<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Poszczęściło się nam; zdążyliśmy wsiąść na statek, jadący do Luisiany górną i dolną Missisipi aż do fermy wuja Silesa w Arkansas, tak, że nie potrzebowaliśmy przesiadać się w Saint Louis.
Na statku było prawie pusto; gdzie niegdzie siedzieli pasażerowie, przeważnie starsi ludzie, każdy oddzielnie, i spokojnie sobie drzemali. Jechaliśmy już cztery dni, ale nie nudziło się nam. Czyż mogą się nudzić chłopcy, którzy się wyrwali na swobodę i udają się w podróż?
Już na pierwszy dzień domyśliliśmy się, że na statku jest chory i że zajmuje miejsce w kajucie oficerskiej, sąsiadującej z naszą, gdyż służba zawsze mu tam przynosiła jedzenie. W trakcie rozmowy zapytaliśmy się o to — to jest Tom zapytał — i służący odpowiedział, że tam rzeczywiście znajduje się mężczyzna, ale nie wygląda na chorego.
— I on naprawdę wcale nie jest chory?
— Nie wiem; możliwe, że był chory, ale teraz się poprawił.
— Dlaczego tak sądzicie?
— Dlatego, że gdyby był chory, to ma się rozumieć, rozebrałby się i położył do łóżka, prawda? A ten przeciwnie. Przez cały czas nie zdejmował nawet butów.
— A to dopiero! I nie kładł się do łóżka?
— Nie.
Tomek Sawyer należał do tych ludzi, których można karmić zamiast chleba jakąkolwiek tajemnicą. Gdyby przed nami dwoma położono na stole do wyboru: tajemnicę i smaczne ciastko, nie wahalibyśmy się długo. Taką już mam naturę, że zarazbym porwał ciastko, a Tom przeciwnie — zabrałby się do tajemnicy. Natury bywają różne. Tom zapytał służącego:
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Philips.
— Skąd jedzie?
— Zdaje się, że wsiadł na statek w Aleksandrji.
— Jak myślicie, co to za ptaszek?
— Nie wiem, zupełnie o tem nie myślałem.
Oto — pomyślałem sobie — jeszcze jeden, który zabrałby się raczej do ciastka niż do tajemnicy!
— Czy jest w nim coś szczególnego? W jego manierach lub rozmowie?
— Niema w nim nic szczególnego, tylko wydaje się bardzo bojaźliwym, dniem i nocą zamyka drzwi na klucz i, jeżeli do niego zapukać, nigdy nie otworzy odrazu, tylko najpierw popatrzy przez szparę, żeby się przekonać, kto do niego puka.
— Jak Boga kocham, to ciekawe! Chciałbym na niego popatrzeć. Czy nie moglibyście, gdy następnym razem pójdziecie do niego, otworzyć drzwi szerzej i...
— Nie, to zupełnie niemożliwe! On zawsze stoi przy drzwiach i natychmiast je zamyka.
— Słuchajcie. Dacie mi swój fartuch i pozwolicie mi rano zanieść mu śniadanie do kajuty.
Służący powiedział, że się zgadza, jeżeli bufetowy nie będzie miał nic przeciwko temu. Tom zabrał się do załatwienia sprawy z bufetowym i rzeczywiście załatwił ją. Pozwolono nam kolejno kłaść fartuch i zanosić jedzenie do kajuty nieznajomego.
Tom prawie wcale nie spał tej nocy, tak się przejmował tajemnicą, otaczającą Philipsa, i całą noc starał się odgadnąć tę tajemnicę, ale naturalnie jego wysiłki były bezskuteczne. A ja przeciwnie — skorzystałem z okazji, żeby się porządnie przespać. Przecież i tak, choćbym sobie nie wiem jak łamał głowę, nie odgadnę, co to za jeden ten Philips, mówiłem do siebie, zasypiając.
Dobrze. Rano, ledwieśmy wstali, nałożyliśmy fartuchy, wzięliśmy do rąk tace, i Tom zapukał do drzwi. Tajemniczy pasażer popatrzył na nas przez szparę, potem wpuścił nas i natychmiast zatrzasnął za nami drzwi. Gdy tylko spojrzeliśmy na niego, przysięgam, omal nie upuściliśmy tac z rąk, do tego stopnia byliśmy zdumieni!
— Skąd pan się tu wziął, panie Jupiterze Dunlap? — zapytał Tom.
Jupiter był zdumiony i, jak się zdaje, nie wiedział, czy się ma lękać, czy cieszyć; rumieńce znowu wystąpiły mu na twarzy, chociaż z początku bardzo pobladł. Zaczęliśmy gadać o tem i owem, podczas gdy on jadł śniadanie. Skończywszy jeść, powiedział:
— Ale ja nie jestem Jupiter Dunlap. Powiem wam, kim jestem, tylko przysięgnijcie mi, że nikomu nie powtórzycie, bo ja nie jestem Philips.
— Zachowamy milczenie — powiedział Tom — ale jeżeli pan nie jest Jupiterem Dunlapem, niema potrzeby wyjaśniać nam, kim pan jest.
— A to dlaczego?
— A dlatego, że jeżeli pan nim nie jest, to znaczy, że jest pan drugim bliźniakiem — Jackiem. Jest pan prawdziwą kopją Jupitera.
— Dobrze, nie będę zaprzeczać; istotnie jestem Jack. Ale słuchajcie no, chłopcy, skąd wy znacie Dunlapów?
Tom opowiedział mu o przygodach, jakie mieliśmy zeszłego lata na fermie wuja Silesa, i kiedy Jack przekonał się, że wszystko to nie dotyczy bynajmniej ani jego, ani jego braci, zaraz stał się otwarty i rozmowny. Zresztą unikał mówienia o sobie w sposób określony; powiedział tylko, że spotkał go surowy los i możliwe, że czeka go zły koniec; że życie, jakie prowadzi, jest bardzo niebezpieczne i...
Tu przerwał i, otwarłszy usta, wstrzymał oddech, jakby się czemuś przysłuchiwał. My również nie mówiliśmy ani słowa, i przez kilka sekund było tak cicho, że nic nie było słychać prócz lekkiego skrzypu drewnianych części statku i stuku maszyny wdole. Potem potrosze uspokoiliśmy go, opowiadając mu o jego braciach, i o tem, jak żona Braisa umarła trzy lata temu, i jak Brais chciał się ożenić z Benny, a ona mu dała kosza, i że Jupiter służy na fermie u wuja Silesa, i jak się kłóci z wujem Silesem — tak, że wkońcu Jack całkiem się uspokoił i zaczął się śmiać.
— Mój Boże! — powiedział. — Wasze opowiadanie przypomina mi dobre, dawne czasy, i tak mi miło was słuchać. Już przeszło od siedmiu lat nic nie słyszałem o swoich bliskich. Co oni o mnie myśleli w ciągu tego czasu?
— Kto?
— Ano wszyscy sąsiedzi i moi bracia.
— Zupełnie o panu nie myśleli, czasem wspominali, ot i wszystko.
— Doprawdy? — zapytał Jack ze zdziwieniem. — Dlaczegóż to tak?
— A dlatego, że wszyscy uważali pana za dawno już umarłego.
— Nie może być! Prawdę mówicie? Dajcie mi słowo honoru, że to prawda, wtenczas uwierzę!
W podnieceniu zerwał się z miejsca.
— Słowo honoru. Nikt nie ma wątpliwości, że pan już dawno umarł.
— W takim razie jestem ocalony — co do tego nie można mieć wątpliwości! Wrócę do domu. Ukryją mnie i uratują mi życie. Tylko żebyście się nie wygadali. Przysięgnijcie mi, że będziecie milczeć, że nigdy, nigdy mnie nie zdradzicie. O, chłopcy! Zlitujcie się nad nieszczęśliwym, którego prześladują dniem i nocą jak dzikie zwierzę, tak, że nie śmie się nigdzie pokazać! Nigdy nie zrobiłem wam nic złego i nigdy nie zrobię, przysięgam wam to na Boga wszechmogącego! Przysięgnijcie i wy, że się zlitujecie nade mną i dopomożecie mi uratować życie!
Zgodzilibyśmy się przysiąc, nawet gdyby był psem, a nie człowiekiem. Gdyśmy mu przysięgli, biedny chłopak nie wiedział, jak ma nam wyrazić swoją miłość i wdzięczność.
Ciągnęliśmy dalej rozmowę, a Jack tymczasem wyciągnął niewielką torbę podróżną i zaczął ją otwierać, prosząc nas, żebyśmy się odwrócili i nie patrzyli. Spełniliśmy jego życzenie, a kiedy powiedział nam, że możemy po dawnemu patrzeć na niego, był do tego stopnia zmieniony, że nie można go było poznać. Wypukłe niebieskie okulary zakrywały mu oczy, i jakimś cudem wyrosły mu jak najnaturalniejsze ciemne bokobrody i wąsy. Rodzona matkaby go nie poznała. Zapytał nas, czy podobny jest teraz do swego brata Jupitera.
— Najmniejszego podobieństwa — odpowiedział Tom — z wyjątkiem długich włosów.
— Temu nieszczęściu łatwo zaradzić; ostrzygę włosy przed powrotem do domu. Brais i Jupiter zachowają moją tajemnicę, będę mieszkać u nich jako obcy człowiek, i sąsiedzi nigdy mnie nie poznają. Co o tem myślicie?
Tom pomyślał chwilę i odpowiedział:
— Ja i Huck naturalnie będziemy milczeć, ale i panu nie zawadziłoby trzymać język za zębami, inaczej ryzykuje pan, że go poznają. Bo kiedy pan zacznie mówić, wszyscy natychmiast zauważą, jak podobny jest pański głos do głosu Jupitera. Może to naprowadzić ich na myśl o bliźniaku Jacku, którego uważali za umarłego, lecz który równie dobrze mógł pozostać przy życiu, ukrywając się pod cudzem nazwiskiem.
— Jak Boga kocham, to bardzo roztropny chłopiec! — zawołał Jack. — Święta racja! Będę udawał głuchoniemego, gdy wpobliżu zobaczę kogoś z sąsiadów. Gdybym wrócił do domu, zapomniawszy o tym małym środku ostrożności... Zresztą, przecież nie miałem zamiaru wracać do domu. Poprostu chciałem się gdziekolwiek ukryć przed tymi ludźmi, którzy mnie prześladują; gdyby mi się udało im wymknąć, mógłbym nałożyć sztuczne wąsy i bokobrody, postarać się gdzieś o inne ubranie i...
Nagle jednym susem znalazł się pod drzwiami, przyłożył do nich ucho i zaczął słuchać, blady, zadyszany. Po chwili szepnął:
— Zdawało mi się, że słyszę trzask odwodzonego kurka. Boże, co za życie muszę prowadzić!
Opadł na fotel, drżąc ze wzruszenia i strachu, i zaczął ocierać pot z czoła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.