Tajemnicza wyspa (1875)/Tom III/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza wyspa |
Wydawca | Księgarnia Seyfartha i Czajkowskiego |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. Pł. |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
O rozbójnikach, o niebezpieczeństwach zagrażających Pałacowi Granitowemu, o ruinach pokrywających terasę nie było już ani mowy. Stan Harberta kazał zapomnieć o tem wszystkiem. Byłoż to przeniesienie zgubnem dla niego? Czy wywołało jakie uszkodzenie wewnętrzne. Korespondent nie umiał na to odpowiedzieć i wraz z resztą towarzyszy był w rozpaczy.
Doprowadzono wózek do zakrętu rzeki. Tu na noszach z kilku gałęzi złożono materace, na których bez znaku życia leżał Harbert. W dziesięć zaś minut potem Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff byli już pod murami Pałacu, powierzywszy Nabowi odprowadzenie wózka na Wielką Terasę.
Windę wprowadzono w ruch i wkrótce Harbert znajdował się na łóżku w Pałacu Granitowym.
Starania, których około niego nie szczędzono, przywróciły go do życia. Uśmiechnął się przelotnie, ujrzawszy się w swoim pokoju, zaledwie jednak kilka słów mógł wyszepnąć, tak był osłabiony.
Gedeon Spilett obejrzał rany. Główną jego obawą było, że się otworzyły nie będąc jeszcze w zupełności zabliźnione. Nic jednak podobnego się nie stało. Zkąd więc pochodził ten upadek sił nagły i otrętwienie? Czemu stan Harberta się pogorszył?
Wkrótce młodego chłopca ogarnął rodzaj gorączkowego snu. Pencroff więc i korespondent pozostali przy jego łożu.
Tymczasem Cyrus Smith obznajamiał Naba ze wszystkiem, co zaszło w zagrodzie, a Nab ze swojej strony opowiadał swemu panu zdarzenia, których widownią była terasa.
Niedawniej to jak przeszłej nocy zbiegi pokazali się na skraju lasu w pobliżu Glicerynowego potoku. Nab, znajdujący się w tej chwili właśnie przy kurnikach, nie wahał się ani chwili wypalić do jednego z rozbójników, zabierającego się przejść w bród strumień, ale z powodu osobliwie ciemnej nocy, nie wiedział, czy trafił tego nędznika. W każdym razie jednak strzał ten wystarczył do powstrzymania całej bandy i dał Nabowi czas do wycofania się w głąb Granitowego Pałacu, gdzie mógł się przynajmniej czuć bezpiecznym.
Cóż jednak dalej było czynić? Jak przeszkodzić spustoszeniu, którem rozbójnicy zagrażali terasie. Miałże Nab środek uprzedzenia swojego pana? A zresztą, czyż wiedział w jakiem położeniu znajdowali się sami mieszkańcy zagrody?
Cyrus Smith i towarzysze odjechali 11 listopada a wtedy było już 29. Dziewiętnaście więc dni upłynęło, jak Nab nie otrzymał innej wieści od nich, oprócz przyniesionej przez Topa — wieści bardzo smutnej: że Ayrton zginął, Harbert ciężko ranny, inżynier i korespondent niejako uwięzieni w zagrodzie.
Co począć? zadawał sobie pytanie biedny Nab. Osobiście nie potrzebował się niczego obawiać, rozbójnicy bowiem nie mogli dostać się do Pałacu Granitowego. Ale budowle, plantacje, całe gospodarstwo było na łasce rabusiów! Nie należałoby odnieść się do Cyrusa Smitha po wskazówkę, co ma czynić, i zawiadomić go przynajmniej o grożącem niebezpieczeństwie?
Wówczas to Nabowi wpadło na myśl użyć Jowa i powierzyć mu kartkę. Znaną mu była nadzwyczajna zmyślność tego zwierzęcia, niejednokrotnie już wypróbowana. Jow rozumiał słowo: zagroda tak często w obec niego powtarzane i nawet jak czytelnicy sobie zapewne przypomną, nieraz bywał w zagrodzie z wózkiem w towarzystwie Pencroffa. Dzień jeszcze nie zaświtał. Chyży orang mógł więc prześliznąć się niepostrzeżenie przez lasy, w których zresztą mogli go wziąć rozbójnicy za jednego z naturalnych mieszkańców tych okolic.
Nab tedy dłużej się już nie wahał. Napisał kartkę, przymocował ją do karku Jowowi, przywiódł go do drzwi Pałacu Granitowego, z których spuścił długą linę aż ku ziemi — i zawołał nań kilkakrotnie temi słowy:
— Jowie! Jowie! zagroda, zagroda!
Zwierzę pojęło o co chodzi, pochwyciło za sznur, zsunęło się błyskawicą na wybrzeże i znikło w cieniach, nie zwróciwszy bynajmniej uwagi rozbójników.
— Dobrześ zrobił, Nabie odezwał się Cyrus Smith — ale kto wie czy nie uprzedzając nas, nie byłbyś zrobił jeszcze lepiej!
Mówiąc tak, Cyrus Smith, miał na myśli Harberta, którego wyzdrowienie zdało się tak mocno zachwianem przez owe przenosiny.
Nab ciągnął dalej i kończył swoje opowiadanie. Rozbójnicy nie pokazali się wcale na wybrzeżu przed Pałacem. Nie świadomi o ilości mieszkańców wyspy, mogli sądzić, że Pałacu Granitowego broni znaczna załoga. A w tem przekonaniu mogło ich utwierdzić jeszcze wspomnienie owych mnóstwa strzałów wysłanych przeciw nim w czasie napadu brygu, strzałów pochodzących i z wyższych i z niższych skał — nie chcieli więc zapewne narażać się. Ale Wielka Terasa stała im otworem, nie będąc na oku strzałom z Granitowego Pałacu. To też na niej dali folgę swoim niszczycielskim popędom, rabując, paląc, wytwarzając zło dla zła — a cofnęli się dopiero najwyżej na pół godziny przed przybyciem osadników, których zresztą myśleli znaleść jeszcze w zamknięciu w zagrodzie.
W pierwszej zaraz chwili Nab wypadł ze swego schronienia. Wdarł się na terasę z narażeniem na strzały, usiłował stłumić pożar pożerający właśnie kurniki, i walczył ale napróżno przeciw ogniowi aż do chwili pojawienia się wózka na skraju lasu.
Takie były owe ważne wypadki. Obecność rozbójników stawała się bezustanną groźbą dla osadników wyspy Lincolna, tak szczęśliwych do tej pory — a którym należało się przygotować na większe jeszcze nieszczęścia!
Gedeon Spilett pozostał przy Harbercie z Pencroffem w Pałacu Granitowym, a tymczasem Cyrus Smith w towarzystwie Naba udał się dla ocenienia osobiście rozmiaru spustoszenia.
Wielkie to było szczęście, że rozbójnicy nie zapędzili się aż pod same stopy Granitowego Pałacu. Warsztaty w „Dymnikach“ nie byłyby uszły zniszczeniu. Bądź co bądź jednak łatwiej byłoby tę szkodę naprawić, aniżeli ruiny nagromadzone na Wielkiej Terasie.
Cyrus Smith i Nab skierowali się ku „Dziękczynnej“ i przeszli jej cały brzeg lewy, nie znalazłszy nigdzie ani śladu rozbójników. Na drugim brzegu rzeki w gęstwinie lasu nie natrafili również na żadną podejrzaną oznakę.
Zresztą oto przypuszczenie, które miało po sobie najwięcej prawdopodobieństwa że: albo rozbójnikom wiadomy już był powrót osadników do Pałacu Granitowego, mogli ich bowiem byli spostrzedz w drodze z zagrody — lub też że natychmiast po spustoszeniu terasy, zagłębili się w las jakamarowy, idąc za biegiem Dziękczynnej — i ztąd nie wiedzieli nic o powróceniu osadników.
W pierwszym razie musieli zapewne powrócić do zagrody, obecnie nieobronnej a tyle drogocennych dla nich zawierającej zasobów.
W drugim zaś, zapewne cofnęli się do swego obozowiska, aby tam oczekiwać na nową sposobność do napadu.
Należało więc ich uprzedzić; wszelkie jednak przedsięwzięcia w tym kierunku były jeszcze zależnemi od stanu zdrowia Harberta; w samej rzeczy, do takiej wyprawy wszystkie siły nie byłyby zbyteczne; — a w danej chwili nikt nie mógł opuścić Granitowego Pałacu.
Inżynier i Nab przybyli na terasę. Strach było na nią popatrzeć. Łany zdeptane i stratowane. Dojrzałe kłosy, przedmiot przyszłego żniwa, leżały na ziemi pokotem.
Inne plantacje również ucierpiały. Ogród jarzynowy wyglądał nie do poznania.
Na szczęście Pałac Granitowy posiadał zasób nasion wystarczający do naprawienia tych szkód.
Co do młyna i zabudowań dla ptastwa i stajni dla onagasów, pożar zniszczył je do szczętu. Kilka spłoszonych zwierząt błądziło po terasie, a ptastwo, które w czasie pożaru szukało schronienia na wodzie jeziora, powracało już powoli do swego zwykłego siedliska i zaczynało się pluskać przy brzegach.
Wszystko trzeba było odbudowywać na nowo.
Oblicze Cyrusa Smitha, bledsze niż zazwyczaj, zdradzało gniew wewnętrzny nie bez trudności hamowany, — z ust inżyniera jednak nie wyszło ani jedno gwałtowne słowo. Raz jeszcze rzucił okiem po spustoszonych polach, spojrzał na kłęby dymu unoszące się jeszcze nad zgliszczami i powrócił do Granitowego Pałacu.
Następne dni należały do najsmutniejszych, jakie osadnicy mieli dotychczas do przebycia na wyspie. Osłabienie Harberta wzmagało się widocznie. Zdawało się, że zagraża mu jakaś o wiele cięższa choroba, będąca następstwem głębokiego wstrząśnienia fizjologicznego jakiemu uległ, i Gedeon Spilett przeczuwał takie pogorszenie się stanu chorego, któremu nie będzie w możności zapobiedz.
I w istocie, Harbert wciąż był pod władzą pewnego rodzaju drzemki, prawie bezustannej a przytem niektóre oznaki maligny poczęły się również pojawiać. Tymczasem jedynym środkiem, jakim rozporządzać mogli osadnicy, były tylko ziółka orzeźwiające. Gorączka z początku nie zbyt mocna, wkrótce jednak poczęła objawiać widoczne dążenie do przejścia w regularne paroksyzmy.
Gedeon Spilett poznał to 6 grudnia. Palce nos i uszy biednego młodzieńca nagle posiniały prawie, a w ślad za tem pochwyciły go najprzód lekkie dreszcze, potem silniejsze wstrząśnienie i nareszcie gwałtownie trząść go zaczęło. Puls miał słaby i nierówny, skórę suchą, mocne pragnienie. Po tym perjodzie nastąpił wnet perjod gorąca; cera twarzy się ożywiła, skóra poczerwieniała, tętno poczęło galopować. Potem nastąpiły obfite poty — i po nich gorączka zdawała się zmniejszać. Cały paroksyzm trwał około pięciu godzin.
Gedeon Spilett nie opuścił ani na chwilę Harberta, nawidzonego obecnie przez febrę perjodyczną. Odkrycie to było aż nadto pewnem — a najważniejszą kwestją danej chwili stało się przerwanie za jaką bądź cenę tej niszczącej choroby, zanim przybierze groźniejsze rozmiary.
— Ażeby zaś tego dokonać — rzekł Gedeon Spilett do Cyrusa Smitha — niezbędnym jest jaki środek antifebryczny.
— Środek antifebryczny! — odrzekł inżynier. Niestety nie mamy ani chininy, ani siarczanu chininy.
— To prawda — odezwał się Gedeon Spilett — ale mamy wierzby nad jeziorem, których kora może niekiedy zastąpić chininę.
— Sprobójmy więc, nie tracąc ani chwili! — zawołał Cyrus Smith.
I w istocie, kora wierzbowa słusznie uważaną bywa za środek zastępujący chininę, tak jak kasztan indyjski, liść ostrokrzewu, wężownik wielki i t. d. Należało więc widocznie spróbować tej substancji, jakkolwiek nie wyrównającej chininie i działaniu jej w stanie naturalnym, ponieważ brakło osadnikom środków do odpowiedniego jej przyrządzenia.
Cyrus Smith sam pospieszył odciąć od pnia wierzby z rodzaju czarnych kilka kawałków kory, które przyniosłszy do Granitowego Pałacu, sproszkował — a następnie tegoż jeszcze wieczora proszek ten zadano Harbertowi.
Noc przeszła bez żadnych groźnych wypadków, Harbert miał nieco gorączki, ale febra się nie pojawiała przez noc, ani nawet następnego dnia.
Pencroff jął powracać potroszę do nadziei. Gedeon Spilett nic nie mówił. Kto wie czy perjody febry były codzienne, czy też nie była to czasem trzydniówka, mogąca właśnie jutro powrócić. To też oczekiwano tego jutra z jak najsilniejszym niepokojem.
Zauważyć także było można, że w czasie tego perjodu pozornego spokoju, Harbert leżał jakby złamany, mając głowę ciężką i skłonność do zawrotów. Był także i inny jeszcze symptom, który w najwyższym stopniu przeraził korespondenta. Oto wątroba Harberta poczęła przechodzić w stan kongestji, a powiększenie gorączki dało wkrótce dowód, że i zapalenie mózgu się zaczyna.
Gedeon Spilett stał jak rażony piorunem w obec tej nowej komplikacji. Odprowadził inżyniera na stronę.
— To żółta febra! — rzekł doń.
— Żółta febra! zawołał Cyrus Smith. Musisz się mylić, Spilecie. Żółta febra nie objawia się samorodnie. Potrzeba mieć jej zaród w sobie.
— Nie mylę się, odpowiedział korespondent. Harbert musiał pochwycić ów zaród w bagniskach wyspy — a to aż nadto wystarcza. Pierwszy paroksyzm już miał. Jeżeli przyjdzie drugi a trzeciemu zapobiedz nie zdołamy, nasze dziecko... zgubione!...
— A ta kora wierzbowa!...
— Obecnie już teraz nie wystarcza, — a trzeci paroksyzm żółtej febry, jeżeli nie powstrzymany chininą, bywa zawsze śmiertelnym!
Na szczęście Pencroff nic nie pochwycił z tej rozmowy. Inaczej byłby oszalał.
Łatwo pojąć tedy w jakim niepokoju przeżyli korespondent i inżynier ów dzień 6 grudnia i noc następną.
Mniej więcej w połowie dnia przyszedł drugi paroksyzm. Przesilenie było straszliwe. Harbert czuł, że ginie! Wyciągnął ręce do Cyrusa Smitha, do Spiletta, do Pencroffa!... Chciał żyć!... Było to widowisko rozdzierające serce. Pencroffa musiano oddalić.
Paroksyzm trwał przez pięć godzin. Widoczną było rzeczą, że trzeciego podobnego Harbert nie wytrzyma.
Noc nazwać można okropną. W gorączce Harbert mówił rzeczy, zakrwawiające serca jego towarzyszom. Bredził, walczył przeciw rozbójnikom, przywoływał Ayrtona. Błagał ową tajemniczą istotę, owego protektora, dziś gdzieś zatraconego a którego obraz majaczył przed nim bez ustanku... Potem zaś wszystkiem zapadał w stan głębokiego wyczerpania sił, usuwający wszelki prawie ślad życia.... Wielekroć, Gedeon Spilett myślał, że biedny młodzian już nie żyje.
Następny dzień, 8 grudnia był jednym szeregiem następujących po sobie zawrotów i omdleń. Wychudłe ręce Harberta kurczyły się po prześcieradle. Dano mu nową dozę sproszkowanej kory, ale korespondent niczego się już od tego środka nie spodziewał.
— Jeżeli przed jutrzejszym porankiem — rzekł — nie użyjemy energiczniejszego antifebrycznego środka, Harbert umrze!
Noc przyszła — ostatnia noc zapewne dla tego dziecka odważnego, rozumnego, dobrego, o tyle wyższego nad wiek swój a ukochanego przez wszystkich towarzyszy, jak syn rodzony. Jedynego istniejącego środka przeciw tej straszliwej żółtej febrze, jedynego specyfiku zdolnego ją zwalczyć, na wyspie Lincolna nie było!
Tej nocy z 8 na 9 grudnia Harberta pochwyciła na nowo i gwałtowniejsza jeszcze gorączka. Zapalenie wątroby miał okropne, mózg zaatakowany i prawdopodobnie nie poznawał już nikogo.
Czy doczeka jutra i owego trzeciego paroksyzmu, który go niechybnie ma zabić? — nawet za to już nie można było zaręczyć. Siły jego się wyczerpały a w przerwach paroksyzmów leżał jak bez życia.
Około trzeciej nad ranem Harbert wydał okrzyk. Sądziłbyś że się wije w ostatecznych konwulsjach. Nab, znajdujący się przy nim właśnie, z wyrazem najwyższej trwogi wpadł do sąsiedniego pokoju, kędy reszta towarzyszy czuwała!
W tej chwili Top zaszczekał osobliwym sposobem!
Jednocześnie wszyscy osadnicy wpadli i ledwo zdołali utrzymać konającego młodzieńca, który koniecznie chciał rzucić się z łóżka. Gedeon Spilett dotknąwszy jego ręki, uczuł że puls coraz mu słabnie...
Była piąta z rana. Promienie wschodzącego słońca poczynały się wciskać do pokojów Granitowego Pałacu. Wszystko zapowiadało piękny dzień, a dzień ten miał być ostatnim dla biednego Harberta...
Promień słońca padł na stolik, stojący obok łóżka!
I w tej chwili z ust Pencroffa wyrwał się krzyk a ręka jego wskazała na przedmiot jakiś leżący na stoliku.
Było to maleńkie, podługowate pudełeczko, na którego pokrywce stały te słowa: