Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
HISTORJA GUALEZY.

— Teraz ty gadaj, Gualezo — rzekł Szuryner.
— Tak... twoi rodzice? — spytał Rudolf.
— Nie zmam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.
— Gualezo, — zawołał Szuryner; — jesteśmy krewni, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.
— A kto cię wychował? — przerwał Rudolf.
— Nie wiem... O ile pamiętam (miałam wtedy lat siedem), byłam przy starej babie jednookiej; nazywali ją Puhaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier owsiany, a w rzeczy samej żebrałam... Kiedym, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce, zamiast wieczerzy.
— A pewna jesteś, że to nie twoja matka? — spytał Rudolf.
— Najpewniejsza, bo mi Puhaczka dość często wymawiała, żem sierota bez ojca i matki.
— I tak, — rzekł Szuryner, — zawsze byłaś bita?
— Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w stary siennik, w którym Puhaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takież śniadanie, jak wieczerzę i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaczki do wędek, bo Puhaczka sprzedawała na moście wędki.
— Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna, — przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. — Ale cóż ci to, bracie... panie Rudolfie? Czegoś posępny?... czy dlatego, że ta dziewczyna biedy użyła?... Nam wszystkim nielepiej było.
— O! ręczę, że nie tyle wycierpiałeś co ja, Szurynerze.
— Ależ zważ, dziewczyno, że w porównaniu ze mną miałaś się, jak hrabina. Przynajmniej, gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb... ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno, a karmiłem się liśćmi kapusty, a głód mi nogi łamał.
— Mężczyzna ma więcej siły, — odparła Gualeza, — ale biedna dziewczynka... Stałam ci ja na moście z moim cukrem owsianym i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puhaczka, widząc, że im więcej płaczę, tem więcej zbiorę, umyśliła bić mię zawsze, nim postawi na moście.
— Niezły koncept!
— Tak myślisz, Szurynerze? Ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Więc się śmiałam, zamiast płakać, śpiewałam... chociaż mi się nie chciało śpiewać, jednego dnia ulicznicy zabrali mi mój koszyk. Stara wybiła mnie i chleba nie dała. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy, na skroni — tam najwięcej boli...
— Bodaj ją piorun trzasł i to za wiele! — krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.
Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej.
— Powiedziałam wam tedy, że Puhaczka dręczyła mię, żebym płakała, to mię rozjątrzyło; na złość jej śmiałam się idąc na most z koszykiem cukru owsianego. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdym nie skosztowała, ale tego wieczora z głodu i dla dokuczenia babie wzięłam laskę cukru i zjadłam.
— Brawo! — zawołał Szuryner.
— Puhaczka, widząc co się dzieje, grozi mi pięścią zdaleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru, jak za jednę... pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.
— Wybornie! brawo — wołał Szuryner. — Lecz Puhaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.
— Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie; myślałam, że padnę na miejscu, takiem się bała. Przyszedłszy do domu, Puhaczka zamknęła drzwi na klucz; ja padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. W tem stanęła przed półką i zdjęła z niej obcęgi.
— Obcęgi! — zawołał Szuryner, — naco?
— Wzięła obcęgi, żeby mi ząb wyrwać.
Szuryner wyzionął przekleństwo.
— Co ci jest? — spytała Gualeza.
— Co mi jest?... toćbym tę jednooką wiedźmę zabił gdyby mi wpadła w ręce. — I oko bandyty krwią nabierało.
— I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? — zapytał Rudolf.
— A jakże!... i to nie od pierwszego razu jeszcze. Mój Boże, jakżeż mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przytem: „Odtąd codzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zęba, wrzucę cię do wody“
— O przeklęta baba! — zawołał Szuryner.
— A czy dzisiaj znać co jeszcze? — odparła Gualeza i, uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów równych i białych jak perły.
— Co potem zrobiłaś? — spytał Szuryner.
— Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam dzień cały, błąkając się po ulicach.
Nocą wlazłam do składu drzewa pod stos kory. Głód dokuczał mi; próbowałam jeść trociny, ale nie mogłam. Tam mnie nazajutrz znaleźli i odprowadzili do komisarza policji. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawy, do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować. O! w dzień pogodny musiałam śpiewać; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.
— To prawdziwie urodziłaś się słowikiem, — rzekł Rudolf.
— Skończyłam lat szesnaście, gdy wyszłam z więzienia. Ledwiem wyszła na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tej szynkowni i kilka jeszcze starych kobiet. „Mój aniołku, mówią do mnie, czy chcesz mieszkać u nas? damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić“. Kto osiem lat wysiedział, ten wie jak to ma rozumieć. Anim ich chciała słuchać. Myślę sobie, mam zarobionych trzysta franków; robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy. Chętka do zabaw mnie zgubiła... ale nie było nikogo, ktoby mi dał dobrą radę... Zakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! potem ładną suknię, jeździłam na spacer...
— Czy z kochankiem? — spytał Szuryner.
— Gdzie tam! chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; dobra ta dziewczyna nazywa się Rigoletta.
— Rigoletta?! — przerwał Szuryner. — Nie znam jej.
— Bardzo wierzę. To poczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo... Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, że mi zostało tylko czterdzieści trzy franki. Już wybierałyśmy się z Rigolettą za miasto, żeby się hucznie za tę resztę zabawić, gdy dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czem zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czem okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i pilnowałyśmy jej aż znowu podnieść się mogła. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, com jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jesli tak dalej będzie, muszę sobie inną praczkę znaleźć.
— A gdy ci zabrakło pieniędzy?... — spytał Rudolf.
— Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia, i że chciałabym znaleźć miejsce. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię... wzięła mnie ze sobą... upoiła wódką... i tak rzeczy poszły!
— Rozumiem, — rzekł Szuryner. — To się nazywa zupełna spowiedź.
— Zdaje się, że zasmuca cię to, żeś opowiedziała swoje życie? — zapytał się Rudolf.
— Bądź co bądź, miło jest być uczciwą, — powiedziała Gualeza z westchnieniem.
— Uczciwą!... — zawołał bandyta, śmiejąc się. — A dlaczego? czy żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?
Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.
— Słuchaj — rzekła, — że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy, jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.
— Od ciebie? śliczna jesteś, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią — i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara, jak tutejsza gospodyni?
— O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę ciężko.
— Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? — spytał Rudolf.
— Czasem, może pan to lepiej zrozumiesz od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama jedna do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.
— A więc bądź uczciwą!
— Uczciwą, mój Boże! a jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winnam jej za mieszkanie i za stół... nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Dawaj pić, Szurynerze, — rzekła żywo, podsuwając szklankę — nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. — A wypiwszy z widocznem obrzydzeniem, dodała: — Szkoda, że wódka ma tak brzydki smak.
Rudolf słuchał tej smutnej powieści ze wzrastającem zajęciem. Nędza i opuszczenie zgubiły nieszczęsną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.