Student chciał się cofnąć, ale już było zapóźno, gdyż właśnie drzwi się otworzyły i stary ojciec szwaczki wyjrzał do sieni. Cofnąć się więc nie wypadało i student zmieszany, zakłopotany, wszedł do izdebki nie wiedząc co zrobić z bukietem i z przemową, którą sobie przygotował dla solenizantki.
— A zkądże pan wziął taki piękny bukiet? spytał stary, podając studentowi rękę na powitanie.
To pytanie bardziej jeszcze zmieszało nieśmiałego — trudno mu było się przyznać, że przez przekroczenie siódmego przykazania przyszedł do własności bukietu, plątał się więc w odpowiedziach i z trudnością zdołał się wytłómaczyć przed starym wojskowym, że to na imieniny jego córki przygotował ten podarunek.
— Więc to dzisiaj imieniny Zosi? — mówił stary — no, patrzaj pan, byłbym przepomniał o tem. Do kalendarza rzadko zaglądam.
— Toś pan nie wiedział? zapytał student, zdziwiony niepomału, że własny ojciec nie pamiętał o tym dniu, który on w kalendarzyku swoim jeszcze w styczniu podkreślił i niecierpliwie nań oczekiwał.
— Nic w tem nie ma dziwnego — odrzekł stary — w moim wieku imieniny nie są wielką przyjemnością, bo przypominają tylko człowiekowi to, o czem radby zapomnieć; to jest, że się starzeje, że mu jeden rok więcéj przybył. A co się tyczy Zosi, to ona wie dobrze, że jéj zawsze dobrze życzę.
Student westchnął tylko, bo i on także zawsze dobrze życzył Zofji, ale ona nie wiedziała o tem, a on nie śmiał jéj powiedzieć i dlatego musiał używać kwiatów za pośredników.
— Ależ siadaj, panie Gustawie — Zosia zapewne niedługo nadejdzie. Wyszła dziś wcześniéj niż zwykle, sam nie wiem dokąd.
— Podobno do spowiedzi.
— A ty zkąd wiész o tem?
Gustaw stanął cały w płomieniach.
— Tak... się... tego... jak się nazywa... domyślam.
— A, być może, bo od jakiegoś czasu Zosia choruje mi na bigotkę. Ciągle się modli, jakieś nowenny, litanje i Bóg wie co; pości, suszy. Nie kontent jestem z tego. Takie zabawki dobre są dla ludzi, którzy nie mają żadnego zajęcia i wymyślają różne sposoby dla zabicia czasu, ale dla ludzi biednych praca jest najlepszą i najzbawienniejszą modlitwą. Chrystus zostawił swoim wyznawcom jednę modlitwę, próżniakom było to zamało i powymyśliwali ich tysiące tysięcy. Ot, widzisz, to także jedna z maszyn do klepania modlitw.
To mówiąc pokazał ręką za okno, przed które zajechał właśnie wózek z rzeczami, a obok niego stała dewotka z miną pożyczaną od figurek świętych zdobiących ołtarze, z zasznurowanemi ustami i oczami w ziemię spuszczonemi.
Ruchomości dewotki nie wiele zajmowały miejsca na wózku: zawiniątko z rzeczami, trochę brudnej pościeli, łóżko składane, stolik, ławka, stołek i paczka książek do nabożeństwa z brzegami zawalanemi tabaką.
— Czy to nasza nowa lokatorka? zapytał student.
— Tak, a twoja najbliższa sąsiadka. Wdówka — dodał stary wojak, śmiejąc się. Strzeż się, gotowa pod pozorem pozyskania twojej duszy niebu zająć się tobą. Ci ludzie umieją wszystkim swoim namiętnościom dawać intencje religijne. Pod tą firmą wszystko u nich znajdziesz. Sam znałem jednego.....
Nie dokończył, bo właśnie wszedł do pokoju młody człowiek, którego ojciec Zofji nazwał doktorem. Był to znany nam już z jednej nocy karnawałowéj doktor Feliks, towarzysz Sabiny podczas jej awanturniczej wycieczki na maskaradę. Przed kilku miesiącami wezwany jako lekarz do chorego ojca Zofji, często ich potem odwiedzał. Stary zauważył, że Feliks najczęściéj przychodził w porze kiedy spodziewał się nie zastać go w domu. Stary wojak krzywił się na to, niechętnie patrzał na częste wizyty, zwłaszcza gdy zauważył, że Zofja zdawała się sprzyjać bardzo gościowi. Nieraz niechęć swoją głośno wypowiadał przed córką.
— Nie pojmuję — mówił — czego chce tutaj ten doktor! Nie lubię go czegoś. To człowiek bez zasad.
— Wszak podobno zgadzacie się z sobą w zasadach — odrzekła wtedy Zofja, stając nieśmiało w obronie Feliksa.
— Mylisz się moje dziecko. Wasi księża takich jak ja i takich jak on, chrzczą jednem mianem ateuszów, libertynów; ale ja do takiego pokrewieństwa przyznać się nie chcę. Nie trzymam się formułek kościelnych, bo mam własne odmienne nieco przekonania i podług nich żyję; on zaś odrzucił je, by nie stały na zawadzie jego zachciankom. To wielka różnica. Znam się trochę na ludziach i powiem ci, że Feliks jest człowiekiem, na którego ani ja, ani ty rachować nie możemy!
— Więc po cóż tu bywa?
Stary nie umiał czy téż nie chciał córce wytłómaczyć, a ona milczenie jego tłómaczyła sobie na korzyść Feliksa i wierzyła, że wizyty jego skończą się słowami tak gorąco oczekiwanemi przez każdą panienkę: „Ja, ślubuję ci i t. d.“ Nie zważała więc na niechęć ojca, ani na jego uwagi, jakie pomrukiwał nieraz po wyjściu Feliksa i oddawała się słodkim marzeniom o miłości, o nawróceniu go po ślubie na drogę religji, jak to obiecywała księdzu przy spowiedzi i zawsze z upragnieniem oczekiwała wizyty Feliksa.
To téż i teraz, gdy wróciwszy z kościoła, zobaczyła go w swojém mieszkaniu, rozpromieniła się radością, któréj nie starała się nawet ukryć. Podała mu rękę na powitanie i żywą rozpoczęła z nim rozmowę, a tymczasem biedny student stał na boku mnąc czapkę i przekładając bukiet z ręki do ręki i byłby pewnie długo tak stał jeszcze, gdyby ojciec nie zwrócił uwagi córki, że pan Gustaw przyszedł jéj powinszować. To dodało odwagi nieśmiałemu młodzieńcowi, ale tylko do oddania bukietu, bo całe przygotowane powinszowanie, z powodu obecności Feliksa, odłożył na rok przyszły.
Zofja dość obojętnie przyjęła bukiet. — Gustaw jednak nie uważał tego, gdyż zarumieniony i odurzony wyleciał prędko z pokoju. Nie słyszał nawet jak w przechodzie przez sień, mały Antek spytał go się, czy mu pięknie panna Zofja podziękowała za bukiet. Dopiero gdy ujrzał się sam w swoim pokoiku, przyszedł nieco do siebie po dokonaniu tak bohaterskiego czynu, jakim było wręczenie bukietu. Żałował jednak bardzo, że nieśmiałość wrodzona i obecność p. Feliksa przeszkodziły mu do powiedzenia tylu pięknych rzeczy jakie sobie poprzednio ułożył. Rozmyślał, coby to za szczęście było, gdyby mógł zdobyć się na odwagę wypowiedzenia Zofji tego wszystkiego, co o niéj myślał a wśród tych myśli zeszło mu kilka godzin, tak, że nawet o obiedzie zapomniał.
Gdy się ocknął z marzeń i zabierał się do wyjścia, zwróciły uwagę jego jakieś szepty w pobocznéj stancji, do któréj wprowadziła się nowa lokatorka. Rozmowa prowadzona stłumionym głosem, była jednak o tyle głośną, że treść jéj mógł pochwycić. To co usłyszał, rozciekawiło go bardzo — zbliżył się więc do cienkiéj ściany oddzielającéj go od mówiących i przyłożył ucho do szpary.
— Po kiego licha było ci przyłazić dziś zaraz tutaj. Niechby stary był zobaczył cię, wszystko by przepadło.
Był to głos kobiecy, któremu męzki szorstko odpowiedział:
— Wlazłem niby po prośbie — nie domyśli się niczego. A ksiądz Modest gwałtem chciał, żebym dziś był u ciebie i spytał się, czy po dzisiejszéj spowiedzi mała nie nakłoni się do ucieczki.
— Jeszczem się z nią nie widziała. Ksiądz gorączka, a tu rzeczy nie mogą iść tak nagle. To sprawa trudna, to dziewczyna bojaźliwa, a stary mądry i podejrzliwy. Trzeba robić ostrożnie, żeby się niczego nie domyślił. I pieniędzy będzie potrzeba — czy przyniosłeś co?
— Parę reńskich; ksiądz powiedział, że dosyć wyciągliście od niego. Da resztę jak interes będzie skończony.
— Czy macie już kryjówkę dla dziewczyny?
— To już nie nasza rzecz — powiedz tylko kiedy.
— Jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę. Jutro będę u księdza — a teraz się wynoś, by nie zwrócono uwagi, że tu tak długo siedzisz.
Drzwi skrzypnęły. Gustaw rozciekawiony rozmową, wyszedł do sieni zobaczyć człowieka, który rozmawiał z dewotką. Był to obdartus, wyglądający z miny więcéj na złodzieja niż na żebraka. Ujrzawszy Gustawa przypatrującego mu się badawczo, zrobił pokorną minę i poprosił o jałmużnę. Student odprawił go zwykłem: „niech Pan Bóg opatrzy“ — a gdy dziad wysunął się z domu na ulicę, poszedł za nim w pewnem oddaleniu, by wyśledzić jego kryjówkę. Miał bowiem szczerą ochotę pokrzyżować plany, uknute widocznie na czyjąś zgubę. Zakochany nie domyślił się, że tu szło o jego Zofję.
— Więc jutro znowu ma przyjść?
— Tak, księże Modeście. Uwolnij mnie od tego człowieka, bo mnie rozpacz ogarnia żyć tak w ciągłej zależności od niego. Coraz częściej i coraz natarczywiej upomina się o pieniądze. Sprzedałam już połowę moich kosztowności, aby zaspokoić go, ale pijatyka i karty pochłaniają wszystko i co kilka dni wraca do mnie z próżnemi kieszeniami i grozi procesem kryminalnym. Oh! takie życie, to męczarnia!
Ksiądz ruszył ramionami z politowaniem i rzekł:
— Doprawdy, trudne położenie, hrabino. Radbym pomódz, ale cóż tu robić?
— W tobie, księże, jedyna nadzieja. Dałeś mi przebaczenie w imieniu Boga za ten grzech, nie dozwól, aby mnie ludzie karali za niego.
Ksiądz patrzał w ziemię i namyślał się, skubiąc wargi palcami — hrabina Saba wlepiła weń oczy, oczekując rady i pomocy.
— Powiadasz pani — odezwał się ksiądz po chwili, — że w parafji, gdzie ślub był brany, wydarto kartę z księgi kościelnéj, na któréj był zapisany akt ślubny?
— Tak, ale on przed tém postarał się o odpis tych aktów i ma je przy sobie.
— Czy jesteś pani tego pewną?
— Widziałam je u niego. Pokazywał mi je zdaleka pożółkłe i starannie w brudne szmaty owinięte; nosi je zawsze na piersiach.
— Gdyby mu można było jakim sposobem odebrać te papiery.....
— Strzeże ich nadzwyczaj pilnie, — mówi że to jego kamień filozoficzny.
— Nie zaszkodzi spróbować.
— Oh! księże Modeście, gdyby ci się udało, wtedy....
— Wtedy kupisz hrabino ten dom, o który traktowaliśmy już i przerobimy go na klasztor Magdalenek — podchwycił ksiądz śpiesznie.
Hrabina, lubo niechętnie i z wahaniem, skinęła na znak przyzwolenia.
— Zepsucie szerzy się gwałtownie — mówił ksiądz daléj — rozpusta nie umie już teraz nic poszanować i bezcześci niedorostki nawet. Trzeba pobożnemi stowarzyszeniami jak tamami wstrzymać szalejące to morze, co się nazywa ludzkością i zwrócić w karby dawnego posłuszeństwa kościołowi. Dawnej pobożności nie ma, i dlatego źle. Niedowiarków i ateuszów coraz więcéj — trzeba nam walczyć póki czas, bo późniéj nie poradzimy. Czy hrabinie udało się nakłonić męża do spowiedzi?
— Ani myśleć o tém. Pogardliwie machnął ręką i nic mi nie odpowiedział.
— To źle. Nam przedewszystkiem idzie o pozyskanie ludzi takich, jak hrabia. Przykład z góry pociąga za sobą wielu, szczególniej tutaj. Każde stowarzyszenie, do którego wchodzą hrabiowie, ma byt zabezpieczony. Jeżeli mąż pani nie chce dać nakłonić się do przepisów kościoła, niechby przynajmniej przystąpił do jakiego stowarzyszenia. Należy mu wytłómaczyć, że arystokracja winna iść ręka w rękę z kościołem, bo inaczéj powódź demokracji i niedowiarstwa zaleje jedno i drugie.
Po chwili dodał jeszcze:
— Ksiądz S. wraca w tych dniach z Rzymu. Dziś już mogę hrabinę zawiadomić, że przywozi ze sobą błogosławieństwo Ojca św. dla tak wielce przykładnego małżeństwa waszego, nominację hrabiemu na szambelana dworu Ojca św., a hrabinie patent na opiekunkę moralności błądzących kobiet.
Hrabina spuściła skromnie oczy i lekkiem skinieniem głowy podziękowała za te zaszczyty.
— Więc Ojciec święty raczył przyjąć mój pantofel? — zapytała.
— Podziwiano w Rzymie robotę i bogactwo jego.
— W podobnym guście wykończam teraz umbrę do waszego kościoła.
— Oby Pan pobłogosławił wszystkie twoje zamysły, za gorliwość jaką okazujesz dla kościoła, zacna siostro w Chrystusie!
To mówiąc ksiądz Modest wzniósł pobożnie oczy do nieba a ręce położył na popielatym kapelusiku Saby, błogosławiąc jej zamysły. A zamyślała właśnie o pozbyciu się pierwszego męża swego i dlatego zapytała znowu:
— Więc mogęż jutro spodziewać się was, księże Modeście?
— A o któréj on przyjść obiecał.
— O dwunastéj?
— To właśnie będę po mszy św. Oby nam się udało!
Hrabina miała już wychodzić, gdy służący księdza wszedł pośpiesznie do pokoju i zbliżywszy się szepnął mu coś do ucha. Wiadomość musiała być ważną, bo twarz księdza, który natychmiast zerwał się z fotelu, okazywała niezwykłe oburzenie i ożywienie.
— Pani znałaś Seweryna L.? — przemówił do hrabiny.
— Mój mąż znał go dobrze.
— Umierający — właśnie wzywają mnie do niego.
Oblicze hrabiny ani na chwilę nie zmieniło się; nie zadrżała nawet. Z zimnym spokojem naciągała rękawiczki.
— I z czego tak nagle umiera?
— Wskutek pojedynku z jakimś doktorem.
— Więc się już bili?
— Pani znasz tę sprawę? Podobno poszło o jakąś kobietę?
— Podobno.
— Jak ciężka odpowiedzialność przed Bogiem spada na duszę téj kobiety! Hrabino! należy nam się modlić za podobne grzesznice.
Hrabina nic nie odpowiedziała. Pocałowała w ramię księdza, który odwzajemnił się jej w ten sam sposób i poszła do kościoła. Z tamtąd wyszedłszy wstąpiła do magazynu mód przejrzeć nowe ubrania na głowę. Wybrała jedno w kolorze fioletowym. Miało to oznaczać żałobę po Sewerynie, którego śmierć zepsuła trochę jej spokój, zwłaszcza po ostatnich słowach księdza Modesta.
Nazajutrz, stosownie do umowy, stawił się ksiądz o naznaczonéj godzinie w mieszkaniu hrabiny.
— Oczekiwałam z niecierpliwością — rzekła do wchodzącego — lękałam się, że tamten niegodziwiec może pierwéj nadejść.
— Czy hrabina myśli być obecną naszéj rozmowie?
— Wolałabym uniknąć tego. Wyjdę do kościoła. Ksiądz działaj w mojem imieniu.
— Więc mam mu obiecać?...
— Trzydzieści tysięcy za odstąpienie tych papierów, które mnie potępiają.
— Potrzebuję jeszcze wiedzieć niektóre szczegóły tyczące się téj sprawy. Czy pani dawno z nim się rozeszłaś?
— Od lat dziesięciu nie widziałam go.
— A jak długo żyliście z sobą?
— Rok nie cały.
— Więc akta ślubne mają lat jedenaście?
— Niezupełnie. Ślub nastąpił nie zaraz po mojéj ucieczce z domu rodziców, ale znacznie późniéj.
— Zapomniałem jeszcze spytać jak on się nazywa?
— Wiktor Szeling.
— Wiktor Szeling! powtórzył ksiądz z widocznem zadziwieniem.
— Czy go znałeś?
Ksiądz wahał się chwilę, zaczem odrzekł:
— Nie.
— Więc polecam ci, księże Modeście, tę sprawę. Oby Bóg ci dopomógł. Ja odchodzę, aby uniknąć niemiłego spotkania.
To powiedziawszy, wzięła książkę do nabożeństwa i wyszła.
Ksiądz zostawszy sam, rozebrał się z poważnéj i świątobliwéj pozy i krokiem zdradzającym wewnętrzne wzburzenie przechadzał się po pokoju.
— Wiktor — mówił sam do siebie — gdyby to był on! Grzechy młodości, jak zadawnione choroby, odzywają się znowu. Nie rad jestem z tego spotkania.
Po chwili mówił znowu:
— Trzydzieści tysięcy — za co? za kilka nędznych szpargałów! Mam nadzieję, że inną drogą dojdę do nich. Trzeba nie zrażać go sobie.
W téj chwili zabrzęczał dzwonek w przedpokoju, i czyjeś kroki dały się słyszeć w salonie. Był to Kudłacz-Wiktor, tylko nie w takiéj postaci, w jakiéj go pierwszy raz widzieliśmy. Dochody, jakie czerpał ze szkatuły hrabiny, zmieniły go prawie do niepoznania.
Strój elegancki, lubo nieco zaniedbany, zastąpił miejsce łachmanów, z ubiorem wróciła swoboda ruchów i lepsze ułożenie; twarz pozbawiona strasznych kudłów wyglądała wcale przyzwoicie; w czarnych oczach tylko krzaczastą brwią zasłoniętych, zostało świadectwo minionego życia, bezczelność i wyuzdana swawola, połączona z cynicznym uśmiechem.
Ksiądz z miną poważną, świątobliwą, z oczyma na dół spuszczonemi, wyszedł na spotkanie przybyłego. Kudłacz, gdy go zobaczył, stanął jak niegdyś przed portretem Sabiny, wytrzeszczył oczy i zdziwiony przypatrywał się księdzu czas długi. Potem postąpił ku niemu i zaglądając w oczy, odezwał się:
— Czy mnie oczy nie łudzą? Tyżeś to, Piotrze?
— Tak mnie nazywano, nim przywdziałem tę suknię.
— Więc przypominasz mnie sobie?
— Znałem cię, ale nie takim jakim dziś jesteś.
— Mniejsza o to. Nie słuchasz mnie spowiedzi. Powiedz mi tylko, czy siostra moja żyje?
— Umarła.
— Umarła więc — domyślałem się tego, bo inaczéj byłaby mnie odszukała. Ona mnie tak kochała, a ja łajdak nie wart byłem jéj miłości.
Mówił to drżącym nieco głosem.
— Ale i ty — ciągnął daléj — nie byłeś wart téj miłości, jaką miała dla ciebie. Czy byłeś przy jéj zgonie?
— Byłem — odpowiedział ksiądz z cicha.
— I potém wstąpiłeś do seminarjum. Rozumiem. — Jabym także nie inaczéj postąpił na twojem miejscu. Biedna kobieta. Dwóch nas tylko kochała i z obydwóch nie miała pociechy. Ten łotr Flawjusz może byłby jéj lepszy los zapewnił.
— Nie odgrzebujmy starych boleści — rzekł ksiądz, dla którego cała ta rozmowa była niemiłą.
— Masz słuszność. To człowieka niepotrzebnie rozmiękcza. A ja dziś chcę być twardym jak skała. Gdzie jest pani hrabina?
Ostatnie słowa wymówił z irytacją i podejrzliwie obejrzał się w koło.
— Hrabina wyszła.
— Uciekła przedemną! — zawołał gwałtownie Wiktor.
— Nie; wyszła w interesie naszego zgromadzenia. Uprosiłem ją o to, i w twojem imieniu przyrzekłem, że będziesz cierpliwy.
— Więc wiesz o co chodzi?
— Hrabina wspominała mi, że jéj grozisz procesem o jakąś sumę pieniędzy.
— I nic więcéj?
— Czy to mało?
— Nie chcę więc zdradzać sekretów hrabiny, kiedy ich sama nie zwierzyła. Ha! przyrzekłeś za mnie cierpliwość, więc ją mieć muszę. Mogę zaczekać, bo wczorajszy sztosik podreperował trochę moją kieszeń. Musimy się za to spić dzisiaj. Po tak długiem niewidzeniu, to się należy. Chodźmy.
— Zapominasz, że jestem księdzem.
— Prawda, wy musicie udawać, że pić nie lubicie, wyjąwszy przy ołtarzu. A jabym jednak chciał oblać to nasze spotkanie.
— Chyba u mnie.
— Niech i tak będzie. Nie będzie to tak smakować jak w knajpeczce, ale kiedy inaczéj być nie może, to darmo!
Ksiądz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić dorożkę; nie uważał bowiem za stosowne, by go widziano na ulicy z dawnym znajomym.
W godzinę potém siedzieli już w mieszkaniu księdza przy stole, na którym stało kilka butelek wina — już wypróżnionych. Wiktor wołał o nowe. Wspomnienia młodszych lat wzbudzały w nim pragnienie. Pił i gadał — czasem płakał, szczególniej gdy mówił o siostrze, ściskał księdza i wołał o wino. W końcu zaproponował mu, czyby nie wolał zamiast wina dać wódki; utrzymywał bowiem, że to trunek tańszy a zdrowszy. Ksiądz, czy to przez gościnność, czy przez pobłażanie, czy téż z innych powodów, nie sprzeciwiał się wcale i chętnie dolewał gościowi, sam ledwie maczając usta w kieliszku. Po kilku godzinach takiéj przyjacielskiéj pogawędki, Kudłaczowi coraz więcéj język plątać się zaczął a powieki opadać — wreszcie zwalił się na ziemię i silnem chrapaniem zakończył wynurzanie afektów koleżeńskich.
Ksiądz pochylił się nad śpiącym, przypatrzył mu się bacznie, potem podniósł się, zasunął drzwi na zasuwkę, wziął nóż ze szafy, i powrócił z nim ku leżącemu na ziemi. — Ukląkł na jedno kolano i z kocią zręcznością począł ostrożnie, powoli rozpinać surdut, kamizelkę, koszulę. Ponieważ szło o nierozbudzenie śpiącego, cała więc ta operacja nie mało zajęła czasu, zanim ksiądz Modest dobrał się do piersi upojonego kolegi, na któréj w brudne szmaty owinięte i szpilką przypięte do koszuli, leżały owe tak pożądane papiery. Kiedy już je odpiął, schwycił namiętnie w obie ręce i poniósł do drugiego pokoju. Tam rozwinął je i przejrzał starannie. Tak, nie inaczéj — były to papiery, od których zależał honor i byt hrabiny — schował je do kieszeni i chciał wracać do śpiącego, gdy naraz zatrzymała go myśl: a nuż Wiktor, gdy się przebudzi i spostrzeże swą stratę, domagać się będzie zwrotu papierów — cóż wtedy?
Modest namyślał się chwilę — pomysł prędko się znalazł. Wziął jakieś stare gazety ze szafy, owinął je w te same brudne szmaty i z tryumfem zadowolenia odniósł napowrót śpiącemu, przypiął szpilką do koszuli, zasunął koszulę, zapiął kamizelkę i surdut. Gdy skończył to trudne dzieło, otarł rzęsisty pot z czoła i twarz czerwoną z umęczenia, zatarł ręce i rzekł:
— Chwała Bogu, udało się. Tygrysowi obcięliśmy pazury i wyjęli zęby. Teraz można go wypuścić z klatki.
Potrącił nogą śpiącego i zawołał zgorszony i gniewny:
— Wiktor! wstawaj! tu nie szynk! Co sobie pomyśli służący gdy przyjdzie — wstawaj!
Ale pomimo silnych wstrząśnień, nie podobna było zbudzić leżącego jak kłoda na ziemi. Ksiądz się niecierpliwił, widok pijanego gorszył go i zawadzał mu; bał się, by kto obcy nie nadszedł i nie był świadkiem téj profanacji jego domu. Wyszedł więc do hrabiny, rozkazawszy służącemu, aby skoro się gość obudzi, wypuścił go z zamkniętego pokoju i oznajmił, że nie ma co czekać, bo ksiądz Modest późnym dopiero wieczorem wróci do domu.
Nie było potrzeby używać tych ostrożności i namawiać Kudłacza do opuszczenia mieszkania księdza. Skoro bowiem przebudził się nad wieczorem i ujrzał się sam w obec pustych butelek, nie myślał ani chwili dłuźéj tu zabawić. Po przepiciu samotność dokucza, to téż Kudłacz wyniósł się czémprędzej na ulicę, głośno ziewając i przecierając zaspane oczy.
W bramie stał jakiś człowiek, który mu się uważnie przypatrywał. Kudłacz jednak nie zważał nań i poszedł daléj. Naraz ktoś silnie i poufale uderzył go po ramieniu. Był to ten sam nieznajomy. Wiktor zatrzymał się i ujrzawszy obdartusa, skrzywił się. Tamten jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi i klepiąc go nie bez uciechy po ramieniu, mówił:
— Cóż to — nie poznajesz mnie? Przecieżeśmy razem szewrowali — pamiętasz? Ja myślałem że ciebie już dawno zahaczyli do kwacza (wsadzili do kozy) a ty jak forsacz (bogacz) jaki, chodzisz po święcie. Oho! tęższy z ciebie andrus, niż my wszyscy, choć przed nami udawałeś fryca. My wszyscy, jak byliśmy, tak jesteśmy chorłakami! Rudy w kwaczu, Drągal wiarusem (skazany) w manelach (kajdany) na pięć lat za grubą jakąś buchankę; ja, ot, zeszedłem na dziada — a z ciebie pan! Niech cię pierony biją — tęgi z ciebie i klawy chłop.
Tu objął szyję jego ramieniem i chciał go przycisnąć do siebie. — Kudłacz usunął się, unikając tych gorących oznak przyjaźni.
— Gdzieżeś się tak obłowił — powiedz? — ciągnął Kłyk daléj.
— Nigdzie; pracuję, zarabiam i mam.
— A bodajś ty tak ręce i nogi połamał, jeżeli to prawda — zaklął śmiejąc się Kłyk. Kto raz już szewrować zacznie po naszemu, tego do lada roboty nie napędzisz. Ta i ja próżno nie siedzę — człowiek robi to i owo — a przecież gałganami świecę.
Tu szarpnął się za podarty rękaw.
— No, przyznaj się, jakie rzemiosło tak ci korzystnie idzie? — pytał znowu — musiałeś do hrabskich chyba przystać andrusów, bo taki elegant z ciebie.
Wiktorowi nie na rękę były te pytania i samo spotkanie z dawnym towarzyszem złodziejskiéj wyprawy. Oglądał się w około, czy go kto nie widzi, ale ciemność wieczoru i bezludna ulica zabezpieczały go z téj strony. Nie chciał znów zrażać sobie Kłyka z obawy, by ten kiedykolwiek schwytany przez policję, nie przysłużył mu się denuncjacyjką. Na szczęście spostrzegł w zaułku ulicy małą kawiarnię, zaproponował więc dawnemu koledze, czyby nie wstąpili na szklaneczkę ponczyku. Kłyk na takie szumne zaproszenie, aż splunął z uciechy i rzekł:
— Dobrzeby to było — ale cóż, kiedy mam tu wartę w ulicy.
— Jakto? — zapytał Kudłacz, oglądając się z obawą.
— Nie bój się, nie o chatrakach mówię, tylko o sobie. Mam tu czekać na jednego z moich kundmanów.
— Cóż ty masz za kundmanów?
— Takich, co mi zarabiać dają. E! pal djabli i księdza — pójdę. Stracę, to stracę — i tak wiele nie daje. Chodźmy.
Weszli do kawiarni.
— Daj no, pani, dwie szklaneczki ponczyku — rzekł Kudłacz, sadowiąc się za stołem obok Kłyka.
Kawiarka poczęła rozdmuchiwać ogień przygasły na kominku, a tymczasem Wiktor macał Kłyka pytaniami.
— Cóż to za ksiądz, coś czekał na niego?
— E, jeden tam taki, com u niego służył dawniéj.
— Ksiądz Modest — mruknął Wiktor.
— A ty zkąd wiesz o tém? zapytał go Kłyk zdziwiony.
Wiktor uśmiechnął się z zadowolenia, że podszedł starego andrusa, pociągnął spory łyk ponczu i wymownym gestem zachęcił towarzysza do picia, na co ten nie dał się długo prosić.
— I cóż masz za robotę? — badał go daléj.
— To mój sekret.
— Myślisz, że nie wiem? mówił Kudłacz, któremu jak przez sen przypomniała się rozmowa Kłyka z dewotką w szynku na Kazimierzu.
— A żebyś ty tak spuchł, jeżeli wiesz — chyba że ci Kundusia powiedziała. Oj, zmłóciłbym ją po żebrach, ażby ruski miesiąc popamiętała! Ale to być nie może — ćmisz mnie tylko i zawracasz głowę; Kundusia nie taka głupia, żeby wypaplała.
— No, o co, że wiem?
— O co chcesz, choćby o dziesięć szklanek ponczyku.
— Zgoda — idzie! — i podał mu rękę.
— No? — zapytał Kłyk.
— Idzie o Flawjusza i dziewczynę.
Kłyk zerwał się z miejsca z podziwu i wytrzeszczył głupio oczy.
— A niech cię pieruny siarczyste biją! — zawołał — a ty zkąd wiesz o tém?
— To mój sekret. No, płać poncz — dziesięć szklanek — odparł Wiktor śmiejąc się i bawiąc zakłopotaniem Kłyka.
— Zapłacę, jak będę miał, a będę miał niedługo.
— A ja czekać nie będę i sam dać każę. Daj ta pani drugą kolejkę — dodał zwracając się do kawiarki.
— Klawy chłop z ciebie — odezwał się Kłyk rozczulony taką wspaniałomyślnością swojego kompana — i hojny, nie tak, jak ksiądz Modest.
— To księżulo skąpy?
— Obiecuje dać, jak dziewczyna będzie w jego rękach.
— A jemu na co dziewczyny?
— Djabli wiedzą; to jakaś nieczysta sprawa, któréj nic nie rozumiem. Bo, wystaw sobie, na co te ceregiele? Jeżeli chce, żeby dziewczyna odeszła od ojca, to ją kiedy wieczorem porwać, wpakować do cypcerówki i wio! i pies by o niczem nie wiedział. Ale ksiądz ani chce słyszeć o tém — jemu się zachciewa, żeby dziewczyna dobrowolnie opuściła starego, a on wtedy dopiero zajmie się jéj losem. Sam nie mogłem się wziąść do tego interesu, bo dziewczyna by nie przystała, zmówiłem więc do pomocy Kundusię. Ta zaraz się z nią poznała w kościele, namówiła ją, żeby się spowiadała u księdza Modesta, ciągle jéj kładzie w uszy o bezbożności ojca, o potrzebie porzucenia go i wstąpienia, choćby na jakiś czas do klasztoru, bo tak ksiądz Modest chce.
— Chce ją oddać do klasztoru? — teraz już nic nie rozumiem.
— Ani ja, powiadam ci.
Kudłacz targał wąsy w zamyśleniu. Sprawa ta obchodziła go więcéj, niż Kłyk mógł przypuszczać. Flawjusz odegrał ważną rolę w życiu Wiktora, to téż nazwisko jego poruszyło stare wspomnienia. Flawjusz kochał się w siostrze jego i miał się z nią żenić. W tym czasie zaczął bywać w ich domu Piotr Rzęcki, dzisiejszy ksiądz Modest. O wiele młodszy i powabniejszy od Flawjusza, potrafił w krótkim czasie zbałamucić dziewczynę. Flawjusz z godnością usunął się na bok, co Wiktorowi było bardzo na rękę; Flawjusza towarzystwo bowiem nudziło go i męczyło, był dla niego za poważny i za porządny. Z nowym zato konkurentem dobrali się zupełnie i prowadzili wesołe, hulaszcze życie. Nieraz jednak brakło im funduszów i dla tego radzili sobie jak mogli, często w sposób nie bardzo uczciwy. Przedewszystkiem żyli z kart, a że szczęście w kartach nie zawsze na zawołanie przychodzi, różnemi więc sposobami zapewniali sobie wygraną. Razu jednego w kawiarni złupili już na kilka tysięcy koleżkę swego, który niedawno ożenił się bogato. Na nieszczęście Flawjusz był obecny — zmiarkował szulerską sztuczkę, żal mu się zrobiło młodego człowieka tak niegodnie oszukiwanego — zbliżywszy się więc do stolika, położył rękę na kartach i rzekł do Wiktora:
— Albo oddasz wygrane pieniądze temu nierozważnemu młodzieńcowi — albo ja karty te oddam na policję.
Wiktor się zmięszał — chciał ratować się bezczelnością i krzykiem. Ostro się stawił na zaczepkę Flawjusza, a udając obrażonego, odgrażał się i dowodził, że karty są miejscowe.
— Kłamiesz — odparł spokojnie Flawjusz, odmieniłeś je. Oddaj pieniądze.
Wiktor wzbraniał się jeszcze — Flawjusz tedy zwrócił się do obecnych i wezwał ich na świadków oszustwa.
Wszczęła się wrzawa, zgiełk, kłótnia — zjawiła się policja. Widząc się blizkim zguby, Wiktor nie namyślał się długo i rzuciwszy Flawjuszowi groźbę zemsty — uciekł przez okno z kawiarni, a w krótce potem i z miasta. Wypadek ten wpłynął stanowczo na jego życie, pokierował dalszemi jego losami; z rozpustnika wyszedł na łotra. Wiktor składał winę na Flawjusza i w głębi duszy nosił się z myślą pomszczenia się na nim, skoro tylko sprawa karciana tak się zatrze, że będzie mógł bez obawy wracać do Krakowa. Gdy powrócił, nie zastał już siostry, ani Piotra, ani Flawjusza. O tym ostatnim dowiedział się tylko, że wstąpił do wojska. Teraz, gdy po kilkunastu latach, los zbliżył go znowu z dawnymi znajomymi, myśl pomszczenia się poczęła mu się uśmiechać.
— I gdziesz mieszka ten Flawjusz? zapytał niby z niechcenia Kłyka.
Złodziej przycisnął palcem spodnią powiekę, pokazał mu białko oka, wywiesił język i rzekł:
— Widzicie go — myśli, że na głupca trafił. Naści oko i pecę z grucą. Będę ci gadał — jeszcze co, żebyś potem wypaplał komu i interes mi popsuł.
Wiktor nie chciał się zdradzić, że go ta sprawa tak bardzo obchodzi, zaczął mówić o czem innem. Przy trzeciej kolejce ponczu Kłyk wygadał się, że Kundusia chcąc częściej widywać się z Zofją, dla niewzbudzenia podejrzeń, zamyśla sprowadzić się blizko, aby pod pozorem sąsiedzkiéj znajomości, łatwiéj mogła ją przerabiać na swoje kopyto.
— A właśnie jak raz w tym samym domu jest mieszkanie do wynajęcia.
— Kiedy już ja je wynająłem.
— To na Długiej ulicy, pod pałacem? A bodajś ty tak zdechł, jeżeli to prawda. Dziś jeszcze widziałem kartkę.
Wiktor rozśmiał się w duszy, że mu się udało tak podejść Kłyka i dowiedzieć się o mieszkaniu Flawjusza. Nie miał już potrzeby dłużej zatrzymywać towarzysza i w krótce się też rozstali.
Nazajutrz rano był u hrabiny; powiedziano mu, że wyjechała na wieś. Skrzywił się nieco na tę wiadomość, ale wytłomaczył sobie jej odjazd tem, że zapewne wyjechała zebrać potrzebną sumkę dla opłacenia go. Zmuszony czekać, postanowił użyć tego czasu na dogodzenie zadawnionej nienawiści; podobna sposobność mogłaby się nie prędko przytrafić, gdyż po odebraniu pieniędzy od Saby miał zamiar zaraz Kraków opuścić.
Udał się do księdza Modesta, aby wspólnie z nim działać przeciw Flawjuszowi. Ksiądz nie przyjął jego wizyty.
— Nie, to nie — pomyślał Wiktor — to i tobie się przysłużę. Ty chcesz wykraść dziewczynę — ojciec musi ją kochać — to jak ja ją sprzątnę, obu wam dam się we znaki.
Rozmyślając nad sposobami wykonania swego planu, przypomniał sobie, że dewotka mówiła w szynku, iż dziewczyna nie chce opuścić ojca, nie tyle przez miłość dla niego, jak raczéj dla jakiegoś pana Feliksa. Nie trudno było dowiedzieć się, co to za jeden ten pan Feliks i pod pozorem porady lekarskiéj zbliżyć się do niego. Wymiarkował zaraz, że doktor wcale o żeniaczce nie myśli, co Wiktorowi było bardzo na rękę, bo mu nie szło wcale o szczęście córki, ale o dokuczenie ojcu. Powoli wkradł się w zaufanie doktora i ofiarował mu swoje usługi; a gdy Feliks wyraził powątpiewanie, czy Zofja pomimo miłości dla niego, zgodzi się na opuszczenie na niepewne ojca, Kudłacz zaproponował, czyby nie można było zrobić dla uspokojenia skrupułów dziewczyny komedji ślubu. Feliksowi plan ten przypadł do smaku — szło tylko o sposobność pomówienia z Zofją i wyprowadzenia jéj z domu, co przy czujności dewotki, Kłyka i zakochanego studenta, o którym także Wiktor się dowiedział, było prawie niepodobieństwem. Należało poprzednio pozbyć się tych niepotrzebnych stróżów.
Śledził odtąd uważniéj Kłyka, aby złapać go na jakiéj sprawce, za którą możnaby go wpakować do kryminału. Nie długo potrzebował czekać na to. Wkrótce wypatrzył, że Kłyk wieczorami wychodził chyłkiem z miasta ku Kaźmierzowi, że wchodził do starego domu niedaleko klasztoru Augustjanów — daléj zauważył, że w domu tym nigdy nie było światła ani jakiegokolwiek śladu życia i ruchu i że pomimo tego, oprócz Kłyka jeszcze jakiś drugi wysoki człowiek przychodził tam co wieczór. Tajemniczość ta zaintrygowała i rozbudziła ciekawość Wiktora. Postanowił bądź co bądź dotrzeć i całą rzecz zbadać. Śledząc już nie tylko Kłyka ale i owego wysokiego mężczyznę, i odszukawszy jego mieszkanie, dowiedział się, że człowiek ten był już raz posądzony o fałszowanie banknotów i trzymany w więzieniu. Jeszcze bardziéj rozwiązała się zagadka Kudłaczowi, gdy raz zobaczył jak Kłyk płacił za miód nowiutkim papierkiem. Zbadawszy tę rzecz, postanowił krótko skończyć z Kłykiem i czatował tylko aby go, gdy wejdzie do ciemnego domu, jak mysz w łapkę, oddać w ręce policji. Właśnie obrał sobie dzień, w którym Kłyk był u dewotki w interesie księdza Modesta. Wiktor czatował już w sieni przeciwległéj kamienicy i skoro tylko wysunął się z bramki, poszedł za nim. Idąc spostrzegł, że jeszcze ktoś inny śledzi Kłyka. Był to, jak wiemy, student, który rozciekawiony tajemniczą rozmową, postanowił nie spuszczać z oka podejrzanego żebraka i szedł krok w krok za nim. Wiktor śledził obu i zacierał ręce na myśl, że może uda mu się dwie ryby złowić na jednę wędkę.
Kłyk nie domyślając się niczego, doszedł powolnym krokiem do mieszkania księdza Modesta. Powiedziano mu, że przed godziną wyjechał ze mszą na wieś, w to samo miejsce, gdzie przed kilka dniami jeździł na pogrzeb.
Był to pogrzeb Seweryna Liwody, zmarłego w skutek rany otrzymanéj w pojedynku. Głośno o tém mówiono w mieście, nie wiedziano jednak z kim się nieboszczyk pojedynkował.
Z mieszkania księdza poszedł Kłyk, widocznie z braku zajęcia, za cmentarz żydowski, w wikliny rosnące nad rzeką. Jest to letnia sypialnia stałych gości kazimierskich szynków, mianowicie włóczęgów, złodziei i ulicznic. Tu nagradzają sobie niewyspane noce, trzeźwią się sposobiąc do nowéj pijatyki, oczyszczają niekiedy z brudu i robactwa — tu się kłócą, kochają i ztąd wyruszają na nowe wyprawy i nowe pijatyki. — Kłyk był częstym gościem na téj willegjaturze i znalazł tu dużo znajomych, pomiędzy którymi usnął snem sprawiedliwego. Student niczem nie zrażony, postanowił czekać choćby do nocy i w postanowieniu tem skracał sobie czas oglądaniem nagrobków na przyległym cmentarzu. Kudłacz nie zbliżył się wcale w to miejsce, które nie gorzéj znał od Kłyka; zatrzymał się więc pod staremi, odrapanemi murami Kazimierza, wiedział bowiem, że ci na których czekał, muszą tędy wracać. Szło mu tylko o dowiedzenie się, czy Kłyk będzie dziś w owéj norze pod klasztorem Augustjanów. Po południu spostrzegł go wracającego z Grzegórzek. Usunął się na bok, przepuścił go, następnie studenta i znowu szedł z daleka za nimi.
Kłyk przedewszystkiem wstąpił na wódkę do Salomona — zabawił tam dość długo, a gdy się dobrze ściemniło, wyszedł nieco podchmielony i po nad starą Wisłą zwrócił się w stronę klasztoru. Student który czekał na niego aż dotąd w ulicy, postępował za nim.
Kudłacz nie śledził już ich daléj, popatrzył tylko chwilę i mruknął:
— Mam ich obu.
Przez brudne zaułki żydowskie przecisnął się do kawiarni „Pod Huzarem“ i tam przy szklance ponczu napisał na kawałku papieru następującą denuncjację:
„Znany z podrabiania banknotów, Michał Mądrzyk, jest teraz przy robocie w domku pod klasztorem Augustjanów N. 11. Pomaga mu niejaki Kłyk, znany zapewne prześwietnej Policji. Przed domem na straży stoi student. Trzeba więc ostrożnie podejść, aby złowić ptaszków.“ —
Kartkę tę odesłał na policję przez małego żydziaka, za co mu dał szóstaka. Gdy chłopiec pobiegł uradowany, Kudłacz z zadowoleniem pociągnął ponczyku i rzekł do siebie:
— A teraz trzeba się wziąść do dziewczyny. Chodźmy do doktora.
Młody nasz student, jak widzieliśmy, niezmordowanie śledził obdartego żebraka. Kilka słów podchwyconych przez ścianę, wzbudziły w jego imaginacji śpiące wspomnienia z najdawniejszych romansów i powieści, jakie kiedykolwiek pożyczał od żydów na Szpitalnéj ulicy. Zdawało mu się że jest na tropie Bóg wie jakich zbrodni, a że w tę sieć wplątaną była kobieta, postanowił bądź co bądź odegrać rolę bohatera, który zbrodnię ukarze a cnotę ocali. Dla należytego odegrania téj roli zrezygnował z objadu, z kolacji i z innych tym podobnych przyjemności życia ludzkiego, i w przyzwoitej odległości, szedł jak cień krok w krok za przedmiotem swoich podejrzeń i ciekawości. Gdy przedmiot wsunął się wieczorem do małego domku w zaułkach przy Augustjańskim klasztorze, podmiot, t. j. pan Gustaw, musiał czekać na ulicy na jego wyjście — po godzinie przecież, nie mogąc się tego wyjścia doczekać, podsunął się pod okno i zajrzał przez szpary okienic. Zdziwił się — bo było ciemno. Ciemność jeszcze bardziej rozgorączkowała wyobraźnię młodzieńca — przyłożył ucho do drzwi — wewnątrz było zupełnie cicho. To go nie zadowolniło; nie po to przez cały dzień śledził dziada, aby się dowiedzieć, o któréj godzinie i gdzie się spać kładzie. On pragnął czegoś nadzwyczajnego, a tu nawet nic zwyczajnego się nie stało.
Zmartwiony takim nieprzyjemnym zawodem już miał odchodzić, gdy na podwórku po za parkanem, usłyszał skrzypienie łańcucha przy studni. Zajrzał przez szparę i zobaczył tego samego człowieka, którego od rana śledził, ciągnącego wodę. A więc nie śpi jeszcze! Ale dlaczego w ciemności siedzi? Trzeźwy człowiek mógł przypuścić, że pewnie nie ma na świecę, ale student nie chciał takich przypuszczań robić i koniecznie pragnął coś wyśledzić. Obchodząc dom w około i zaglądając przez parkan, spostrzegł, że na cembrzynę studni padał z jednej strony wązki pasek światła. Widocznie pochodzić on musiał z okna zasłoniętego szkarpą muru.
— Tam się coś dziać musi! — pomyślał student i nie wachając się długo, przesadził parkan i cichaczem podsunął się ku światłu. Promień w istocie szedł z okna piwnicy. Student przykląkł i zajrzał przez okienko. Spostrzegł dwóch ludzi zajętych wyciskaniem czerwonych znaków na papierach. Kilkanaście takich papierków leżało już gotowych. Student zdrętwiał — poznał w ściganym przez siebie człowieku fałszerza banknotów. Jedna tajemnica więcéj!
Nie zdecydował się jeszcze, co mu zrobić wypadnie z tą tajemnicą, gdy uczuł, że go ktoś chwycił silnie za kołnierz i usta zatkał ręką. Chciał się obejrzeć i dostrzegł tylko błyszczące kasko policjanta, który w milczeniu ciągnął go w stronę parkanu. Tam znalazło się ich więcéj jeszcze. Zjawili się jakby na zawołanie, a student ucieszony, że ma z kim podzielić się tajemnicą, wskazał rękę na piwnicę, dając im znaki, aby tam poszli.
— Pójdziemy tam, pójdziemy, ale bądź spokojny, nie wymigasz się tem bratku — mruknął jeden.
Student był jak w rogu — nie mógł się domyśleć, co policjant chciał przez to powiedzieć, postanowił więc w milczeniu czekać dalszych następstw. Po chwili usłyszał z piwnicy wrzawę, na szybach okienka dojrzał migające się cienie, — nagle wszystko ucichło; na podwórzu ukazał się komisarz, inspektor i kilku policjantów, którzy prowadzili Kłyka i jego wspólnika z skrępowanemi rękami. Wywiedziono ich na ulicę i oddalająca się doróżka zaturkotała po bruku. Tą samą drogą przewieziono i studenta do kryminału.
Być uwięzionym niewinnie i to w dzień imienin swojéj kochanki, był to cios nad ciosy. Gdyby jeszcze był wiedział za co! Złoczyńcy, w towarzystwie których zapakowano go, objaśnili go po koleżeńsku, że się o tém dowie przy śledztwie. Śledztwa więc tego czekał jak zbawienia. Po kilku dniach nareszcie został wezwany. Wyspowiadał się jak na spowiedzi — z miłości dla Zofji, z obawy o nią, ze stanu majątkowego, z postępów w naukach, słowem nie utaił najmniejszéj drobnostki. Sędzia, który już z pierwiastkowego śledztwa fałszerzy, przekonał się, że aresztowanie studenta nastąpiło w skutek pomyłki, uspokoił Gustawa, że skoro sprawdzą jego zeznania, zostanie puszczony na wolność.
I w rzeczy saméj, po kilku dniach łagodniejszego już i w oddzielnéj celi aresztu, przyzwany powtórnie Gustaw, został bezwarunkowy uwolniony.
— Cięży jednak na panu jeden ważny zarzut, rzekł sędzia, uśmiechając się nieznacznie.
— Zarzut?
— Tak jest, ze strony policji — nie byłeś pan meldowany i policja znaleźć pana nie mogła.
— Wszak nic złego nie zrobiłem, aby mnie miano szukać.
— Szukano pana z rozkazu sądu, który go potrzebował. Wszak pan nazywasz się Gustaw Klecki?
— Tak jest.
— Pańskiéj matce jak było na imię?
— Marja.
— Z domu nazywała się.....?
— Liwoda.
— A więc jesteś pan tym samym, którego sąd poszukiwał. Dowiedz się pan, że w skutek śmierci twego wuja, zostałeś dziedzicem jego majątku ruchomego i nieruchomego.
— Ależ ja nie wiem o żadnym wuju.
— Tak, bo brat matki pańskiéj wyrzekł się jéj w skutek mezaljansu, a ona za dumną była, aby przyznawać się do krewnych, którzy jéj znać nie chcieli. Wszystko to wiem z testamentu. Wuj pański, Seweryn Liwoda, umierając chciał naprawić swój postępek przeciw siostrze, która podobno umarła w nędzy i pana naznaczył jedynym spadkobiercą swoim. Majątek jest znaczny.
Gustawa wiadomość ta oszołomiła — przejście z kryminału na dziedzica wielkiego majątku, było zbyt gwałtownem, aby mógł je przyjąć spokojnie i zimno.
Sędzia mówił daléj:
— Po rozpatrzeniu się sądu w pozostałym po nieboszczyku majątku, pokazało się, że 15.000 gotówki, o której wspomina testament, gdzieś zaginęło. Sąd rozpoczął w tym względzie śledztwo. Nie będzie ono trudnem, gdyż w testamencie wymienione są numera listów zastawnych, w których złożoną była ta suma. Potrzeba jednak czasu na wykrycie kradzieży. Gdy to nastąpi, sąd pana zawezwie i złoży rachunki. Proszę mi zostawić swój adres.
Gustaw wypowiedział jednym tchem ulicę i numer domu i czemprędzéj wybiegł z sądu, aby podzielić się radosną nowiną z Zofją i jéj ojcem. Już teraz nic nie stoi na przeszkodzie połączeniu się jego z ukochaną. Bogactwo ośmielało go do wyznania miłości, z którą jako ubogi student dotąd taić się musiał. Z tą myślą biegł jak szalony do domu.
Z bijącem sercem zapukał do mieszkania Flawjusza. Drzwi były zamknięte, na jego pukanie nikt nie odpowiadał. Tylko mały Antek wychylił głowę ze swojej izdebki i ujrzawszy studenta, poskoczył ku niemu.
— A, to pan student! gdzież to pan był tyle czasu?
Student nie myślał odpowiadać i niecierpliwie zapytał o Flawjusza.
— To pan nic nie wie?
— Cóż się stało? zawołał Gustaw, przeczuwając nieszczęście.
— Zniknęła! Boże! — ja ją znajdę! wiem gdzie jéj szukać.
To powiedziawszy, skierował się ku drzwiom dewotki — ale i te drzwi były zamknięte.
— Słuchaj — rzekł do Antka — ty znasz tyle osób w mieście. Czy wiesz gdzie mieszka ksiądz Modest?
— Wiem, zaprowadzę pana.
— Prowadź!
Wybiegli obaj na ulicę; u ks. Modesta Gustaw spodziewał się znaleść Zofję, jego bowiem nazwisko słyszał w tajemniczéj rozmowie dziada z dewotką, w rozmowie, w któréj umawiali wykradanie dziewczyny.
Flawjusz tymczasem inne miał podejrzenia i gdzieindziéj szukał córki. W dniu jej imienin znalazłszy sposobną chwilę, gdy został sam na sam z Feliksem zapytał go wręcz jaki cel mają wizyty jego, a gdy ten nie dał mu zaspakajającéj odpowiedzi, stary żołnierz wymówił mu dom swój. Tegoż wieczora zauważył, że Zofja płakała — musiała więc wiedzieć o ich rozmowie. Domyślił się, że Feliks miał inne drogi do porozumienia się z nią i że on ją uwiadomił zapewne, że bywać u nich nie może. W parę dni późniéj Zofja zniknęła. Stary pewny był, że to sprawka Feliksa i niebawem udał się do jego mieszkania.
Było to właśnie w dniu, w którym jakiś przekupiony przez Wiktora ekskleryk dał pozorny ślub Feliksowi i Zofji w zamiejskiéj opuszczonéj kapliczce. Państwo młodzi tylko co powrócili do domu w towarzystwie Wiktora, który jako świadek był obecny obrzędowi.
Zofja, nie domyślając się, jak haniebnego oszustwa stała się ofiarą, była nadmiar szczęśliwą. Prosiła tylko męża, aby mogła z nim udać się do ojca, wyznać mu wszystko, wytłomaczyć się i prosić o przebaczenie. Feliks obiecał, że to zrobi, ale późniéj nieco. Po sutem śniadaniu Wiktor pożegnał państwa młodych i wyszedł. Na schodach spotkał się z jakimś mężczyzną, który szybko wbiegł na górę. Poznał go — był to Flawjusz. Nie czas już było uprzedzić doktora, wrócił się jednak na górę, aby choć z pozadrzwi być świadkiem sceny, któréj był autorem.
— Będzie burza — mówił do siebie — chodźmy posłuchać, kogo panna młoda wybierze: ojca czy męża. Przy ostatniem słowie uśmiechnął się złośliwie i zacierając ręce z radości, skradał się ku drzwiom, przez które właśnie wypadł Flawjusz do mieszkania doktora.
Młoda para siedziała na kanapie. Zofja oparta na ramieniu Feliksa, całowała jego czoło. Na ten widok stary żołnierz osłupiał. Doktor ujrzawszy niespodziewanego gościa, powstał marszcząc brwi groźnie, choć pobladła twarz dowodziła strachu.
— Czego pan sobie życzysz tutaj?
— Bezczelny! — zawołał Flawjusz podnosząc laskę w górę — ty się mnie pytasz jeszcze?
I postąpił krokiem naprzód. Zofja rzuciła się pomiędzy ojca i Feliksa wołając:
— Ojcze! wstrzymaj się! — on moim mężem!
Na te słowa ręka starca zawisła nieruchomo w powietrzu — osłupiałem okiem spojrzał na Feliksa i Zofję, nie umiejąc zdać sobie sprawy z tego co słyszał.
— On! — twój mąż! ten... ten... uwodziciel?
— Przed godziną odbył się ślub nasz.
Flawjusz opuścił podniesioną rękę, i zwracając się do Feliksa, zapytał:
— Cóż więc miało znaczyć twoje zaprzeczenie przed kilku dniami, gdym się pytał, czy masz zamiar żenienia się z Zofją?
Teraz przyszła kolej na Zofję — niemniej zaciekawiona od ojca, zwróciła się do męża czekając jego odpowiedzi. Feliks milczał.
— Dla czegoż pozbawiliście starego radości pobłogosławienia was? Czyż nie zasłużyłem na to, Zofjo, za tyle lat starań koło twego wychowania? Miałem do tego prawo ojcowskie, choć nie jestem ojcem twoim.
— Ty nie moim ojcem!?
— Jakto! alboż nie wiesz o tém? Z metryki, którąś zabrała z domu, powinnaś się była o tém dowiedzieć. Czy jej nic nie powiedziałeś o tém Feliksie?
Doktor był jak na mękach, bo o niczem nie wiedział. Zofja wprawdzie wręczyła mu swoją metrykę, jako potrzebną do ślubu, ale że ślub był tylko komedją, metryki nikt nie przeglądał i Wiktor zatrzymał ją przy sobie.
— Chciałeś oszczędzić jej tej przykrości — ciągnął dalej stary żołnierz — ale teraz przecież, gdy została twoją żoną, powinnaby o wszystkiem wiedzieć. Matka twoja, Zofio, nie była nigdy moją żoną, choć dawniej pragnąłem tego bardzo. Przeniosła innego nademnie. Tamten oszukał ją a następnie porzucił. Dowiedziawszy się o tem, tknięty litością pospieszyłem jej z pomocą, bo była w rozpaczy i nędzy okropnej. Opiekowałem się nią jak przyjaciel i jak mogłem osładzałem smutne i bolesne jej życie. Umierając prosiła o opiekę dla ciebie. Byłaś wtedy maleńkiem dzieckiem. Spełniłem wolę umierającej, zatrzymałem cię przy sobie i kochałem jak własną córkę. Nie myślałem, że mi się tak źle odpłacisz!
— O nie mów tak ojcze! — zawołała Zofja padając ze łzami do nóg Flawjusza — tyś nie przestał być dla mnie ojcem i będziesz nim nadal. Wszak prawda Feliksie — nie puścimy go już od nas?
Feliks nie wiedział co odpowiedzieć — własna przewrotność zaplątała go w sidła, z których nie było sposobu wydobycia się.
Zapanowało głębokie milczenie — Zofja z przestrachem spoglądała to na męża to na ojca — Flawjusz wahał się widocznie czy ma zostać dłużej w tem mieszkaniu — gdy nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Wiktor trzymając w ręku papiery Zofji — twarz jego w tej chwili miała wyraz poważny i surowy:
— Pani — rzekł przystępując do Zofji, która na widok wchodzącego, podniosła się z kolan i stanęła obok Feliksa — odejdź od tego człowieka, to nie twój mąż. Oszukał cię — ślub wasz był komedją, do któréj i ja rękę przyłożyłem, nie wiedząc, że wyrządzam krzywdę dziecku mojej siostry. Bóg nie chciał tego nieszczęścia i wcześnie ochronił cię od hańby. Flawjuszu — chciałem się zemścić na tobie, i o mało nie zostałem strasznie ukarany.
Ale Flawjusz nie dosłyszał już ostatnich słów Wiktora — na wiadomość o tak podłéj zdradzie, zapłonął gniewem i zbliżywszy się ze ściśniętą pięścią do Feliksa, zawołał:
— Łotrze! skorzystałeś z miłości dziewczyny, aby ją zhańbić. I także jej to odpłacić chciałeś za to, że dla ciebie porzuciła mnie, który ją wyniańczyłem i wychowałem!... Niegodziwy!
Feliks ochłonąwszy z pierwszego pomięszania, miał już czas odzyskać bezczelną śmiałość. To téż nie dając nawet dokończyć starcowi, przerwał mu zuchwale:
— Nie zapominaj się pan, że jesteś w mojem mieszkaniu i jeżeli będziesz mnie obrażać, mogę pana kazać... tu zrobił ruch zrozumiały, wskazując ręką na drzwi.
Flawjuszowi buchnęła krew do twarzy z oburzenia, poczerwieniał jak karmazyn.
— Ty?!... mnie!?... — podniósł rękę i silnem uderzeniem w twarz powalił doktora na ziemię.
Przerażona Zofja chwyciła ojca za rękę i ciągnąc go ku drzwiom, prosiła:
— Chodźmy już ojcze. On nie wart twego gniewu.
Starzec drżąc z oburzenia i gniewu wyszedł za nią machinalnie. Nie mówiąc nic do siebie, przeszli kilka ulic miasta — gdy stanęli przed domem, Zofja z nieśmiałością pocałowała Flawjusza w rękę i rzekła:
— Pozwól mi tam wejść jeszcze i pożegnać się z tobą.
— Czy znowu chcesz mnie porzucić? — zapytał starzec z wyrzutem.
— Po tem co uczyniłam, nie czuję się godną twéj miłości, ani twojéj opieki.
— Matka twoja boleśniéj mnie dotknęła porzucając dla nikczemnika, a jednak przebaczyłem jej — rzekł Flawjusz z westchnieniem i wziąwszy Zofję za rękę wprowadził ją do pokoju. Zofja rzuciła mu się do nóg. Płakała rzewnie.
— Zapomnijmy o tém, co było — mówił Flawjusz gładząc jej jasne włosy. I ty przecierpiałaś nie mało. Nie byłoby przyszło do tego, gdybyś była więcéj miała zaufania do mnie.
— Jam temu nie winna — kazano mi kryć się przed tobą z myślami memi. Wmówiono we mnie, żeś ty człowiek bez wiary, że nie wierzysz w Boga ani w kościół.
— Ale wierzę w cnotę — rzekł półgłosem Flawjusz. Potém głośniéj zapytał:
— I któż to nauczył cię bać się ojca, kryć się przed nim z myślami i nieufać mu?
— Mój spowiednik — ksiądz Modest.
Starzec brwi zmarszczył.
— On?!
— Mówił mi, że przy takim jak ty człowieku nie mogę być zbawioną.
Flawjusz rozśmiał się szydersko i pokiwał głową.
— On to mówił — przywtórzył. I ty wierzyłaś, że ksiądz, który szkaluje ojca przed dzieckiem, może być namiestnikiem Boga?
— Dziś widzę, żem źle robiła.
— Odtąd innego powinnaś sobie obrać spowiednika, jeżeli ci tak koniecznie potrzeba spowiedzi. Tego jednego żądam od ciebie. Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam, ojcze.
W téj chwili ktoś zapukał do drzwi.
Zofja zerwała się. Nie chciała z zapłakanemi oczyma pokazywać się obcym i usunęła się do drugiego pokoju. Flawjusz otworzył drzwi i ujrzał przed sobą dwóch nieznajomych, z których jeden, po wzajemnym ukłonie, przemówił:
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Flawjuszem?
— Tak jest — proszę wejść — siadajcie panowie.
— Wizyta nasza nie potrwa długo; przychodzimy z polecenia doktora Feliksa, którego pan obraziłeś.
Flawjusz dał im znak ręką, aby mówili ciszej, wskazując przy tem na drzwi prowadzące do pokoju Zofji.
— Czegoż więc chce pan doktor? — zapytał marszcząc brwi.
— Pojedynku.
— Za to że nie pozwoliłem zhańbić mej córki. Dobrze, będzie go miał. Za to, co zrobił, należy mu się słuszna nagroda.
— Do pana należy wybór broni.
— Wybieram broń białą.
— Kiedyż przyślesz nam pan swoich sekundantów?
— Nie lubię długich korowodów. Jutro rano czekam na panów z moim sekundantem przy spalonym moście.
Mówiąc to, skłonił im się zimno, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
Po odejściu gości Zofja wbiegła niespokojna do pokoju ojca z zapytaniem:
— Kto to był ojcze? Słyszałam nazwisko tego nędznika.
— Znajomi jacyś jego. Chcieli dowiedzieć się odemnie o szczegółach dzisiejszego zajścia.
— I cóż?
— Zaspokoiłem ich ciekawość.
— Nic więcej? — badała, patrząc mu w oczy.
— Nic — zakończył Flawjusz, siląc się na obojętność.
Nad wieczorem Flawjusz wyszedł na miasto, wyszukać między dawnemi towarzyszami broni, sekundanta. Powrócił znacznie spokojniejszy i późno w noc przesiedział rozmawiając i pieszcząc się z córką. Zofja czuła się szczęśliwą, nigdy bowiem ojciec nic był dla niej tak serdecznym.
Następnego dnia rano, zeszedłszy się w umówionem miejscu z swoim sekundantem, udali się razem do spalonego mostu. Flawjusz był pełen otuchy, że wróci bez szwanku, nie wiele bowiem ważył męztwo doktora, sam zaś jako dzielny kawalerzysta, doskonale władał bronią. Na ostrożną uwagę swego towarzysza, przedstawiającego mu niebezpieczeństwo pojedynku, gdyż w razie śmierci przeciwnika, może mieć jeszcze proces kryminalny — odrzekł:
— A mnie co po jego życiu! oszpecę go tylko i pokiereszuję mu twarz, że nią starej baby nawet nie skusi.
Na moście zastali już sekundantów Feliksa. Umówili się z nimi o miejsce pojedynku, na który obie strony za godzinę stawić się miały. Przeciwnicy zobowiązali się dostarczyć broni. Flawjusz nie wracał już do miasta, ale szedł powoli z sekundantem gawędząc o obojętnych rzeczach. Na umówionem miejscu zastali już Feliksa, który nadjechał doróżką. Zmierzono broń — przeciwnicy stanęli na przeciw siebie — sekundanci zapowiedzieli pojedynek do pierwszej krwi — i dali znak. Po kilku pierwszych cięciach Flawjusz poznał, że nie z nowicjuszem ma do czynienia i dobrze zasłaniać się musiał aby ochronić się od szybkich cięć szabli doktora. Dość długo obaj z równą zręcznością i siłą walczyli — popędliwszy jednak i bardziej rozdraźniony Feliks, prędzej słabnąć począł. Flawjusz spostrzegł to i silnem cięciem odtrąciwszy pałasz przeciwnika, podniósł szybko broń do góry i zawinął nią około twarzy doktora. W jednej chwili twarz krwią się oblała jakby ją kto czerwoną chustą zarzucił. Flawjusz spuścił pałasz, sekundanci zbliżyli się. Ale w tejże chwili, Feliks rozwścieklony otrzymaną raną, rzucił się na oślep na nieprzygotowanego Flawjusza i zadał mu silne cięcie w głowę. Sekundanci wydali okrzyk zgrozy i oburzenia, pochwycili szaleńca i przemocą odciągnęli na bok, a tymczasem lekarz cucił leżącego bez przytomności Flawjusza. Przeniesiono go do chaty pod lasem, zkąd wieczorem przewieziono powoli do miasta.
Właśnie Gustaw wracał do domu po dwudniowem nadaremnem szukaniu księdza Modesta, który wyjechał z Krakowa, co bardziej jeszcze utwierdzało w podejrzeniu, że on był sprawcą wykradzenia Zofji — wracał zrozpaczony, bezradny — gdy jednocześnie wóz z ranionym Flawjuszem zatrzymał się przed domem. Z wozu zsiadł nieznajomy mężczyzna i zapukał do okna — jakaś kobieca postać, która Gustawowi zdawała się bardzo podobną do Zofji, wybiegła na ulicę. Naraz dał się słyszeć krzyk bolesny. Teraz nie mógł już wątpić — to był jej głos..... Z radością, że ją znów widzi — z niepokojem co się jej stało, poskoczył naprzód i przy świetle latarni dojrzał jak Flawjusza bladego, bezprzytomnego, z obandażowaną głową wnoszono do pokoju. Zofja mdlała z rozpaczy. Gustaw nic nie pojmował, co się tu stało w czasie jego niebytności, ale zaspokojenie ciekawości odłożył na później, i z całą młodzieńczą gorliwością zajął się pomaganiem i pocieszaniem Zofji. Lekarz zalecił spokój i zimne obkłady na głowę, posiedział jeszcze chwilę przy chorym, opatrzył go, i przyrzekł powrócić nazajutrz. Gustaw z Zofją całą noc czuwali. Tak było przez kilka następnych dni i nocy. Oboje namawiali się wzajemnie do chwilowego spoczynku, do szanowania zdrowia, a jednak żadne z nich do ustąpienia od łoża chorego namówić się nie dało. Co kwandrans to jedno, to drugie, zmieniało kompresy.
— Dziś ja sama już czuwać będę, mówiła jednego dnia Zofja.
— Nie. Pani jesteś zmęczona. Pani się dziś położysz, ja zostanę.
— Nie pozwolę na to. Jako córka spełniam tylko mój obowiązek... Pan jesteś obcym.
— Więc temu, kto niema ani matki, ani ojca, ani rodziny, nie wolno już nikogo kochać, do nikogo się przywiązać i dla wszystkich mam być obcym na zawsze!
Mówił to ze łzami w oczach.
— Przebacz mi pan — rzekła Zofja, biorąc go z pośpiechem za rękę — nie chciałam pana obrazić. Powiedziałam to jedynie, aby pana uwolnić od tego bezustannego czuwania.
— A ja proszę panią o to, jak o największą łaskę.
Zofja musiała ustąpić lubo nie mogła zrozumieć powodu, który zatrzymywał studenta przy łóżku jéj ojca. Współczucie i przyjaźń sąsiedzka, dawno-by już znużyły się, — było to więc coś innego — ale co? Przypadek przyszedł jéj w pomoc. Jednéj nocy, znużona czuwaniem trwającem już prawie od tygodnia, zdrzemnęła się na chwilę. Gdy się ocknęła Gustaw klęczał wpatrując się w nią z zachwytem i uwielbieniem. Spojrzenia ich spotkały się — zarumieniona podniosła się szybko, szepcąc półgłosem:
— Co pan robisz, panie Gustawie?
Gustaw zarumienił się po uszy i spuścił oczy. Czas jakiś stali tak oboje nieruchomi i niepatrząc na siebie — wreszcie Gustaw zbliżył się z nieśmiałością i całując ją w rękę, zapytał:
— Czy pani gniewasz się na mnie?
— O co?
— Że przez chwilę ośmieliłem się być szczęśliwym.
— Nie rozumiem pana.
— Patrząc na panią czuję się szczęśliwym jak nigdy w życiu.
— Pan wart jesteś innego szczęścia, panie Gustawie — rzekło dziewczę z westchnieniem.
— Teraz ja pani nierozumiem.
— A ja panu więcéj powiedzieć nie mogę — dowiész się pan o wszystkiém od ojca, gdy wyzdrowieje.
Kudłacz, opuściwszy doktora po owéj scenie z Flawjuszem, długo w zamyśleniu błądził po ulicach. Szlachetny czyn Flawjusza ciężył mu jak ołów na sercu; zepsuty na wskroś człowiek nie mógł zrozumieć pobudek takiego czynu — domyślał się najgorszych, najbezecniejszych, ale wierzyć im w zupełności nie miał odwagi, bo znał Flawjusza od dawna i wiedział, że to człowiek poczciwy, że z poczciwości gotów był nawet głupstwo zrobić i opiekować się córką kobiety, która nim wzgardziła. Córka ta była i jego krewną, jedyną pamiątką po siostrze — a siostra — to było dla niego jedyne wspomnienie czyste, niepokalane wśród kału w jakim żył. Przyszło mu na myśl, że i jemu jako krewnemu wypadało coś zrobić dla dobra dziewczyny.
— Jeżeli Katarzyna nie skrewi — myślał sobie — a nie może tego zrobić, bo tu o nią idzie, to będę bogaty. Trzydzieści tysięcy złotych — to sumka nie lada. Mógłbym kilka tysięcy darować Zofji — mnieby to nie zrujnowało, a dla niéj stanowiłoby jaki taki posażek. Pal licho! raz człowiek zrobi przecież coś dobrego w życiu. Księża mówią, że na tamtym świecie, z procentem za to odpłacają. Będzie to zawsze interes.
To postanowienie pchnęło go do mieszkania hrabiny Saby. Po drodze wstąpił do kawiarni, siadł w kącie i chciał uporządkować swoje papiery, które za chwilę miał tak cennie sprzedać. Dobył pakiet z zanadrza, rozwinął i wyjął pierwszy kawałek. Zbladł i zmięszał się. Była to jakaś stara gazeta.
— Zkądże to u licha tu się zaplątało? — mruknął do siebie i rzuciwszy gazetę na ziemię, wziął drugi kawałek. Ogłupiał. Drugi kawałek był także urywkiem jakiejś gazety. Z gorączkowym niepokojem przerzucił resztę szpargałów, przerzucił raz, drugi i trzeci, niedowierzając własnym oczom, aż w końcu wydał krzyk okropny, przerażający, który przestraszył wszystkich obecnych w kawiarni. Parę osób zbliżyło się do niego, z zapytaniem co się stało. — Nic nie odpowiedział — zgarnął papiery ze stołu, schował je do kieszeni — i jak szalony wybiegł z kawiarni.
Niepojmował w jaki sposób odbyła się przemiana ważnych jego dokumentów w nic nieznaczące szpargały, podejrzywał o podstęp Katarzynę — i popędził co tchu do niéj, aby groźbą wymódz wyjaśnienie lub pieniądze. Dopadł drzwi i gwałtownie szarpnął za dzwonek. Po chwili oczekiwania spostrzegł, że nie potrzebnie dzwonił, bo drzwi były uchylone. Wszedł więc. Ze zdziwieniem ujrzał pokój prawie pusty — kilka stołków w nieładzie stało około ścian. W drugim pokoju — toż samo. W trzecim zobaczył gromadkę ludzi tłoczących się pod oknem, gdzie stał woźny i wywoływał cenę jakiegoś obrazu. Kudłacz był jak odurzony. Dzień dzisiejszy same straszne niespodzianki mu przynosił. Ogłupiały i nieprzytomny zbliżył się do jednego z licytujących i zapytał:
— Co tu się dzieje?
— Jakto, nie widzicie? licytacja.
— Po kim?
— Po hrabi Adamie.
— Alboż umarł?
— Cóż to, wy nie z Krakowa, co nic nie wiecie?
— Nie — odparł stłumionym głosem.
— Hrabia zbankrutował, pozarywał wielu i uciekł za granicę — wierzyciele zajęli ruchomości.
— A hrabina?
— Została biedaczka — mieszka tu podobno na trzeciem piętrze.
Wiktor spojrzał na mówiącego, jakby go nie rozumiał. Wiadomość ta i jego robiła bankrutem. Wszystkie nadzieje wygodnego życia przepadły. Oparł się o ścianę aby nie upaść i machinalnie słuchał monotonnych wywoływań woźnego. Po chwili zebrał siły, otrząsł się z osłupienia i poszedł na trzecie piętro.
Zastał drzwi zamknięte — po długiem dopiero pukaniu otworzyła mu Sabina. W twarzy jéj, oprócz znękania i smutku, dostrzegł pomieszanie, które przypisywał niespodziewanéj swojéj wizycie. Prędko jednak spokój dumy wrócił na jéj lica — zmierzyła go surowo, pogardliwie od stóp do głów.
— Czego chcesz jeszcze odemnie? — spytała — nasz rachunek zdaje mi się skończony. Wydrwiłeś odemnie pieniądze za szpargały, niemające dziś dla mnie żadnéj wartości.
— A więc u ciebie są te papiery! zawołał z pośpiechem Kudłacz.
— A u ciebie pieniądze, które dziś byłyby dla mnie majątkiem.
— Pieniądze? jakie pieniądze? Komuś je wypłaciła, kiedy mi papiery skradziono?!
— Nie szkaluj tak zacnéj osoby, jaką jest ks. Modest.
— Więc to on! Ha! teraz przypominam sobie — zawołał uderzając się w czoło. Słuchaj — i schwycił ją gwałtownie za rękę — słuchaj mnie — wiele mu dałaś za te skradzione szpargały?
— Trzydzieści tysięcy — tak jak żądałeś.
— Odstąpię ci dziesięć — bo dzisiaj ty sama jesteś w potrzebie — ale chodź ze mną do niego, powiedz mu to w oczy — bo inaczéj nie odda mi nic.
— Razem z tobą nie pójdę — ale czekaj na mnie u niego o czwartéj. Teraz odejdź — potrzebuję być samą.
— Jeszcze jedno. Wytłomacz mi jakim sposobem hrabia stracił majątek i wszystko.
— Bo chciał mieć więcéj.
— Dziwna rzecz — nie był nigdy chciwym.
— Zrujnował się dla mnie. Małżeńskie więzy ciężyły mu, bo kochał inną. Czułam, że jestem dlań ciężarem, od którego chętnie byłby się uwolnił, gdyby nie obawa skandalu. Ja znowu lękając się, aby w ostateczności nie zdobył się na krok taki, sama mu zaproponowałam, że ustąpię, gdy mi świetny byt zapewni. Majątek hrabiego okazał się zbyt małym w obec moich żądań; rzucił się więc w szaloną, ryzykowną grę i zrujnował mnie i siebie.
— Chciwy dwa razy traci — zauważył sentencjonalnie Kudłacz — i nie zostało ci nic po nim?
— Nic, oprócz wstydu.
— A precjoza twoje?
— Nie wiem co się z niemi stało — zastawił je może, albo zabrał z sobą.
— Proszę, nie byłbym go nigdy posądził o tyle rozumu.
Sabina zrobiła grymas niecierpliwości. Kudłacz spostrzegł to.
— Idę już, idę — rzekł — więc o czwartéj. Pamiętaj, że to i twój interes.
Po jego wyjściu śpiesznie zaryglowała drzwi, zadowolona, że się pozbyła towarzystwa człowieka wzniecającego w niéj przestrach i obrzydzenie. Przez chwilę namyślała się jeszcze, czy ma o czwartéj stawić się lub nie u księdza Modesta. Nie potrzebowała ona tak koniecznie tych dziesięciu tysięcy, jak to przypuszczał Kudłacz, umiała bowiem zabezpieczyć się dobrze pomimo ruiny hrabiego.
Aby jednak nie zdradzić się z tém, postanowiła korzystać z ofiary Kudłacza, zwłaszcza, że liczyła na zdemaskowanie księdza, którego czyn oburzył ją i na uwolnienie się na zawsze od Kudłacza, kłamiąc przed nim pozory ubóstwa.
O czwartéj więc godzinie najętą karetką udała się do księdza Modesta. Zastała już tam Kudłacza, który ujrzawszy ją zawołał:
— W samą porę przychodzisz. Zapiera się że nie dawał ci żadnych papierów. Pokaż mu je.
Nagłe pojawienie się Sabiny zmieszało księdza; na to nie był przygotowany. Zmienił więc sposób obrony i na zarzut hrabiny:
— Wszakże dałam księdzu trzydzieści tysięcy za te papiery — odparł z świątobliwą pokorą:
— Nie przeczę, ale nie mogłaś pani przypuszczać, że ja, osoba duchowna, będę w tak brudnéj sprawie maczał ręce jak prosty negocjant.
— Tylko jak prosty złodziej! — wybuchnął Kudłacz. Ksiądz nie zważał na przerwę i mówił daléj:
— Zgodziłem się na pośrednictwo jedynie z zamiarem, aby pieniądze te przeznaczone dla szaleńca, ofiarować Panu Bogu dla przebłagania Go za wasze grzechy. Rozdałem te pieniądze ubogim i na różne pobożne cele.
— Kłamiesz! — zawołał Kudłacz przyskakując ku niemu z pięścią.
Napadnięty zbladł, ale się nie cofnął — sięgnął ręką po dzwonek i zadzwonił gwałtownie.
Kudłacz opamiętał się.
— Zresztą — mówił ksiądz Modest tym samym spokojnym tonem — jeżeli macie do mnie jakie pretensje, możecie mnie skarżyć — a nachodzić domu nie wolno — dodał z naciskiem — za to kryminał.
W téj chwili zjawił się na progu służący.
— Sprowadź panią hrabinę do powozu — rzekł ksiądz do wchodzącego.
— Nie potrzeba, ja sam panią sprowadzę — zawołał Kudłacz i podał ramię Sabinie. Wzmianka o procesie i kryminale odjęła mu wszelką śmiałość. Miał on różne grzeszki i ciemne sprawy, które przy procesie mogłyby łatwo ujrzeć światło dzienne. Wiedział o nich, a może domyślał się tylko ksiądz Modest — z rozmysłem też użył téj broni aby raz na zawsze pozbyć się uprzykrzonego natręta.
— Szelma ksiądz, mądry i kuty na cztery nogi: tak mu nic nie zrobimy — mówił Kudłacz sprowadzając Sabinę ze schodów. — Ale mam ja inny sposób na niego; obejdzie się bez procesu. Poczekaj, bratku. Dziś przed wieczorem wyjeżdża gdzieś w drogę — furmanka czeka już na dole. Idzie tylko o to, abym w nocy nie potrzebował szukać noclegu, bo nie mam ochoty spotkać się z patrolem. Czy masz klucz od bramy?
— Nie wiem.
— Choćbyś nie miała — przyjdę — zawsze u ciebie bezpieczniéj, niż gdzieindziéj. Czekaj więc na mnie przed północą. Nie stracisz na tém, jeżeli mi się uda mój projekt, a udać się musi. Jutro damy ztąd nogę i będziemy znowu razem i szczęśliwi. Nieprawdaż, moja żono? — zakończył z szatańskim uśmiechem.
Hrabina niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Chciała czemprędzéj uwolnić się od swego towarzysza. Szybko wpadła do powozu i zatrzasnęła drzwiczki.
— Do widzenia więc — rzekł znacząco Kudłacz.
Nic nie odpowiedziała — powóz zaturkotał po bruku.
— Hm, dumna — mruknął półgłosem patrząc za odjeżdżającą — nie może jeszcze zapomnieć, że była hrabiną. Zaśpiewa ona inaczéj jak zobaczy u mnie grosze. Chyba, że jéj na nich nie zbywa. — Kto to wie — ona nie głupia, może się i obłowiła — ale zmiarkujemy to późniéj — a teraz po wytrychy.
Zawrócił w stronę zamku i poszedł ku Kazimierzowi.
W parę godzin później, jak to Kudłacz przepowiedział, ksiądz Modest wsiadł do podróżnego powozu i odjechał polecając służącemu aby na krok się z domu nie oddalił.
Służący przyrzekł pilnować mienia pańskiego jak oka w głowie, co mu wszakże nie przeszkodziło wcale wyjść wieczorem na szklankę miodu do Robackiego i na kilka partji domina. W miłem towarzystwie zabawa przeciągnęła się dość długo, wiernemu słudze ani przez myśl nie przeszło, że tam w domu ktoś inny miejsce jego zastępuje. O zmroku jakiś człowiek wsunął się cichaczem do kamienicy, otworzył drzwi wytrychem i wszedł do mieszkania księdza Modesta. Domyśleć się łatwo, że tym człowiekiem był Kudłacz.
Zapaliwszy skrytą latarkę począł pilnie przetrząsać wszystkie szuflady i schówki; oprócz jednak kilkudziesięciu reńskich, nie znalazł więcej gotówki, za to, w sekretnej szufladzie biórka odszukał pęk papierów starannie obwiniętych i opieczętowanych. Szybko rozerwał pieczęcie. Były to listy zastawne, losy kredytowe i t. p. papiery.
— Sprytny ksiądz — mruknął złodziej z pewną niechęcią — wolałbym zastać w gotówce — mniej byłoby ceremonji. Ale nic nie szkodzi, zanim się spostrzeże, papiery się zmienią — odbiorę swoją należytość z procentem.
Schował papiery do kieszeni, zagasił latarkę i wyszedł na ulicę, zmierzając prosto do mieszkania Sabiny, nie uważał bowiem za stosowne błąkać się z takim skarbem po ulicy, zwłaszcza w godzinie patrolów i rewizorów policyjnych.
Brama była jeszcze otwarta, ale za to mieszkanie na trzeciem piętrze znalazł zamknięte. Na kilkakrotne dobijanie się jego, uchyliły się sąsiednie drzwi i z pośród ciemności dał się słyszeć głos niemłodej kobiety:
— Daremne pukanie, ta pani wyprowadziła się ztąd dzisiaj — mieszkanie puste.
— Uciekła przedemną — pomyślał Kudłacz — oszustka. Ma więc pieniądze, skoro nie dba o moją pomoc.
Spostrzeżenie to było słuszne. Hrabina ze szkatułką napełnioną kosztownościami i pieniędzmi, usunęła się z domu, aby uniknąć wizyty Wiktora i raz nazawsze zerwać z nim niebezpieczne stosunki. Nie mając na razie żadnego schronienia, postanowiła udać się do doktora Feliksa. O zmroku, mocno zawoalowana weszła do kamienicy, w której mieszkał jej kochanek.
Uprzedźmy ją tam na chwil kilka. Zaledwie parę dni upłynęło po pojedynku, w którym pałasz Flawjusza pozbawił doktora większej części nosa. Piękny niedawno młodzieniec, wyglądał teraz jak potwór. Utrata ręki byłaby niczem dla niego w porównaniu z taką szpetnością. Człowiek zmysłowy i próżny, jakim był Feliks, kalectwo podobne musiało go zgnębić do reszty. Z obandażowaną twarzą siedział przy biórku; oczy jego niegdyś romansowe, miały teraz wyraz ponury i złowieszczy. Przed nim leżał list świeżo rozpieczętowany. Był to list od jego narzeczonej z poznańskiego, panny młodej, pięknej i bogatej, która dowiedziawszy się o jego licznych miłostkach w Krakowie, zwracała mu pierścionek zwalniając jednocześnie od słowa. Jakkolwiek Feliks nie kochał jej, spekulując tylko na znaczny majątek, cios ten upokarzający, zgnieść go musiał. Piękność, która zapewniała mu tyle przyjemności w życiu i która świetną obiecywała mu karjerę — przepadła. Majątek wymknął mu się z ręki.
Zdobywać rozkoszy już nie mógł — kupować jéj nie było za co. Życie straciło dlań całą wartość.
— Ha, stało się! — szepnął ponuro — skończmy przynajmniej z honorem. Trzeba usunąć się z tego świata, z którego drwiłem, zanim on drwić ze mnie zacznie.
Podniósł się, poszedł do szafki, otworzył ją i z pośród mnóstwa flaszeczek wziął jednę i powrócił z nią do biórka.
— Możeby co napisać, coś w rodzaju ostatniej woli? Ale, po co? Co mnie obchodzi kto zabierze po mnie te graty. Możeby pożegnać kogo? ale kogo? któraż z piękności, które szalały za mną, będzie chciała płakać nad kochankiem bez nosa?
— Ha! głupie życie!
Z szaloną gwałtownością wydobył korek, przytknął flaszeczkę do ust i wypił znajdujący się w niej płyn niebieskawy. Zesztywniał z przerażenia, oczy stanęły mu kołem, mdlejącą ręką zaczął szukać w koło siebie przedmiotu o który mógłby się oprzeć, i runął z łoskotem na podłogę. Było to właśnie w chwili gdy hrabina wstępowała na schody. Gdy weszła do mieszkania doktora, zastała już trupa tylko z otwartemi oczyma i zaciśniętemi pięściami. Na ten widok Sabina zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność i ujrzała się samą z zimnym trupem wśród nocy, zerwała się z przestrachem i poskoczyła ku drzwiom. Wtem jakaś silna ręka wstrzymała ją. Sabina wydała okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
— To ja, służący pana doktora, ten, który mścić się będzie za śmierć jego.
— Puść mnie — jam niewinna!
— To się w sądzie pokaże.
Nazajutrz do więzienia kryminalnego przyprowadzono damę salonową, niegdyś hrabinę. Gdy zapisywano ją do księgi aresztantów, usiłowała znowu tłomaczyć się, że jest niewinną.
— To do nas nie należy — odparł jej zimno nadzorca, my mamy tylko obowiązek trzymać jak nam każą i puszczać jak każą. Czy masz pani jakie kosztowności przy sobie?
— Mam szkatułkę, ale ona jest moją własnością.
— Nikt jej pani nie zabierze — przechowamy tylko. Zechciej pani przeliczyć pieniądze i kosztowności.
Hrabina otworzyła szkatułkę i zbladła jak ściana. Pośród klejnotów ujrzała akt ślubny Wiktora, który zapomniała spalić. Pochwyciła szybko papier, pragnąc go ukryć.
— Pani nie wolno mieć żadnych papierów przy sobie — to należy do sądu — rzekł nadzorca i przemocą wyjął jej papier z ręki.
— Zginęłam! — szepnęła Sabina.
Przeprowadzono ją do więzienia. Gdy szła przez dziedziniec, z jednego z okratowanych okien wychyliła się znajoma głowa kudłata:
— Katarzyna! a, ty tutaj? witam, witam, prosimy do kompanji.
Był to Wiktor, którego przychwycono przy zmianie papierów skradzionych u księdza Modesta. Papiery były te same, których sąd poszukiwał jako należących do massy po Sewerynie Liwodzie. Wiktor nie mógł się wytłumaczyć w jaki sposób przyszedł do ich posiadania.
Przy drugiem jednak czy trzeciem badaniu przyznał się zkąd je wziął. Wezwano księdza, ale gdy ten wyparł się wszystkiego, cała wina zaciężyła na Kudłaczu, który jednocześnie stawać musiał jako świadek w sprawie swojej niegdyś żony, posądzonej o otrucie doktora i dwużeństwo. Z pierwszego zarzutu sąd ją uwolnił dla braku dowodów, za drugą zbrodnię skazał na kilka lat więzienia. Wyroki Katarzyny i Wiktora zapadły prawie jednocześnie.
Gdy ich oboje, okutych w kajdany, wywożono do Lwowa, Kudłacz drwiąc z losu i z żony rzekł:
— Opuścisz ojca, matkę, hrabiego, doktora i wszystkich świętych, a pójdziesz za mężem twoim, jak mówi Pismo święte.
Powróćmy teraz do łóżka chorego żołnierza, otoczonego staranną opieką Zofji i Gustawa. Wspólne czuwanie coraz więcéj zbliżało młodych ludzi do siebie. Zofja zwiedziona tak niegodnie przez Feliksa, w czystéj, szczéréj miłości Gustawa znalazła pokrzepienie dla zbolałéj duszy. Na każdym kroku dawał jéj tyle dowodów przywiązania, że serce jej coraz wiecéj lgnęło ku niemu. Jeżeli czasem interesa zatrzymały go dłużéj w mieście, ogarniał ją niepokój, co chwila biegła do okna, na każdy szelest w sieni zrywała się. Ale im więcéj czuła wzrastającą dla Gustawa miłość, tém bardziéj tłumiła jéj objawy i tém mniéj dawała mu ją poznać; nie czuła się bowiem godną tak niewinnego uczucia. Obawiała się, że Gustaw dowiedziawszy się o całem zejściu z Feliksem, wzgardzi nią i porzuci.
Myliła się jednak. Gustaw poznawszy całą sprawę z opowiadania Flawjusza powracającego już do zdrowia, nie tylko nie cofnął się, ale owszem, rad był niejako, że Zofja wyleczyła się w ten sposób z miłości dla jego rywala i w odpowiedzi poprosił starca o jéj rękę, objaśniając go zarazem o swoim stanie majątkowym.
— Zacny z ciebie chłopiec, panie Gustawie, rzekł Flawjusz — dawno już marzyłem o takim mężu dla méj Zosi, ale ubóstwo wasze i zajęcie się Zofji tamtym niegodziwem krzyżowało swoje zamiary. Dziś przeszkody te usunięte, nieszczęście przesiliło się, a złe obróciło się w dobre. Idzie tylko o to, czy Zofja cię kocha. Wierzaj mi, że nie chciałbym, aby tylko przez posłuszeństwo dla mnie szła za ciebie. Tyś godzien innéj miłości.
— Więc pomów pan z nią. Ja wyjeżdżam na kilka dni na wieś, dla uregulowania interesów majątkowych. Wrócę po wyrok, który mi szczęście lub rozpacz dać może.
Wyjechał tego samego dnia, nie uprzedziwszy nawet o tém Zofji. To ją zaniepokoiło widocznie; Flawjusz nic jednak nie mówił, tylko w milczeniu badał jéj usposobienie. Na drugi dzień nie mogła już wytrzymać i sama zapytała o Gustawa.
— Wyjechał — odrzekł Flawjusz.
Zbladła i z przestrachem spojrzała na starca.
— Czy mówił co z tobą o mnie, o Feliksie?
— Mówił.
— Teraz pojmuję jego wyjazd, a raczéj ucieczkę — zawołała ze łkaniem.
Starzec z uśmiechem zadowolenia patrzał na płaczącą. Miał talizman, który te łzy w szaloną mógł zamienić radość. Nie chciał dłużéj martwić dziewczyny i powiedział jéj wszystko.
Trzeciego dnia powrócił Gustaw i powtórzył jéj to samo, tylko bez porównania lepiéj i serdeczniéj. Domek przy ulicy Długiéj stał się rajem dla zakochanych.
Postanowiono zaczekać ze ślubem do zupełnego wyzdrowienia Flawjusza. Skoro tylko podniósł się z łóżka, dano na zapowiedzi.
W sam dzień ślubu przyniesiono Flawjuszowi karteczkę, na któréj stały tylko te słowa: „Umierający pragnie z tobą mówić.“
— Któż to taki? — zapytał posłańca.
— Nie wolno mi nic powiedzieć. Doróżka czeka — mogę pana odwieźć na miejsce.
— Czekajcie dzieci, zaraz wrócę — przemówił po chwili namysłu Flawjusz, i wsiadł do doróżki.
Przywieziono go do jednej z większych kamienic choć w bocznej ulicy. Pełen ciekawości szedł z służącym na pierwsze piętro, a gdy weszli do ciemnego prawie pokoju, spostrzegł na łóżku leżącego chorego, którego rysów nie mógł rozpoznać.
— Flawjuszu! — przemówił chory głosem przytłumionym i słabym.
— Któż mnie woła?
— To ja — Modest.
Flawjusz zmarszczył brwi i cofnął się ku drzwiom.
— Nie odchodź! przez litość nad umierającym, zostań! Życie różniło nas i waśniło, niech choć śmierci chwila nas połączy. Wiem, że wiele przeciw tobie zawiniłem — ale pokora niech mi wyjedna przebaczenie.
— Czego żądasz odemnie? — spytał Flawjusz wzruszony błagalnym głosem księdza.
— Jednego uścisku dziecka mego.
— Wszak sam je porzuciłeś dobrowolnie, oddając razem z matką na pastwę nędzy.
— Są to grzechy młodości, za które ciężko odpokutowałem. Późniéj gdym przywdział szatę duchowną, obowiązki powołania odpychały mnie od dziecka mego. A jednak z każdym dniem wzmagało się we mnie uczucie rodzicielskie, kiedy z drugiej strony, stan mój kazał mi wypierać się tego uczucia. Okropne walki staczałem z samym sobą. Zazdrościłem ci jej pieszczot, które mi się należały, miłości, która była moją własnością i z zazdrości nienawidziłem cię. Układałem różne plany odzyskania praw moich. Odebrać ci ją przemocą czy podstępem byłoby bardzo łatwo, ale ja chciałem ci odebrać jej serce. Bóg ukarał mnie za to. Siejąc między wami nieufność, o mało nie przyczyniłem się do hańby mojego dziecka.
— I ty mówisz że ją kochasz!
— O! kocham. Dla niej zaszargałem moje sumienie; chciałem albowiem zapewnić jej świetną przyszłość, byt niezależny. Ludzka sprawiedliwość nie dosięgła mnie wprawdzie, ale Bóg ukarał; bo oto umieram biedny, nie mogąc zostawić jej nic, prócz błogosławieństwa.
— Los Zofji zabezpieczony. Idzie za mąż za młodzieńca, który w spadku po Sewerynie Liwodzie dostał znaczny majątek.
Ksiądz załamał ręce.
— Boże! więc własne dziecko chciałem okraść! Sprawiedliwość Twoja nie dopuściła tego. O, lżéj mi teraz umierać! Flawjuszu — zawołał wyciągając ku niemu ręce — chciałbym ją choć raz przed śmiercią uścisnąć i nazwać córką moją!
— Ona nie powinna wiedzieć o tém, że nią jest.
— To pozwól mi choć widzieć ją. Dziś ze wszystkich pragnień moich, to jedno mi tylko pozostało. Spełnij je.
— Dobrze — odparł wzruszony Flawjusz.
Wrócił do Zolji, która w ślubnéj sukni z niecierpliwością oczekiwała na niego.
— Ojcze, jedziemy?
— Jedziemy, ale nie do kościoła jeszcze. Jest pewien człowiek który umiera, a który przed śmiercią pragnie widzieć cię i pobłogosławić.
— To może ojciec mój! — zawołała Zofja patrząc Flawjuszowi w oczy.
— Kiedy ci serce powiedziało — ja zapierać nie będę.
— Jedźmy.
— Człowiek ten zawinił przeciwko tobie i matce twojej.
— Ale żałuje tego i chce mnie pobłogosławić. Jedźmy.
Wybiegła z pośpiechem i wskoczyła do powozu stojącego przed domem. Za nią wsiedli Flawjusz i Gustaw.
W kilkanaście minut byli już przy łóżku umierającego. Wszedłszy do pokoju, Zofja rzuciła się ku księdzu wołając:
— Ojcze!
— Córko moja! Boże! jakżem szczęśliwy. Flawjuszu, dziękuję ci za tę chwilę. Błogosł..!
Podniósł rękę do góry, chcąc pobłogosławić klęczącéj parze kochanków — ale ręka spadła na poduszki jak ołów....
Ksiądz Modest żyć przestał.