<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Minęło kilka tygodni. Restauracja kamienicy szła swoim porządkiem. Rozebrano chory filar, pogłębiono fundament i dzięki nieustannemu nadzorowi pana Maliny, stanął wreszcie stary Jakób w obdartym chałacie na najwyższym punkcie rusztowania i w trzeźwym jeszcze stanie położył ostatnią cegłę.
Gospodarz i lokatorowie, najbliżej tą sprawą interesowani, byli przez cały czas w humorach bardzo dobrych. Pan Malina cieszył się, że tanim kosztem nowy filar wybuduje. Obdarty murarz robił od świtu do nocy za połowę zwykłej ceny, a młody, bezfirmowy pracownik prawie za bezcen. Nieraz nawet dziwiło to pana Malinę, jakim sposobem można żyć takim zarobkiem. Prawie przez litość nad biednym człowiekiem dawał mu od czasu do czasu szklankę czystej, słomianego koloru herbaty. W skrytości zaś serca błogosławił staremu murarzowi, że mu wynalazł równego sobie białego murzyna, który, przyciśnięty biedą i niepowodzeniem chwilowem, robił mu prawie za darmo. Uśmiechał się do siebie z zadowoleniem, gdy o tem sobie pomyślał.
— Dosyć się już napłaciłem — mówił do siebie, suwając palcami po gładko ogolonej brodzie — dosyć już nadawałem pieniędzy tym niby mądrym proletaryuszom... za to na jednym odbiję za wszystkich!
Rzeczywiście praca młodego budowniczego nie była wcale w stosunku do miernej płacy. Nietylko że cały dzień tej pracy poświęcał, ale nawet z tego powodu inne roboty poodrzucał. Był przy każdej nowej warstwie cegieł, badał spojenia i materyał, a nawet staremu Jakóbowi, który przez sześć dni w tygodniu wcale się nie upijał, przynosił co poniedziałek paczkę tytoniu.
Rozumie się, że podczas tego czasu trzeba było nieraz wstąpić do domu profesora i ztamtąd także postęp roboty nadzorować. A tam nie uważano go wcale za gościa. Otworzono mu drzwi tak samo jak i murarzowi, gdy tego wymagał. Ponieważ zazwyczaj profesor w tym czasie był w szkole, a pani profesorowa nie uważała za stosowne robić dla niego honory domu, wypadało więc z samego położenia rzeczy, że jedyną reprezentantką domu była wtedy Aniela, której co najwięcej dodano Marysię dla nadzoru, aby co z książek nie zginęło.
Nietrudno odgadnąć, że młody budowniczy bardzo często miał potrzebę przekonać się, czy filar schodzi się dobrze wewnątrz ze ścianą i przy tej sposobności rozwijał pojętnej Anieli teoryę trwałego budownictwa, aby potem jedno od drugiego się nie rozłączało. Przedewszystkiem zwracał uwagę na tak zwane dekoracye. Przy tej sposobności razu jednego zawiązała się między niemi bardzo ciekawa rozmowa.
— Pan mówiłeś o budownictwie dekoracyjnem — rzekła do niego z uśmiechem — niech mi to pan bliżej wytłómaczy.
— Budownictwo dekoracyjne — odpowiedział pan Michał (Aniela nazywała go teraz czasem panem Michałem) — budownictwo takie jest obliczone na efekt i na czas bardzo krótki. Robi się to dla ozdoby ładnych widoków, lub aby poprostu oko widza czemś uderzyć. Stawiają się ślepe mury, ślepe malują się okna, a zdaleka wygląda to jak piętro!...
— Dla czego tak świat oszukiwać? — zapytała Aniela z rozkosznem spojrzeniem na nauczyciela.
— Aby wywołać pewne, niewinne złudzenie! Złudzenia sprawiają nam także przyjemność; ale od nich nie trzeba żądać trwałości tak samo jak od dekoracyjnego budownictwa!
Aniela zamyśliła się.
— Pan ukryłeś coś w tych słowach! — rzekła po chwili i zamyśliła się znowu.
Uśmiechnął się młody budowniczy.
— Można w tem wiele rzeczy widzieć — odpowiedział bawiąc się kwiatkiem porzuconym przez Anielę — można nawet przenieść to wszystko do świata moralnego. Jak każde piękno tak samo i kobieta sprawia na nas odpowiednie okolicznościom wrażenie. Jeżeli wrażenie to odnieśliśmy w zwyczajnych, powszednich warunkach życia, to możemy być pewni, że będzie ono trwałe jak dom rodzinny. A wrażenie wyniesione z balu, z teatru lub jakiego innego festynu, gdzie główną rolę odgrywa dekoracya na efekt chwili obliczona i połączone z temi wrażeniami marzenia nasze podobne są do budownictwa dekoracyjnego, które za trwałość nigdy nie ręczy!
Aniela zamyśliła się. Po chwili ozwała się żartobliwie:
— Dobrze żeśmy się nie poznali na balu!
— Pierwszy raz obaczyłem panią przez okno — odparł z roziskrzonem okiem młody budowniczy — gdyś pani rodzicom z jakiejś książki czytała! Był to rodzinny, bardzo piękny obrazek!
— A ja widziałam pana po raz pierwszy, gdyś pan starą matkę w rękę całował i z lampą do pracy odchodził! A obrazek ten powtarzał się potem bardzo często.
Nastąpiło dłuższe milczenie. Oboje patrzeli na siebie. Po chwili ozwał się żartobliwie pan Michał:
— Gdybyśmy na tych wrażeniach naszych coś zbudować chcieli, jak sądzisz pani, czy należałoby to do budownictwa dekoracyjnego?
— Pan stroisz żarty — odpowiedziała zadąsana Aniela — któż pyta w ten sposób?
— Prawda, nie miałem prawa tak pytać, ale...
— Nie pytaj pan już dalej, bo...
— Bo...
— Bo jest pewna granica, po za którą tylko rodzice odpowiadają!
Budowniczy chciał w tej chwili drobną rączkę ucałować, ale stary Jakób wychylił z poza filara swój nos czerwony i wszystko udaremnił.
— Jak tylko uzyskam firmę — rzekł młody człowiek głosem zniżonym i ścisnął Anielę za rękę.
Więcej nie można było powiedzieć, bo w wybitej dziurze muru zajaśniała teraz cała twarz starego Jakóba, uśmiechnięta słodko na widok dwojga gruchających gołąbków.
W domu profesora nikomu ani śniło się o tem, o czem Aniela w wolnych chwilach z młodym budowniczym rozmawiała. Profesor był właśnie zajęty badaniem przemiany materyi na pewne funkcye umysłowe i kontent był, że córka na te medytacye ustąpiła mu swój pokoik, gdzie miał spokój niczem niezamącony. Jeżeli mu co ten spokój zamącało, to gadanie zacnej małżonki o panu Malinie i jego postępach w afektach dla Anieli. Czasem starał się przeczyć temu uczony ojciec, ale podniesiony głos mai żonki wystarczał mu wtedy za wszystkie argumenta. Stulał biedny uszy i tem głębiej wczytywał się w pierwsze rozdziały swego dzieła: „Duch i materya“.
Z Anieli była matka bardzo kontenta. Była ona dla pana Maliny bardzo grzeczną, a czasami nawet przesadzała w komplimentach. Wszystko mu chwaliła, w niczem się nie sprzeciwiała, a niemal nawet z pewną rozkoszą wpatrywała się w jego surdut paskowały.
Aniela poczuwała się do wdzięczności dla zacnego gospodarza, który jej takie szczęście sprawił. Nietylko wprowadził w dom pana Michała, ale darował jej także wazoniki z kwiatami, przy których teraz po całych dniach siedziała. Miała przecież za czem siedzieć przy oknie, a za to starała się, aby zawsze miały dobrą deszczową wodę. Matka brała tę troskę dla kwiatów za afekt dla zacnego dawcy i czasem dosyć zręcznie zwracała na to uwagę pana Maliny. Widział to sam pan Malina i gładził sobie z upodobaniem wzorowo ogoloną brodę. Ostateczny krok swój odkładał aż do zakończenia fabryki i wywiezienia gruzu z przed kamienicy. Wtedy, gdy będzie już wszystko wytynkowane i zamiecione, miał się profesorowi oświadczyć o rękę tak wyjątkowej jedynaczki.
Pani Filipowa nie wątpiła ani na chwilę, że to nastąpić musi. Była pewną, że Aniela także tej chwili swego szczęścia oczekuje. Od niejakiego czasu bowiem widocznie się zmieniła. Grała jakoś inaczej, śpiewała inaczej, a nawet mówiła i patrzała inaczej. Rozsądna matka cieszyła się z tych objawów i o nic więcej nie pytała. Nie chciała być sędzią śledczym, co w takim razie tylko zaszkodzić może. Zostawiła więc wolny bieg uczuciu, będąc pewną, że w końcu o nią musi się wszystko oprzeć.
Profesor był także prawie szczęśliwy. Restauracya domu była przez młodego budowniczego tak oględnie prowadzona, że książek wcale nie naruszała. Do tego ustąpiła mu Aniela swego pokoju a sama zakwaterowała się do saloniku. Czasami tylko, gdy późną nocą przez salonik do swojej biblioteczki po jakiego autora przechodził i jedynaczkę swoją przy oknie czuwającą zastał — krajało mu się serce z boleści, że taki skarb chce wziąć człowiek, którego w duchu materyą nazywał. Wtedy zazwyczaj powiedział temu skarbowi kilka wysoko moralnych sentencyj o duchu i materyi w tem przekonaniu, że słowa te nie będą grochem, a serduszko Anieli nie będzie ścianą. Resztę zostawiał Opatrzności i zacnej swej małżonce.
Widoczne więc było w całem domu nieporozumienie, które wcześniej czy później musiało przejść w nieochybną katastrofę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.