Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
GARKUCHNIA.

Dom, w którym mieści się garkuchnia pod Białym Królikiem, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole; izba zadymiona, brudna; z obu stron izby sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.
Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali miarę wina, co przed nimi stała i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden, blady, szpakowaty, nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej, zagasłym wzroku; długie czarne włosy spadały mu na szyję, palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarę wódki. Reszta gości nie odznaczała się tak dalece; twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubijańska, albo rozpustna, milczenie ponure, albo głupowate.
Nieznajomy, Szuryner i Gualeza weszli.
Szuryner, wysokiego wzrostu, atletycznej budowy, z bakenbardami ognisto rudemi; upały spaliły mu twarz. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił zszarzaną niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.
Gualeza ma lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosi się nad twarzą owalną, rozjaśnioną niebieskiemi oczami o długich rzęsach. Usta ma purpurowe, nos zgrabny. Na skroniach zaczesała z obu stron po wstędze cudnie jasnych włosów. Głowa związana chustką bawełnianą; na szyi sznur korali. Ciemna suknia zdradza wysmukłą kibić. Dźwięk głosu Gualezy słodki, harmonijny, tak był zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała i dał jej przezwisko Gualezy (śpiewaczki).
Nieznajomy, obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem), miał lat około trzydziestu. Jego postawa zwinna, proporcjonalna, nie zapowiadała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Cerę miał bladą; oczy prawie roztargnione, uśmiech ironiczny, zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą pieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę tej części miasta. Niektóre zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanem oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Miał włosy ciemne i takiż wąsik; brodę nieco wystającą, starannie ogoloną. Zresztą tak wybornie naśladował zachowanie właściwe gościom, bywającym w garkuchniach, że powierzchownie był do nich podobny.. Prócz rąk, białych i miękkich, nic go nie odróżniało od reszty gości.
Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:
— Cześć zwycięzcy Szurynera!... Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał... Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra, albo łeb rozbity, nie wyjmując Bakalarza, który tym razem znajdzie swego mistrza...
Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni uśmiechnęła się do niego, wstała, by go zapytać, co rozkaże podać.
Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:
— Czy był tu Bakałarz?
— Nie — odpowiedziała gospodyni.
— A wczoraj?
— Był. Czemu pytasz o niego?
— Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.
— Śliczne to muszą być interesy, zbóje!...
— Zbóje! — powtórzył bandyta rozjątrzony — z nich żyjesz!
— Ejże! czy będziesz cicho! — zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna, mrucząc, siadł znowu na miejscu. — Czemże każecie sobie służyć? — spytała uprzejmie Rudolfa.
— Spytajcie Szurynera, matko; on ugaszcza, ja płacę... No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?
— Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa.
— Gualezo, — rzekł Szuryner, — mów, czy będziesz jeść?
— Nie... nie jestem głodna...
— Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy, — zawołał Szuryner, śmiejąc się ma całe gardło. — Czy boisz się patrzeć na niego?
Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, nad którą Szuryner unosił się w zachwyceniu gastronomicznem; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny, ubrany w kurtkę. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wiedzieli, kto on jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowoprzybyły siadł tak, żeby, sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się był o Bakałarza.
Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner okazywał Rudolfowi pewien rodzaj uległości: człowiek ten nie szanował praw, ale szanował siłę.
— Słowo daję, — rzekł, — choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, żem cię spotkał. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.
— Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?
— Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy powiedzą, żeś silniejszy od niego.
— Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić, — rzekł Rudolf niedbale; potem dodał. — Ależ na dworze pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzebaby kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza możeby nam zaśpiewała.
— Zgoda, — rzekł Szuryner.
— I powiemy sobie, kim jesteśmy, — dodał Rudolf.
Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział.
— Albinos, inaczej zwany Szurynerem, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty — dodał — mój panie? pierwszy raz widzimy cię w tej stronie miasta... Musisz mieć jakieś rzemiosło?
— Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.
— Malarz! — zawołał Szuryner, — a więc dlatego masz ręce tak białe. Ale czemu chodzisz do takiej szynkowni jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje, i galernicy?
— Przychodzę tu, bo lubię się bawić.
— Hm! hm! — bąknął Szuryner. — Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz i tego ci nie mam za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.
— Malarz, to ładne rzemiosło, — rzekła Gualeza.
— Wiele też na dzień zarabiacie? — spytał Szuryner.
— Kiedy pilnie siedzę, — odparł Rudolf, — mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.
— A często wałęsasz się, paniczu?
— Hm! dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc codzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.
— A twoi rodzice? — rzekła Gualeza.
— Umarli na cholerę.
— A u kogóż pracujesz, kto twój majster?
— Nazywa się Borel, głupi gbur, złodziej i skąpiec, wolałby dać sobie oko wybić, niż człowiekowi za robotę płacić. Niechaj przepadnie! Byłem u niego na nauce od piętnastego roku, od spisu wojskowego jestem wolny, mieszkam przy ulicy Juiverie (Żydowskiej) na czwartem piętrze od frontu, nazywam się Rudolf. Otóż macie moją historję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.