Tajemnice Londynu/Tom III/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
BELGRAVE-SQUARE.

Za pysznémi ogrodami pałacu Buckingham, zdala od przeludnionych cyrkułów, które handel natłacza zgłodniałémi sługami swemi, rozciąga się obszerny, regularny plac, którego park wewnętrzny nie ma tego okrągłego lub podłużnego kształtu, jaki w innych częściach Londynu tak dziwną stanowi sprzeczność z frontonami domów, jakby podług sznuru wybudowanych.
Piękny ten zielony kobierzec otaczają same pałace. Kto nie jest parem Anglii, nie śmie tam mieszkać. Tam to zagraniczni książęta zwiedzający Londyn, rozbijają swe namioty, a częstokroć nawet królowie zamieszkiwali te dumne budowy.
Plac ten nazywa się Belgrave-Square.
Don José-Maria Telles de Alarcaon, markiz de Rio-Santo, zajmował największy, najświetniejszy i najwspanialszy z tych pałaców, rozciągający się od strony północnéj wzdłuż ulicy tegoż imienia, obok przejścia prowadzącego na uliczkę Pembroke.
Zbytek tego arystokratycznego mieszkania, poszedł w przysłowie; najozdobniejsze pałace na West-End ustępowały mu piérwszeństwa, a angielska szlachta, tak bogata, tak próżna i tak namiętnie ubiegająca się o sławę jakiéj w połączoném królestwie nadaje zbytek aż do szaleństwa posunięty, musiała ugiąć czoło przed babilońskim zbytkiem rozwiniętym przez jednego cudzoziemca.
Rio-Santo, którego arystokratyczny i kapryśny gust nie mógł zastosować się do mieszczańskich urządzeń angielskiego budownictwa, które ma jeden tylko plan na wszelkie budowy, bądź na pałace, bądź kurniki, lub kaplice, jakby dla zabawki przeistoczył całe wnętrze domu swego. U niego widziano szerokie marmurowe schody jak we Włoszech, nie zaś owe wązkie, woskowane drabinki, obite chudym kobiercem, który lordowie zdają się pożyczać z bogatych magazynów na Fleet-Street. Wewnętrzna ozdoba objawiała ów bogaty i harmonijny styl, który podziwiają w Paryżu lub Genewie, a którego zdają się nie znać u nas, gdzie wygoda zagłusza natchnienia pięknego.
Na dole w domu markiza, trzy pyszne salony przedzielone tylko podwojami, rozciągały się wzdłuż Belgrave-Square. Po za salonami szereg rozmaitych pokoi panował nad kuchniami i dotykał stajen i innych obszernych budowli wychodzących na ulicę Belgrave. Na piérwszém piętrze znajdowały się prywatne pokoje markiza. Mówiono o ich czarodziejskiéj elegancyi, ale nikt nie mógł rzetelnych o tém dostarczyć szczegółów, bo w Londynie oko zwiedzającego zatrzymuje się na ścianach salonu, jak przed nieprzebytą zawadą. Sami jedynie przyjaciele, a mówimy tu o takich tylko, których długa zażyłość porobiła braćmi, mogą niekiedy po za te ściany przeniknąć.
W tym to pałacu przy Belgrave-Square markiz Rio-Santo przyjmował wszystko co tylko Londyn zawierał znakomitego w jakim bądź rodzaju. Wysocy urzędnicy państwa raczyli go tamże odwiedzać, i każdy wiedział, że markiz miał nieprzerwane stosunki z ambassadorami zagranicznych mocarstw. To wielce wpływało na utrzymanie mniemania, że obecność jego w Londynie miała cel polityczny.
Jeżeli cel ten istniał, wyznać należy, że go starannie i zręcznie ukrywano. Zycie Rio-Santa tak dalece zapełniały rzeczy światowe, przez jednych zwane płochościami, przez innych znowu wyżéj nad wszelką powagę cenione, iż zdawało się niepodobną aby mógł znaleźć czas na prace poważne. Za wiele i zanadto ciągle błyszczał na jawie, iżby miał ochotę działać skrycie.
Leniwy lwem być nie może. Kto nim być chce, tronować musi od rana do wieczoru i silnie dzierżéć swe berło, z obawy, aby jedna z tysiąca w świéże rękawiczki ukrytych dłoni nie pochwyciła go na swą korzyść. Eleganci angielscy podobni są do zgromadzonéj na sejmiki starodawnéj polskiej szlachty, na których najnędzniejszy sztachetka wiszącą u boku serpentyną głos swój popierał. Każdy dżentlmen umiejący jak należy zawiązać chustkę na szyi, dosiąść dzielnego wierzchowca i zdolny strwonić tysiąc gwineów w New-market, na zakłady o lady Waterloo, sułtana Mahmuda, lub Child-of-the-Foundered, ma prawo do monarszéj szpicruty. Biada królującemu, który usypia na swém siodle! moda jest to pełen narowów rumak, ona do zrobienia rewolucyi nie potrzebuje trzech długich dni letnich jak poczciwi sąsiedzi nasi we Francyi.
Mniemano zatem, że Rio-Santo mieć może polityczną missyę, ale mniemano również, że jéj mocno zaniedbuje, a to o dwie przynajmniéj stopy podwyższało jego piedestał. Cóż bowiem w rzeczy saméj modniejszego, jak trzymać w ręku ważne interesa, a bynajmniéj się o nie nie troszczyć.
Wkrótce wybić miała ósma wieczorna. Żadnego światła nie było w trzech salonach Irish-house (nie wiadomo dla czego Rio-Santo tak nazwał swój pałac). Drzwi wchodowe, przy których stało zwykle dwóch lokai w wielkiej liberyi, były zamknięte.
W jednym z tylnych apartamentów słabo oświetlonym lampą, szkłem matowaném pokrytą, młody człowiek siedział, albo raczéj leżał na sofce niebieskim aksamitem obitéj i igrał niedbale z długiémi kędziorami przepysznéj rasy psa.
Na środku pokoju stał ślepy Tyrrel.
— Jakże ci się podoba Lovely? sir Edwardzie, zapytał młodzieniec.
— To pytanie uważam za impertynencyą, signor Angelo Bembo, odpowiedział ślepy; — czyż nie znasz inéj niedołężności?
— Prawda, sir Edwardzie, prawda, pomruknął Angelo, na którego wesołéj i pięknéj twarzy malował się lekki odcień szyderstwa; wszyscy znają twoję niedołężność. — Jest to najpiękniejsze pióro twojego skrzydła i ręczę, że nie zamieniłbyś go na tysiąc funtów szterlingów.
— Tak jest, sucho odrzekł Tyrrel.
— Do prawdy?...Pozostałby ci jeszcze jeden środek, uczynienia się głuchym... i to się może przydać... Leżeć Lovely!... Do djabła! ta dziewczyna, którą nie wiém gdzie odkopałeś sir Edwardzie, jest najpiękniejszém w świecie stworzeniem.
— Tak mniemasz, signore?
— Tak, zaiste! sir Edwardzie... nie marszcz brwi... nie mam do niéj żadnéj pretensyi.. chociażby była jeszcze raz tak piękna... a to trudno!... Od chwili jak zostaje z tobą w stosunkach mam dla niéj szacunek jak dla stuletniéj baby... Bo, widzicie, ja was wszystkich szanuję, ile tylko was jest; ale nie lubię was.
— Wielkie to dla nas nieszczęście, signore.
Kawaler Angelo Bembo ukłonił się.
— Nie lubię was, mówił daléj, i gdyby nie Don Jose, dla którego tysiąc razy dałbym się zabić, dawno już byłbym wasze towarzystwo do wszystkich djabłów wyprawił!
— Wielką byś nam przezto wyrządził krzywdę, odrzekł zimno Tyrrel.
— Wielką, albo nie, jednak tak bym uczynił mój panie... Jest między wami tuzin figur, które mi drażnią nerwy... a naprzód ty sir Edwardzie... ale nie gniewaj się, proszę... potém ten doktor Moore, co wygląda jak sęp, na honor!... nakoniec ten zimny fanfaron major Borougham... o! to prawdziwy Anglik! a wreszcie, aby skrócić waszą listę, ów mniemany doktor Müller, którego dyplom radbym kiedy widział zum Teufel!
— Trzeba go było o to poprosić, signore; mówią, że o dwadzieścia kroków przecina on kulę pistoletową na ostrzu brzytwy.
— To dosyć zręcznie... Ale wracając do rzeczy, nie więcéj może wart jestem od ciebie, i okropna rzecz, mój panie, że to sobie przyznać muszę!... Aleja przynajmniéj staram się ogłuszyć sam siebie jak mogę, a potém ja wcale nie jestem człowiekiem!...
— Signore, przerwał Tyrrel, mogłem to pomyśleć, ale nigdy powiedziéć.
— Mścij się sir Edwardzie, dałem ci do tego powód... Jestem, że dokończę myśli mojéj, biédnym niewolnikiem; poświęciłem się bezwarunkowo...
— Powiadano mi, że się sprzedałeś, signore!
Angelo powstał gwałtownie i nogą psa odepchnął.
— Poświęciłem, mój panie, poświęciłem! zawołał. Jestem dżentlmen, czy słyszysz? i jeżeli wolę moję poddałem wyższéj i silniejszéj, to nie za złoto.
— Odgłos publiczny może się mylić.
— Odgłos publiczny powiadasz?... Ah! bo mię waszym łokciem mierzycie, moi panowie!... bo mię uważacie za równego sobie, i w Don Jose nie widzicie mego przyjaciela, mego pana, z dumą to wyznaję, widzicie w nim tylko stronę, którą wam pokazuje, wam nędznym narzędziom rozległych jego zamiarów... Gdybyście wiedzieli...
— Co? spytał Tyrrel chciwie się przybliżając.
Angelo aż do krwi ugryzł się w usta.
— Leżeć Lovely! mruknął zaczerwieniony; cóż u djabła mości Tyrrel, albo sir Edwardzie, nie patrz na mnie takiém okiem; nic nie dostrzeżesz, boś ślepy!... Cóż chcesz?... gdybyś mi nie był przerwał mój panie, za co ci dziękuję, może byłbym jakie głupstwo powiedział.
— Markiz więc ma zamiary dla nas nieznane? głucho wymówił ślepy.
— Czy ja to powiedziałem? Być może... Ale to pewna, że zamiary te równie dla mnie jak i dla was są ukryte... Don Jose lubi mię, ale nie jestem jego powiernikiem, i Bogu dzięki! bo za lekki mam język... To tylko wiém, że jego serce jest wielkie, wyobraźnia silna, a wola nieposkromiona... Połączenie tych trzech rzeczy nazywa się geniuszem, sir Edwardzie, a człowiek z geniuszem nie łapie ryb w mętnéj wodzie, jak ty, chociaż przyznać należy, iż czasem ładne chwytasz rybki... Jakże się też nazywa ta piękna dziewczyna, jeżeli spytać wolno?
— Zuzanna, signore.
— I cóż myślisz z nią przedsięwziąć?
— To jeszcze kwestya. Ślepy zaczął się przechadzać wzdłuż i w szerz pokoju, i wkrótce zdał się być zatopiony w myślach.
Angelo ścigał go smutny gniewnym wzrokiem.
— Po cóżem rozmawiał z tym człowiekiem? mówił do siebie; jedno jeszcze słowo, a byłbym wydał cudzą tajemnicę... tajemnicę, któréj mi nie powierzono, którą przypadkiem odgadłem, a któréj biédna moja głowa pomieścić w sobie nie może!... A kto wie, czy już i tak za nadto nie powiedziałem.
Angelo mógł miéć około dwudziestu dwóch lat. Było to jedno z owych pięknych dzieci o greckim profilu, których włoscy malarze szukali niegdyś z tamtéj strony morza, na archipelagu, i rzucali je na płótna, nadając im nazwiska bożków lub bohaterów mitologicznych. W wielkich jego i czarnych oczach malował się zarazem żywy dowcip i odwaga; ale ogół rysów jego, jakkolwiek doskonałéj harmonii, zdradzał pewien rodzaj niewieściéj drażliwości, oraz kapryśną słabość i dziecinną obojętność. Angelo na balu był zachwycającym kawalerem, na polu bitwy, dzielnym przeciwnikiem; ale tam gdzie wypadło dowieść mocy duszy, roztropności i męzkiéj cierpliwości, Angelo tracił wszelkie swoje korzyści.
Urodził się na Malcie, gdzie ojcowie jego, weneckiego szczepu, słynęli znaczeniem i bogactwem. Zawojowanie tej wyspy przez Anglików, zrujnowało jego rodzinę, a upadek jéj zaczął się od czasu przejścia jenerała Bonaparte, dążącego na podbicie Egiptu.
Rodzina Bembo musiała opuścić Maltę w skutku prześladowań doznanych od ajentów kolonizacyi angielskiéj, a Angelo, jeszcze prawie w dzieciństwie postradawszy rodziców, został na świecie bez majątku i opieki.
Odważnie zaczął przebiegać Europę, jak owe bandy Włochów, co opuściwszy rodzinną ziemię, z amkniętémi oczami rzucają się na wywrotną łódkę awanturnika. W Paryżu Angelo spotkał markiza Rio-Santo, który, jak powiedzieliśmy, rządził rozkoszami wielkiego miasta.
W Paryżu, równie jak w Londynie, Rio-Santo miał niezliczone i tajemnicze stosunki, których rozmaite gałęzie sięgały daleko po za granice Frgncyi. Nie czas jeszcze podać czytelnikowi klucz tych olbrzymich manewrów, oddawna wyrachowanych, a utrzymywanych ciągle według pierwotnego zarysu, mimo rozmaitości kształtów i zabiegów. Wiele jeszcze dziwnych wypadków dzieli nas od ostatniéj katastrofy naszego opowiadania; nie wolno nam uprzedzać ich biegu.
Młody Włoch został przedstawiony markizowi Rio-Santo, który mocno się nim zajął, słysząc o prześladowaniach jakich rodzina jego doznała od Anglików. Angelo odtąd pozostał przy markizie i z nim przybył do Londynu.
Tu rozłączyli się na pozór. Angelo przybrał dla świata charakter młodego Włocha w niezawisłém położeniu. Dano mu rolę w gronie bezinteresowanych wielbicieli Rio-Santa, dla przysporzania jeszcze blasku półbożkowi salonów; w Trewor-house widzieliśmy go spełniającym ten obowiązek.
Zawsze jednak miewał tajny wstęp do pałacu przy Belgrave-Square. Rio-Santo kochał go prawdziwie, a Angelo nieograniczoném poświęceniem się zawdzięczał tę przyjaźń.
Tyrrel ciągle się przechadzał. Angelo znowu odzyskał wesołość i uśmiechał się, bez wątpienia na wspomnienie o jakiéj miłostce.
Znagła Lovely zaszczekał radośnie, skoczył ku drzwiom, które się w téj chwili otworzyły.
Rio-Santo wszedł w towarzystwie doktora Moore.
Był blady i strudzony. Szerokie niebieskie pierścienie okalały zagasłe jego oczy.
— Dobrze, Lovely, dobrze! rzekł odtrącając psa, który nienawykły do tak obojętnego przyjęcia, legł smutny przy sofie; dobry wieczór Angelo.
Uścisnął mu dłoń i przyciągnął ku sobie.
— Angelo idź, przynieś pieniądze, które zostawiłem w powozie, rzekł mu po-cichu; jest tam dziesięć tysięcy funtów szterlingów... Przywożę je z domu na Cornhill... włożysz je do mojéj kassy.
Kawaler ukłonił się i wyszedł.
— Cóż tam nowego, sir Edwardzie? spytał markiz. Doktorze chciéj przebaczyć; siadaj: zaraz ci służę.
— Przychodzę dowiedzieć się, odpowiedział ślepy, czy mój wynalazek pomyślnym został uwieńczony skutkiem.
— Zręczny z ciebie człowiek, sir Edwardzie, zimno odpowiedział Rio-Santo. Wszystko się udało i zyskałeś dziś sto gwineów, które mój podskarbi ma do twego rozporządzenia.
— Milordzie!... zaczął znowu ślepy kłaniając się.
— Czy już wszystko? przerwał markiz.
— Nie milordzie, jeszcze nie wszystko. Chciałem mówić o téj żydówce Zuzannie.
— O Zuzannie! powtórnie przerwał markiz, ale tą razą łagodnie i jakby to imię przyjemnie mu słuch załechtało.
Ślepy nie mógł powściągnąć na sobie uśmiechu, ale wnet zegnał go z twarzy, jakby odgadywał wyniosłe spojrzenie, które rzucił na niego Rio-Santo.
— Mów, rzekł ten ostatni, rzucając się utrudzony na sofę.
Tyrrel stojąc odezwał się:
— Ta młoda dziewczyna, milordzie, jest piękna, jak sam mogłeś widziéć i zupełnie właściwa do odgrywania roli, która jéj będzie powierzoną. Ale ona kocha, i obawiam się...
— I kogoż ona kocha? żywo zapytał markiz.
— Tego głupca Briana de Lancester, odpowiedział Tyrrel.
— Briana!... ah! to jeden z naszych podrzędnych, pomruknął markiz tak cicho, że Tyrrel nie słyszał... Cieszy mię, że ona kocha Briana de Lancester, sir Edwardzie.
— Doprawdy, milordzie? odparł ślepy; w takim razie i ja cieszyć się powinienem. Ale to szczególna dziewczyna...
— Jest to godne uwielbienia dziecko! melancholicznie powiedział Rio-Santo.
— Godna uwielbienia, niezawodnie milordzie, ponieważ Wasza Wysokość tak sądzi, ale ona wcale do innych kobiét niepodobna. Obawa nie ma nad nią żadnéj władzy, i lękam się, aby czasem przez nieostrożność...
— Ona go więc bardzo kocha, sir Edwardzie?
— Miłością żarliwą i namiętną milordzie... Powiedziałbym raczéj miłością wzniosłą, niebiańską, gdybym nie nienawidził tych wielkich słów, które poeci w śmieszne zamienili.
— Srogi jesteś, sir Edwardzie... a ten Brian, jakże szczęśliwy!
Ślepy powstrzymał uśmiech, a Rio-Santo dodał po chwili milczenia:
— Zbliża się czas, sir Edwardzie, w którym wszyscy co mi służą, wynagrodzeni zostaną nad ich spodziewanie, w którym wolni będą od wszelkiéj niespokojności... Czuwaj nad Zuzanną, bo prawda, że przez nieostrożność możnaby, jeżeli nie wszystko postradać, to przynajmniéj uczynić wątpliwym skutek, ale nie rozłączaj jéj od Briana... Ta młoda dziewica umiała mię zająć, sir Edwardzie, nie zapominaj o tém w dalszém twojém postępowaniu.
Zamilkł. Ślepy nizko się ukłonił i wyszedł.
Rio-Santo pozostał sam z doktorem Moore.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.