Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po nocnej burzy zajaśniało pięknie jesienne słońce. Rudolf około godziny jedenastej poszedł na ulicę Grochową do szynku pod Białym Królikiem. Jego ubiór wyrobnika odznaczał się pewną starannością: miał nową bluzę, czarną jedwabną chustkę niedbale związaną, a na niej wywinięty kołnierz od koszuli. Ubiór ten zgadzał się z miłem obejściem Rudolfa, w którem się łączyła swoboda z siłą i zręcznością.
Gospodyni siedziała przed domem.
— Do usług pańskich... chcesz zapewne reszty z dwudziestu franków? — zapytała z uszanowaniem. — Należy ci się siedemnaście Iiwrów i dziesięć sous... Ale, ale... pytano tu wczoraj o pana; jakiś wysoki jegomość z kobietą przebraną za mężczyznę... Pili z Szurynerem.
— Z Szurynerem? i o czemże z nim mówili?
— O różnych rzeczach: o Czerwonym Janku, o pogodzie. Chcesz reszty?
— Tak, i wezmę z sobą Gualezę na cały dzień na wieś.
— Nie można, mój chłopcze. Bo by nie wróciła. W moich sukniach chodzi i winna mi dwieście dwadzieścia franków za stół i mieszkanie.
— Masz tu pieniądze, — rzekł Rudolf, rzucając na stół jedenaście luidorów. — A wiele kosztują najęte suknie?
Szynkarka, zdziwiona, z niedowierzaniem oglądała luidiory.
— Czy myślisz, że fałszywe? to poślij zmienić i basta...
— Jej suknie kosztują przynajmniej sto franków.
— Takie łachmany? Cóż znowu... Do wczorajszej należytości dodam ci jeszcze luidora i koniec.
— To nie dam sukien i Gualeza stąd nie wyjdzie.
— Djabli cię kiedyś wezmą! Masz pieniądze i zawołaj mi Gualezę. Powiedz, że pójdzie ze mną na wieś... nic więcej... A madewszystko niech nie wie, żem zapłacił jej długi.
— Mnie wszystko jedno, nawet lepiej. Niech myśli, że jest jeszcze w mojem ręku. — I wyszła, a po chwili, wróciwszy, zawołała — Gualeza nie chciała mi wierzyć i cała stanęła w płomieniach, jak się dowiedziała, żeś przyszedł. Ale kiedym powiedziała, że jej wolno na cały dzień iść na wieś... pierwszy raz w życiu chciała mi się rzucić na szyję.
— Z radości, że się ciebie pozbędzie.
W tej chwili weszła Gualeza. Zarumieniła się, poznawszy Rudolfa i spuściła oczy.
— Chcesz ze mną na cały dzień pojechać na wieś, moja kochana? — spytał Rudolf.
— Bardzo chętnie, jeżeli gospodyni pozwoli.
— Pozwalam ci, moja koteczko, za twoje przykładne postępowanie...
Wyszli wśród cichych przekleństw gospodyni.
— Powiedz mi, — zapytał, — w którą stronę pojechać?
— Wszystko mi jedno, byle na wieś... Już pięć miesięcy nie byłam dalej, jak na rynku z kwiatami.
— Chodziłaś po kwiaty?
— Nie; chodzę tylko popatrzeć na nie. Na kupno nie mam pieniędzy...
— Gdybyś i ty miała u siebie kwiaty, byłabyś wesoła.
— Niezawodnie... Raz, w dzień imienin, gospodyni darowała mi doniczkę róż... Patrzyłam ciągle na róże, liczyłam liście; ale... w parę dni róże zaczęły więdnąć. Ubłagałam gospodynię, żeby mi pozwoliła pielęgnować moje róże na świeżem powietrzu... Tym sposobem dokazałam tyle, żem o dziesięć dni przedłużyła życie moimi różom. Wkońcu uschły, umarły... Płakałam... Prawda, panie, że można kochać kwiaty?
— Biedna! z takiem sercem i w tak oknopnem położeniu...
— Nieraz chciałam już skończyć! Lecz słońce, kwiaty wstrzymywały mię; mówiłam sobie — Sekwana mi nie zginie.
— Miałaś więc nadzieję, a jaką?
— Albo ja wiem... w tych strasznych momentach zdawało mi się, że nie zasłużyłam na mój straszny los. Myśli przyszły mi wtenczas, kiedy mi róże poschły i dlatego kwiatki te chowam... Dobyła kilka gałązek starannie związanych różową wstążką.
— Chowasz je?
— Wszak prócz nich nic na świecie nie mam.
— Nic... Ale te korale?
— Należą do gospodyni. Nic, nic, tylko te zeschłe róże, dlatego tak je chowam.
Za każdem słowem Gualezy, zdumienie Rudolfa wzrastało. Nie mógł pojąć, jak można poświęcić siebie za nędzny przytułek, kilka łachmanów, i szkaradne pożywienie.
Na rynku z kwiatami wsiadł z Gualezą do fiakra i pojechał do Saint-Denis.
— Co to jest? salopa damska? zawołała Gualeza, spostrzegłszy salopę leżącą w fiakrze.
— To dla ciebie, okryj się żebyś się nie zaziębiła.
Nie nawykła do takiej grzeczności, biedna dziewczyna ze zdziwieniem spojrzała na Rudolfa.
— Już pewnie, Gualezo, zapomniałaś, co ci Puhaczka mówiła wczoraj o twoich rodzicach...
— O, nie zapomniałam... myślałam o tem przez całą noc i płakałam... Ale to musi być nieprawda...
— Dlaczego? Cieszyłabyś się, gdybyś znalazła matkę?
— Ach, mój Boże! jeżeli mnie matka nie kochała... cóżby mi z tego przyszło... A jeżeli mnie kocha, to lepiej, aby myślała, niż nie żyję. Byłabym dla niej zmartwieniem i hańbą...
— Mylisz się: jeżeli cię matka kocha, to ci teraz prze baczy i przywiązanie wróci. Jeżeli cię sama porzuciła, to zobaczy, jak okropny los ci zgotowała...
W tej chwili powóz zbliżył się do Saint-Quen, gdzie droga skręca ku Saint-Denis. Wychyliła się przez drzwiczki i, klaszcząc w ręce, wołała:
— Co za szczęście! pozwól mi pan wysiąść... tu tak pięknie... pobiegam po łące.
— I owszem, moje dziecię...
Powóz stanął.
Rudolf i Gualeza, wziąwszy się za ręce, biegali po skoszonej łące. Niepodobna opisać pląsów, okrzyków radości i uniesień Gualezy; biedna, więziona przez tyle lat, chciwie połykała świeże powietrze. Lecz bieganie prędko ją zmęczyło; usiadła bez tchu na wywróconym pniu.
Cera jej przezroczysta, blada, okryła się żywym rumieńcem; podała Rudolfowi pęczek kwiatów i z wdzięcznością zawołała:
— Bóg jest dobry, że dał nam taki piękny dzień!
Rudolfowi łza stanęła w oku.