Tom Sawyer jako detektyw/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARK TWAIN
TOM SAWYER
JAKO DETEKTYW
POWIEŚĆ
WARSZAWA
BIBLJOTEKA GROSZOWA

Polska Drukarnia w Białymstoku. Sp. Akc. ul. Ś-go Rocha 3.
I

Działo się to następnej wiosny od czasu, gdyśmy z Tomkiem Sawyerem uwolnili naszego starego murzyna, Jima, którego za próbę ucieczki zakuto w kajdany na fermie wuja Silesa w Arkansas. Mróz zelżał, powietrze się ociepliło, lato było coraz bliższe. W tym okresie chłopcom, jakimi byliśmy wówczas z Tomkiem, bywa szczególnie smutno. Pierś uciska nieokreślona tęsknota, i wzdychasz mimowoli, nie wiedząc o tem. Chcesz odejść gdzieś w odludne miejsce na szczyt góry, w gąszcz lasu — siedzieć tam i patrzeć, jak Missisipi rozlewa szeroko swoje wody i srebrzy się na całe mile wdal, opływając zamglone i dalekie lasy, a wkoło taka cisza, taki spokój, że zaczyna ci się wydawać, iż wszystko, coś kochał, umarło i że sam umarłeś, że wszystko już dawno minione, zapomniane i skończone na wieki.
Czy wiecie, co to za uczucie? To gorączka wiosenna. Tak się to nazywa. I kiedy was opanuje ta gorączka, wtedy chcecie — o, sami nie wiecie, czego chcecie, ale serce was boli i chcielibyście dokądś pójść! Żywiołowo pragniecie dokądś odejść, zmienić dotychczasowe nużące i uprzykrzone warunki życia, zobaczyć coś nieznanego, nowego. Myśl ta nie daje wam spokoju. Chce się wam iść, zostać podróżnikiem, włóczęgą; chce się wam zobaczyć obce kraje, gdzie wszystko takie tajemnicze, takie dziwne, takie romantyczne. I jeżeli nie możecie spełnić tego życzenia, godzicie się nawet z czemś na mniejszą skalę; gotowiście iść dokądkolwiek, żeby tylko jak najdalej stąd odejść.
Na taką właśnie gorączkę wiosenną zachorowaliśmy obaj z Tomkiem Sawyerem i to zachorowaliśmy bardzo niebezpiecznie. Ale Tom nie mógł nawet myśleć o podróżach; mówił, że jego ciotka Polly bardzo wyraźnie dała mu do zrozumienia, że w żadnym wypadku nie pozwoli mu porzucić szkoły i udać się na włóczęgę. Pewnego razu siedzieliśmy na stopniach ganku w dosyć ponurem usposobieniu, gdy nagle z domu wychodzi ciotka Polly z listem w ręku i mówi:
— Tomku, spakujesz swoje rzeczy i pojedziesz do Arkansas — twoja ciotka Sally zaprasza cię do siebie.
Omal nie podskoczyłem na miejscu z radości. Myślałem, że Tom rzuci się ciotce na szyję i udusi ją pocałunkami, tymczasem on — pomyślcie tylko! — siedzi sobie nieruchomo jak skała i żeby choć słowo powiedział. Poprostu gotów byłem się rozpłakać ze złości, że on postępuje tak głupio i nie korzysta ze szczęśliwej okazji. Przecież wszystko mogło być stracone dzięki temu, że nie wyraził słowami swej zgody i zadowolenia. Ale Tom siedział nadal w milczeniu i bez końca o czemś myślał, podczas gdy ja nie wiedziałem już, co robić z rozpaczy; wkońcu po namyśle powiedział z zabójczo zimną krwią:
— Bardzo mi przykro, proszę cioci; ale mam nadzieję, że ciotka Sally wybaczy mi, jeżeli nie spełnię jej prośby.
Ciotka Polly do tego stopnia była zdumiona tą nieoczekiwaną odpowiedzią, że w ciągu kilku sekund nie mogła ust otworzyć, co mi pozwoliło trącić Toma łokciem i szepnąć mu:
— Zwarjowałeś czy co! Nie skorzystać z takiej cudownej okazji!
Tom, nie tracąc bynajmniej zimnej krwi, odpowiedział mi również szeptem:
— Słuchaj, Huck Finn, czy chcesz, żebym jej okazał, jak bardzo chce mi się jechać? Zarazby zaczęła mieć wątpliwości, namyślać się, wyobrażać sobie tysiące chorób, niebezpieczeństw i przeszkód do tego wyjazdu, i nie zdążyłbym się obejrzeć, a jużby mi zabroniła wyjechać. Nie przeszkadzaj mi, wiem, jak się z nią obchodzić.
Nic podobnego nigdyby mi nie przyszło do głowy. Ale Tomek miał rację. Tom Sawyer zawsze miał rację — zawsze był rozsądny, pomysłowy, gotowy na wszystko: każdy mógł we wszystkiem na nim polegać — ręczę za to. Tymczasem ciocia Polly ochłonęła ze zdumienia i napadła na Toma:
— Tobie wybaczyć! Widział to kto! Nie, doprawdy, jak żyję, nic podobnego nie słyszałam. Jakim tonem mówi do mnie ten chłopak! Natychmiast idź pakować swoje rzeczy, i jeżeli usłyszę jeszcze choć słowo o wybaczaniu, pokażę ci takie wybaczanie, że długo je popamiętasz.
Na zakończenie stuknęła Toma w głowę naparstkiem, i prześlizgnęliśmy się koło niej na schody, przyczem Tom udał, że płacze. Znalazłszy się na górze w swoim pokoju, Tom rzucił mi się na szyję, nie posiadając się z radości, że wyjeżdża w podróż.
— Zanim wyjedziemy, zrobi jej się żal, że zmusiła mnie do wyjazdu, ale nie będzie już mogła zmienić swej decyzji. Po tem, co powiedziała, duma nie pozwoli jej ustąpić.
Tom w dziesięć minut spakował swoje rzeczy, resztę zaś powinny mu były przygotować ciocia Polly i kuzynka Mary; potem przeczekał jeszcze dziesięć minut, żeby się ciotka uspokoiła i była dobra i łagodna jak przedtem, gdyż Tom twierdził, że dziesięć minut wystarczy, aby jego ciotka się uspokoiła. Wkońcu zeszliśmy nadół, mając wielką ochotę poznać treść listu ciotki Sally.
Ciocia Polly siedziała nadole, w głębokiem zamyśleniu; list leżał na jej kolanach. Gdyśmy usiedli, zaczęła:
— Mają wielkie przykrości i zmartwienia i spodziewają się, że ty i Huck wymyślicie coś, żeby im pomóc. Wuj Siles ma sąsiada, nazwiskiem Brais Dunlap. Ten Brais Dunlap już od trzech miesięcy powziął myśl starania się o Benny. Wkońcu wuj Siles oświadczył mu raz na zawsze, że nie wyda za niego Benny, Wówczas Brais przez zemstę na wszelkie sposoby zaczął mu dokuczać. Przypuszczam, że ów Brais musi być dość wybitną jednostką w tej okolicy, skoro wuj Siles, widocznie nie chcąc z nim zadzierać i chcąc go jakoś udobruchać, przyjął nawet jego brata jako robotnika na swoją fermę, pomimo że nie potrzebuje żadnego robotnika i ciężko mu płacić pensję zbytecznemu człowiekowi. Co to za jedni ci Dunlapowie, Tomku?
— Oni mieszkają, proszę cioci, o milę od fermy wuja Silesa — w tamtych okolicach wszystkie fermy są oddalone od siebie o milę — i Brais Dunlap jest uważany za najbogatszego fermera. Ma trzydzieści sześć lat; jest wdowiec, bezdzietny, chełpi się swojemi pieniędzmi, uciska biednych i sąsiedzi boją się go. Jak mi się zdaje, wyobraził sobie, że wszędzie może sobie wybrać narzeczoną; wystarczy tylko chcieć; i zapewne czuł się bardzo upokorzony, gdy mu Benny odmówiła. Toż ona ma dopiero osiemnaście lat i taka miła, taka ładna. Biedny wuj Siles! Wielka szkoda, że musi się liczyć z Braisem Dunlapem i z tego powodu trzymać na fermie na nic niepotrzebnego Jupitera Dunlapa i płacić mu pensję z resztek pieniędzy.
— Jupiter! A cóż to za imię! Komu przyszło do głowy tak go nazwać?
— To przezwisko. Myślę, że już dawno zapomniano jego prawdziwego imienia. Teraz ma dwadzieścia siedem lat, a otrzymał to przezwisko, kiedy się zaczął uczyć pływać. Nauczyciel zobaczył na jego nodze, powyżej kolana ciemny znak wielkości monety dziesięciocentowej, a dokoła niego cztery mniejsze znaki i powiedział, że to Jupiter i jego satelici; kolegom wydało się to zabawne. Zaczęli go przezywać Jupiterem, i przezwisko to dotąd mu pozostało. To wysoki chłopak, leniwy i chytry, dosyć tchórzliwy, ale nie zły, z długiemi ciemnemi włosami, bez zarostu; nie ma grosza przy duszy, tak, że Brais trzyma go przy sobie z łaski, daje mu do noszenia swoje stare ubrania i traktuje go pogardliwie. Jupiter ma brata bliźniaka.
— A jaki jest ten brat?
— Kubek w kubek taki sam, jak Jupiter, jeśli wierzyć opowiadaniom — to jest był taki sam, bo już od siedmiu lat nic o nim nie słychać. Przyłapano go na kradzieży, gdy miał dziewiętnaście lat, i wsadzono do wiezienia; ale uciekł z więzienia gdzieś na północ. Z początku krążyły pogłoski, że zajmował się grabieżą to tu, to tam, ale już od wielu lat nic o nim nie słychać. Prawdopodobnie umarł. Przynajmniej tak sądzą wszyscy.
— Jak mu na imię?
— Jack.
Jakiś czas trwało milczenie. Staruszka się zamyśliła. Wreszcie zaczęła:
— Co najbardziej niepokoi ciocię Sally, to to rozdrażnienie, do jakiego Jupiter doprowadza twojego wuja.
Tom był zdumiony, ja także. Tom powiedział:
— Rozdrażnienie? Wuj Siles rozdrażniony? Wielkie nieba! Ciocia chyba żartuje? Pierwszy raz w życiu słyszę, że on może być rozdrażniony.
— Jupiter doprowadza go poprostu do wściekłości, pisze ciocia Sally; czasem dochodzi do tego, że gotów uderzyć tego człowieka.
— Ależ, ciociu, to wprost nieprawdopodobne! Przecież wuj Siles muchyby nie skrzywdził.
— Nic już nie wiem prócz tego, że ciocia Sally jest bardzo zaniepokojona. Pisze, że wuj Siles stał się poprostu innym człowiekiem, a wszystko to z powodu zatargu. A sąsiedzi zaczynają źle mówić o twoim wuju, przypisują mu we wszystkiem winą dlatego, że on jest — powiadają — pastorem i nie przystoi mu wdawać się w zatargi. Ciocia Sally pisze, że wuj nawet kazania mówi niechętnie — tak go to wszystko zmęczyło — i parafjanie stają się w stosunku do niego coraz chłodniejsi; już nie ma na nich takiego wpływu, jak dawniej.
— To bardzo dziwne! Przecież on zawsze był taki dobry, łagodny, wyrozumiały — poprostu anioł nie człowiek! Co mu się stało, jak ciocia sądzi?



II

Poszczęściło się nam; zdążyliśmy wsiąść na statek, jadący do Luisiany górną i dolną Missisipi aż do fermy wuja Silesa w Arkansas, tak, że nie potrzebowaliśmy przesiadać się w Saint Louis.
Na statku było prawie pusto; gdzie niegdzie siedzieli pasażerowie, przeważnie starsi ludzie, każdy oddzielnie, i spokojnie sobie drzemali. Jechaliśmy już cztery dni, ale nie nudziło się nam. Czyż mogą się nudzić chłopcy, którzy się wyrwali na swobodę i udają się w podróż?
Już na pierwszy dzień domyśliliśmy się, że na statku jest chory i że zajmuje miejsce w kajucie oficerskiej, sąsiadującej z naszą, gdyż służba zawsze mu tam przynosiła jedzenie. W trakcie rozmowy zapytaliśmy się o to — to jest Tom zapytał — i służący odpowiedział, że tam rzeczywiście znajduje się mężczyzna, ale nie wygląda na chorego.
— I on naprawdę wcale nie jest chory?
— Nie wiem; możliwe, że był chory, ale teraz się poprawił.
— Dlaczego tak sądzicie?
— Dlatego, że gdyby był chory, to ma się rozumieć, rozebrałby się i położył do łóżka, prawda? A ten przeciwnie. Przez cały czas nie zdejmował nawet butów.
— A to dopiero! I nie kładł się do łóżka?
— Nie.
Tomek Sawyer należał do tych ludzi, których można karmić zamiast chleba jakąkolwiek tajemnicą. Gdyby przed nami dwoma położono na stole do wyboru: tajemnicę i smaczne ciastko, nie wahalibyśmy się długo. Taką już mam naturę, że zarazbym porwał ciastko, a Tom przeciwnie — zabrałby się do tajemnicy. Natury bywają różne. Tom zapytał służącego:
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Philips.
— Skąd jedzie?
— Zdaje się, że wsiadł na statek w Aleksandrji.
— Jak myślicie, co to za ptaszek?
— Nie wiem, zupełnie o tem nie myślałem.
Oto — pomyślałem sobie — jeszcze jeden, który zabrałby się raczej do ciastka niż do tajemnicy!
— Czy jest w nim coś szczególnego? W jego manierach lub rozmowie?
— Niema w nim nic szczególnego, tylko wydaje się bardzo bojaźliwym, dniem i nocą zamyka drzwi na klucz i, jeżeli do niego zapukać, nigdy nie otworzy odrazu, tylko najpierw popatrzy przez szparę, żeby się przekonać, kto do niego puka.
— Jak Boga kocham, to ciekawe! Chciałbym na niego popatrzeć. Czy nie moglibyście, gdy następnym razem pójdziecie do niego, otworzyć drzwi szerzej i...
— Nie, to zupełnie niemożliwe! On zawsze stoi przy drzwiach i natychmiast je zamyka.
— Słuchajcie. Dacie mi swój fartuch i pozwolicie mi rano zanieść mu śniadanie do kajuty.
Służący powiedział, że się zgadza, jeżeli bufetowy nie będzie miał nic przeciwko temu. Tom zabrał się do załatwienia sprawy z bufetowym i rzeczywiście załatwił ją. Pozwolono nam kolejno kłaść fartuch i zanosić jedzenie do kajuty nieznajomego.
Tom prawie wcale nie spał tej nocy, tak się przejmował tajemnicą, otaczającą Philipsa, i całą noc starał się odgadnąć tę tajemnicę, ale naturalnie jego wysiłki były bezskuteczne. A ja przeciwnie — skorzystałem z okazji, żeby się porządnie przespać. Przecież i tak, choćbym sobie nie wiem jak łamał głowę, nie odgadnę, co to za jeden ten Philips, mówiłem do siebie, zasypiając.
Dobrze. Rano, ledwieśmy wstali, nałożyliśmy fartuchy, wzięliśmy do rąk tace, i Tom zapukał do drzwi. Tajemniczy pasażer popatrzył na nas przez szparę, potem wpuścił nas i natychmiast zatrzasnął za nami drzwi. Gdy tylko spojrzeliśmy na niego, przysięgam, omal nie upuściliśmy tac z rąk, do tego stopnia byliśmy zdumieni!
— Skąd pan się tu wziął, panie Jupiterze Dunlap? — zapytał Tom.
Jupiter był zdumiony i, jak się zdaje, nie wiedział, czy się ma lękać, czy cieszyć; rumieńce znowu wystąpiły mu na twarzy, chociaż z początku bardzo pobladł. Zaczęliśmy gadać o tem i owem, podczas gdy on jadł śniadanie. Skończywszy jeść, powiedział:
— Ale ja nie jestem Jupiter Dunlap. Powiem wam, kim jestem, tylko przysięgnijcie mi, że nikomu nie powtórzycie, bo ja nie jestem Philips.
— Zachowamy milczenie — powiedział Tom — ale jeżeli pan nie jest Jupiterem Dunlapem, niema potrzeby wyjaśniać nam, kim pan jest.
— A to dlaczego?
— A dlatego, że jeżeli pan nim nie jest, to znaczy, że jest pan drugim bliźniakiem — Jackiem. Jest pan prawdziwą kopją Jupitera.
— Dobrze, nie będę zaprzeczać; istotnie jestem Jack. Ale słuchajcie no, chłopcy, skąd wy znacie Dunlapów?
Tom opowiedział mu o przygodach, jakie mieliśmy zeszłego lata na fermie wuja Silesa, i kiedy Jack przekonał się, że wszystko to nie dotyczy bynajmniej ani jego, ani jego braci, zaraz stał się otwarty i rozmowny. Zresztą unikał mówienia o sobie w sposób określony; powiedział tylko, że spotkał go surowy los i możliwe, że czeka go zły koniec; że życie, jakie prowadzi, jest bardzo niebezpieczne i...
Tu przerwał i, otwarłszy usta, wstrzymał oddech, jakby się czemuś przysłuchiwał. My również nie mówiliśmy ani słowa, i przez kilka sekund było tak cicho, że nic nie było słychać prócz lekkiego skrzypu drewnianych części statku i stuku maszyny wdole. Potem potrosze uspokoiliśmy go, opowiadając mu o jego braciach, i o tem, jak żona Braisa umarła trzy lata temu, i jak Brais chciał się ożenić z Benny, a ona mu dała kosza, i że Jupiter służy na fermie u wuja Silesa, i jak się kłóci z wujem Silesem — tak, że wkońcu Jack całkiem się uspokoił i zaczął się śmiać.
— Mój Boże! — powiedział. — Wasze opowiadanie przypomina mi dobre, dawne czasy, i tak mi miło was słuchać. Już przeszło od siedmiu lat nic nie słyszałem o swoich bliskich. Co oni o mnie myśleli w ciągu tego czasu?
— Kto?
— Ano wszyscy sąsiedzi i moi bracia.
— Zupełnie o panu nie myśleli, czasem wspominali, ot i wszystko.
— Doprawdy? — zapytał Jack ze zdziwieniem. — Dlaczegóż to tak?
— A dlatego, że wszyscy uważali pana za dawno już umarłego.
— Nie może być! Prawdę mówicie? Dajcie mi słowo honoru, że to prawda, wtenczas uwierzę!
W podnieceniu zerwał się z miejsca.
— Słowo honoru. Nikt nie ma wątpliwości, że pan już dawno umarł.
— W takim razie jestem ocalony — co do tego nie można mieć wątpliwości! Wrócę do domu. Ukryją mnie i uratują mi życie. Tylko żebyście się nie wygadali. Przysięgnijcie mi, że będziecie milczeć, że nigdy, nigdy mnie nie zdradzicie. O, chłopcy! Zlitujcie się nad nieszczęśliwym, którego prześladują dniem i nocą jak dzikie zwierzę, tak, że nie śmie się nigdzie pokazać! Nigdy nie zrobiłem wam nic złego i nigdy nie zrobię, przysięgam wam to na Boga wszechmogącego! Przysięgnijcie i wy, że się zlitujecie nade mną i dopomożecie mi uratować życie!
Zgodzilibyśmy się przysiąc, nawet gdyby był psem, a nie człowiekiem. Gdyśmy mu przysięgli, biedny chłopak nie wiedział, jak ma nam wyrazić swoją miłość i wdzięczność.
Ciągnęliśmy dalej rozmowę, a Jack tymczasem wyciągnął niewielką torbę podróżną i zaczął ją otwierać, prosząc nas, żebyśmy się odwrócili i nie patrzyli. Spełniliśmy jego życzenie, a kiedy powiedział nam, że możemy po dawnemu patrzeć na niego, był do tego stopnia zmieniony, że nie można go było poznać. Wypukłe niebieskie okulary zakrywały mu oczy, i jakimś cudem wyrosły mu jak najnaturalniejsze ciemne bokobrody i wąsy. Rodzona matkaby go nie poznała. Zapytał nas, czy podobny jest teraz do swego brata Jupitera.
— Najmniejszego podobieństwa — odpowiedział Tom — z wyjątkiem długich włosów.
— Temu nieszczęściu łatwo zaradzić; ostrzygę włosy przed powrotem do domu. Brais i Jupiter zachowają moją tajemnicę, będę mieszkać u nich jako obcy człowiek, i sąsiedzi nigdy mnie nie poznają. Co o tem myślicie?
Tom pomyślał chwilę i odpowiedział:
— Ja i Huck naturalnie będziemy milczeć, ale i panu nie zawadziłoby trzymać język za zębami, inaczej ryzykuje pan, że go poznają. Bo kiedy pan zacznie mówić, wszyscy natychmiast zauważą, jak podobny jest pański głos do głosu Jupitera. Może to naprowadzić ich na myśl o bliźniaku Jacku, którego uważali za umarłego, lecz który równie dobrze mógł pozostać przy życiu, ukrywając się pod cudzem nazwiskiem.
— Jak Boga kocham, to bardzo roztropny chłopiec! — zawołał Jack. — Święta racja! Będę udawał głuchoniemego, gdy wpobliżu zobaczę kogoś z sąsiadów. Gdybym wrócił do domu, zapomniawszy o tym małym środku ostrożności... Zresztą, przecież nie miałem zamiaru wracać do domu. Poprostu chciałem się gdziekolwiek ukryć przed tymi ludźmi, którzy mnie prześladują; gdyby mi się udało im wymknąć, mógłbym nałożyć sztuczne wąsy i bokobrody, postarać się gdzieś o inne ubranie i...
Nagle jednym susem znalazł się pod drzwiami, przyłożył do nich ucho i zaczął słuchać, blady, zadyszany. Po chwili szepnął:
— Zdawało mi się, że słyszę trzask odwodzonego kurka. Boże, co za życie muszę prowadzić!
Opadł na fotel, drżąc ze wzruszenia i strachu, i zaczął ocierać pot z czoła.



III

Odtąd prawie ciągle przebywaliśmy w jego kajucie, a w nocy kolejno jeden z nas spał u niego na górnej koi. Mówił, że jest całkiem samotny i że wielką radość sprawia mu rozmowa z nami i poczucie, że ktoś odnosi się do niego z sympatją i podziela jego strach i niepokój. Mieliśmy straszną ochotę dowiedzieć się, na czem polega tajemnica Jacka i dlaczego Jack się ukrywa, ale Tom powiedział, że najlepszą drogą do poznania tajemnicy jest nieokazywanie najmniejszej ciekawości; wówczas Jack sam wszystko opowie; jeżeli zaś będziemy mu się naprzykrzać pytaniami, stanie się podejrzliwy i zamknięty w sobie. Stało się tak, jak Tom przewidywał. Łatwo było zauważyć, że Jack ma wielką ochotę podzielić z nami swą tajemnicę, ale za każdym razem, kiedyśmy się do tego przybliżali, Jack uchylał się od udzielenia bezpośrednich wyjaśnień i zaczynał mówić o czemś innem. Wkońcu jednak wyspowiadał się przed nami, a oto jak się to stało. Pewnego razu zapytał nas dość obojętnym tonem, jacy pasażerowie jadą na pokładzie statku. Powiedzieliśmy mu. Ale on nie był zadowolony z naszej odpowiedzi i poprosił, żeby mu opisać pasażerów bardziej szczegółowo. Tom zabrał się do tego. Wreszcie, kiedy opisywał najgrubszego i najbardziej oberwanego z pośród tych pasażerów, Jack zadrżał, i wyrwało mu się westchnienie.
— O, mój Boże, to jeden z nich! — jęknął. — To znaczy, że oni są na statku — wiedziałem o tem! Miałem słabą nadzieję, że udało mi się im wyślizgnąć, ale nie miałem odwagi w to wierzyć. Mówcie dalej.
Ale zaledwie Tom zaczął opisywać drugiego oberwańca z liczby pasażerów pokładu, gdy Jack znowu zadrżał i przerwał mu.
— To on — to drugi! Ach, żeby tak zapadła ciemna, burzliwa noc, tak, żebym mógł niepostrzeżenie wysiąść na brzeg! Widzicie, oni mnie śledzą i, jak tylko wysiądę na brzeg, natychmiast będą o tem wiedzieli.
I nim minęło kilka minut, zaczął nam opowiadać o sobie.
— To była zręczna gra — zaczął. — Upatrzyliśmy sobie pewien magazyn jubilerski w Saint-Louis. Bardzo nas tam interesowała para wspaniałych, ogromnych brylantów, wielkości orzecha; wszyscy zbiegali się oglądać je i zachwycali się niemi. Ubraliśmy się jak najszykowniej i odegraliśmy swe przedstawienie na oczach wszystkich w biały dzień. Poprosiliśmy o przysłanie nam brylantów do hotelu, żebyśmy mogli lepiej im się przyjrzeć; a kiedy nam je przysłano, zręcznie zamieniliśmy je fałszywemi kamieniami, które mieliśmy przygotowane, i odesłaliśmy je do sklepu zamiast prawdziwych, mówiąc posłańcowi, ze woda brylantów okazała się niedość czysta i nie są one warte dwunastu tysięcy dolarów.
— Dwanaście tysięcy dolarów! — powtórzył Tom. — Czy naprawdę one były warte tyle pieniędzy, jak pan sądzi?
— Warte były co do centa.
— I uciekł pan z temi brylantami?
— Ma się rozumieć. Spodziewam się, że w sklepie jeszcze nie spostrzeżono naszego podstępu, ale i tak niebezpiecznie dla nas było zostawać w Saint-Louis, i doszliśmy do przekonania, że najlepiej będzie uciec stamtąd. Ciągnęliśmy losy, jakich stron mamy się trzymać, i wypadła — górna Missisipi. Zawinęliśmy brylanty w kawałek papieru, na którym wszyscy się podpisali, i oddaliśmy ten zwitek zarządzającemu hotelu, mówiąc mu, że ma go nam zwrócić tylko w tym wypadku, gdy przyjdziemy po niego wszyscy razem i żeby nie oddawał żadnemu z nas zosobna. Skończywszy z tem, poszliśmy na miasto, ale każdy osobno, samodzielnie — dlatego, jak sądzę, że każdy z nas krył się z jedną i tą samą myślą. Nie jestem tego pewny, ale sądzę, że mogło tak być.
— Z jaką myślą? — zapytał Tom.
— Żeby ograbić towarzyszy.
— Co! Samemu przywłaszczyć to, co ukradli wszyscy razem?
— Właśnie.
Tom był wzburzony i powiedział, że czegoś podlejszego i nikczemniejszego nie można sobie wyobrazić. Ale Jack Dunlap wyjaśnił mu, że w ich zawodzie takie rzeczy były na porządku dziennym. Poczem ciągnął dalej swe opowiadanie:
— Widzicie, trudność tkwiła w tem, że w żaden sposób nie można było rozdzielić dwóch brylantów pomiędzy trzech ludzi. Gdyby ich było trzy... Ale co za sens mówić o tem, kiedy ich było tylko dwa. Krążyłem po głuchych ulicach miasta, rozmyślając i głowiąc się, jak postąpić. I powiedziałem sobie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji ściągnę brylanty, przebiorę się w inne ubranie, zmienię sobie twarz przy pomocy sztucznych bokobrodów, a wtenczas niech spróbują mnie znaleźć. Kupiłem niebieskie okulary, fałszywe bokobrody, ubranie i, spakowawszy te rzeczy do torby, udałem się do domu. Przechodząc obok pewnego sklepiku, zauważyłem tam ku swojemu zdziwieniu jednego z moich towarzyszy. Był to Baud Dixon. Ucieszyło mnie to. Teraz — powiedziałem do siebie — dowiem się, kochanku, co ty kupujesz. Ukrywszy się w cieniu, zacząłem go obserwować. I jak sądzicie, co on kupował?
— Bokobrody? — powiedziałem.
— Nie.
— Niebieskie okulary?
— Nie.
— Ach, dajże spokój, Huck Finn; tylko przeszkadzasz mu opowiadać — przerwał mi Tom ze złością. — Cóż on takiego kupował, Jack?
— Za nic w świecie byście nie zgadli. Kupował dłótko, zwyczajne małe dłótko, — i nic więcej.
— A to dopiero! I nacóż mu ono było potrzebne?
— Nad tem właśnie i ja się zamyśliłem. To było ciekawe. Byłem poprostu zdumiony. Naco mu dłótko? — zadawałem sobie pytanie. Kiedy wyszedł ze sklepiku, schowałem się, żeby mnie nie zauważył, śledziłem go aż do następnego sklepiku, gdzie kupił czerwoną koszulę flanelową i inne części starego ubrania — tego samego, w którem widzieliście go tu na pokładzie i które mi opisaliście. Swój bagaż schowałem w szalupce, którą przygotowaliśmy sobie, żeby popłynąć wgórę rzeki. Potem zabraliśmy od hotelarza zwitek z brylantami, wsiedliśmy do szalupki i ruszyliśmy w drogę.
Żaden z nas nie odważał się zasnąć; pilnowaliśmy się wzajemnie. Było to bardzo przykre, tem bardziej, że przed paroma tygodniami pokłóciliśmy się i tylko dzięki tej sprawie z brylantami zapanowała między nami chwilowa zgoda. Sytuacja była tem gorsza, że na trzech przypadały dwa brylanty. Najpierw zjedliśmy kolację, potem zaczęliśmy się przechadzać po pokładzie i palić, dopóki nie zapadł zmierzch; wówczas zeszliśmy do kajuty, zamknęliśmy drzwi, rozwinęliśmy zwitek, żeby się przekonać, czy brylanty są nienaruszone, położyliśmy je na dolnej koi, żeby pozostały na oczach wszystkich, i zaczęliśmy ich pilnować, robiąc wszelkie możliwe wysiłki, żeby nie zasnąć. Wkońcu Dixon nie wytrzymał. Gdy tylko zachrapał w sposób zupełnie naturalny, z głową, spuszczoną na piersi, Hall Cliton mrugnął na mnie, wskazując mi najpierw brylanty, a potem drzwi, i zrozumiałem, o co mu chodzi. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie wziąłem zwitek; kilka chwil staliśmy bez ruchu, wstrzymując oddech; Baud nie ruszał się; cicho i ostrożnie przekręciłem klucz w zamku, nacisnąłem klamkę, i wyszliśmy z kajuty, równie cicho zamykając za sobą drzwi.
Wkoło nie było słychać najmniejszego odgłosu; szalupka szybko i lekko ślizgała się po wodzie w mglistem świetle ksieżycowem. Nie mówiąc ani słowa, poszliśmy prosto na górny pokład usiedliśmy na samym końcu pokładu. Bez żadnych wyjaśnień, obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Baud Dixon obudzi się i, nie znalazłszy brylantów, przyjdzie tu do nas, bo ten człowiek niczego i nikogo się nie bał, jeśli chodziło o pieniądze. Gdyby przyszedł, albobyśmy go wyrzucili za burtę, albo zabilibyśmy go podczas walki. Ta myśl przyprawiała mnie o drżenie, bo nie jestem taki odważny, jak inni, ale bałem się okazać swą słabość wobec Halla Clitona. Miałem cichą nadzieję, że nasza łódź przybije gdzieś do brzegu i zdążymy umknąć, unikając w ten sposób groźnego spotkania z Baudem Dixonem, którego bałem się śmiertelnie; ale ta nadzieja z trudem mogła być usprawiedliwiona, gdyż na naszej drodze przystanki nigdzie nie były przewidywane.
Siedzieliśmy w dalszym ciągu, czas mijał, a Baud Dixon ani myślał wychodzić na pokład, Wreszcie zaczęło świtać. „Niech djabli wezmą! — mówię do Halla Clitona. — Rozumiesz ty co z tego? To zaczyna być podejrzane” „Niech mnie piorun spali! — odpowiedział Hall Cliton. — Czy on aby nie wypłatał nam jakiego figla? Rozwińmy papier!” Rozwinąłem papier, i jak myślicie? Nic w nim nie było oprócz dwóch małych kawałków cukru! Oto dlaczego Baud tak spokojnie chrapał sobie całą noc w kajucie. Chytrze pomyślane? Nic chytrzejszego być nie może! Zawczasu przygotował sobie zwitek, w którym zamiast brylantów były dwa kawałki cukru, i niepostrzeżenie podsunął go niemal w naszych oczach.
Czuliśmy się całkiem wystrychnięci na dudków. Ale trzeba było koniecznie jakoś wyplątać się z tego, więc ułożyliśmy pewien plan.
Postanowiliśmy zawinąć kawałki cukru w papier po dawnemu, potem pocichu wrócić do kajuty i położyć zwitek na dawnem miejscu, jakbyśmy go wcale nie ruszyli i jakby nam nawet na myśl nie przychodziło, że Baud chciał nam zrobić kawał i teraz chrapie sobie jak najspokojniej, w pełnem przekonaniu, że wyprowadził nas w pole. Postanowiliśmy również ani na chwilę nie zostawiać go samego i pewnego wieczoru po wylądowaniu upić go do nieprzytomności, zrewidować, odnaleźć brylanty, a potem skończyć z nim, jeżeli to będzie można zrobić bez ryzyka. Skończyć z nim trzeba będzie koniecznie, bo w przeciwnym wypadku onby się sam postarał skończyć z nami. Ale nie miałem wielkiej nadziei, że uda się nam znaleźć brylanty. Upić go do nieprzytomności łatwo — on do picia zawsze gotów — ale co z tego za pożytek? Na pewno umiał tak schować brylanty, że choćbyśmy go rewidowali cały rok, i tak nic nie znajdziemy...
Ale w tej samej chwili aż mi dech zaparła pewna myśl, która mi zaświtała w głowie. Ta myśl prześwidrowała mi mózg, oślepiła mnie i serce mi zaczęło bić z radości! Akurat w tym czasie zdjąłem buty, żeby dać odpoczynek nogom, i kiedy znowu zacząłem się obuwać, przypadkowo skierowałem wzrok na obcas mego buta. Pamiętacie co wam opowiadałem o małem dłótku?
— Dobre sobie! O tem zapomnieć! odpowiedział Tom, zaciekawiony do najwyższego stopnia i słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą.
— No więc, kiedy spojrzenie moje padło. przypadkowo na obcas, nagle błysnęła mi myśl, że wiem, gdzie należy szukać brylantów! Spójrzcie na ten obcas. Widzicie, zdołu jest zakończony stalową podkówką, przykręconą małemi śrubkami. To znaczy, że Baud Dixon nie miał nigdzie śrubek z wyjątkiem obcasów, z łatwością więc domyśleć teraz, naco mu było potrzebne dłótko.
— Huck, powiedz, czy to nie sprytne! zawołał Tom.
— No więc włożyłem zpowrotem buty, zeszliśmy pocichu do kajuty, położyliśmy papier z cukrem na dawnem miejscu, siedliśmy ostrożnie i zaczęliśmy się przysłuchiwać, jak Baud Dixon chrapie. Hall Cliton w bardzo niedługim czasie zasnął, ale ja ani myślałem spać; wciąż starałem się dojrzeć ukradkiem z pod szerokich skrzydeł mego kapelusza, czy nie leży gdzie na podłodze kawałek skóry, wyrżnięty ze środka obcasa. Wkońcu udało mi się go znaleźć, a wkrótce potem i drugi taki sam skrawek z drugiego obcasa, i pomyślałem sobie: teraz wiem, gdzie są brylanty!
Pomyślcie tylko, jaki spryt i zimną krew miał ten wałkoń! Obmyślił ten plan, obliczywszy zgóry, jak powinniśmy postąpić, a myśmy wszystko wykonali według jego planu jak dwaj durnie. Ukradkiem odśrubował podkówki od swych obcasów, wydrążył je w środku, włożył tam brylanty i znów przyśrubował podkówki. Wiedział, że ukradniemy podłożony zwitek i będziemy czekać na niego całą noc na pokładzie, żeby go utopić, kiedy się na nas rzuci, a przysięgam na Boga, że bylibyśmy go utopili! Znajduję, że to była djabelnie chytra sztuka.
— O, jeszczeby też! — powiedział Tom z zachwytem.



IV

Cały następny dzień spędziliśmy na tem, że śledziliśmy się wzajemnie, i mogę was zapewnić, że to bardzo nudne i ciężkie zajęcie. Wieczorem przybyliśmy do jednego z małych missuryjskich miasteczek, zjedliśmy kolację i wynajęliśmy sobie na górze małą sypialnię z jedną koją i jednem łóżkiem dwuosobowem. Gdyśmy wchodzili po schodach gęsiego – naprzedzie gospodarz oberży ze świecą w ręku, ja ztyłu za wszystkimi – udało mi się niepostrzeżenie wsunąć swą torbę pod stół w sali jadalnej. Zamówiliśmy whisky, usiedliśmy do kart, i gdy tylko whisky zaczęła działać na Bauda, przestaliśmy pić, a jego wciąż poiliśmy. Wreszcie takeśmy go napompowali, ze zwalił się z krzesła i zachrapał.
Teraz trzeba było brać się do rzeczy. Powiedziałem Hallowi, że lepiej będzie zdjąć buty, żeby bez najmniejszego hałasu poruszać się po pokoju, a potem porządnie zrewidować Bauda. Tak też zrobiliśmy. Postawiłem swoje buty obok butów Bauda, żeby się nie pomyliły. Wówczas rozebraliśmy Bauda, przeszukaliśmy jego kieszenie, skarpetki, wnętrze butów, każdą fałdę ubrania, rozwiązaliśmy nawet jego węzełek z rzeczami. Brylantów nigdzie nie było. Znaleźliśmy dłótko, i Hall powiedział: „Jak myślisz, naco mu ono było potrzebne? Odpowiedziałem, że nie wiem, ale gdy tylko się odwrócił, schowałem dłótko do kieszeni. Wkońcu Hall zniechęcił się i powiedział, że lepiej będzie dać temu wszystkiemu spokój. Na to tylko czekałem.
— Jest jeszcze jedno miejsce — mówię mu — któregośmy nie przeszukali.
— Cóż to za miejsce? — zapytał.
— Jego żołądek.
— Do djabła, nawet nie pomyślałem o tem! Ale jakże mamy teraz postąpić?
— Otóż tak — mówię — posiedź przy nim tymczasem, a ja pójdę w jedno miejsce, gdzie mam nadzieję odnaleźć brylanty.
W zupełności pochwalił mój zamiar i patrzył na mnie bezustanku, podczas gdy ja szybko kładłem buty Bauda zamiast swoich, czego on nie zauważył. Były tylko trochę za duże na mnie, co jest o wiele lepsze, niż gdyby były za małe. Poomacku odnalazłem swą torbę, przechodząc w ciemności przez jadalnię, a po chwili byłem już na drodze i szybko szedłem naprzód.
Czułem się bardzo dobrze, wiedząc, że w obcasach mam ukryte klejnoty. Po upływie kwadransa powiedziałem sobie: teraz dzieli mnie od nich cała mila, i wkoło zupełny spokój. Minęło jeszcze pięć minut, i powiedziałem sobie: teraz dzieli mnie od nich o wiele więcej niż mila, ale poza mną pozostał człowiek, który teraz zaczyna odczuwać pewien niepokój. Jeszcze piąć minut, i mówią sobie: teraz jest już bardzo zaniepokojony; niespokojnie przechadza się po pokoju z kąta w kąt. Jeszcze pięć minut, i mówię sobie: uszedłem dwie i pół mili, teraz on jest strasznie zaniepokojony, zaczyna się domyślać. Po upływie czterdziestu minut powiedziałem sobie: teraz on już wie, że coś jest nie w porządku! Po upływie pięćdziesięciu minut powiedziałem: teraz on już wie prawie wszystko. Myśli, że znalazłem brylanty, kiedyśmy rewidowali Bauda i że je ukryłem przy sobie. Teraz puścił się w pościg za mną. Zacznie szukać świeżych śladów na zapylonej drodze, ale te mogą go równie dobrze zaprowadzić wdół, jak i wgórę rzeki.
W tej chwili spostrzegłem człowieka jadącego w moją stroną wierzchem na mule, i nie zastanowiwszy się porządnie, schowałem się w krzaki. Jeździec, zrównawszy się ze mną, zatrzymał się i zaczął czekać na mnie, ale nie doczekawszy się, pojechał dalej. To było głupie z mojej strony. Wzbudziłem w tym człowieku podejrzenie tem, że się schowałem, a przecież on mógł spotkać Halla Clitona.
O świcie doszedłem do Aleksandrji, gdzie stał ten statek, i ucieszyłem się bardzo, bo teraz byłem już całkiem bezpieczny. Dzień ledwie się zaczynał. Dostałem się na statek i zająłem tę kajutę. Zacząłem z niecierpliwością oczekiwać chwili odbicia od brzegu, ale statek wciąż stał, bo na nieszczęście zepsuła się w nim jakaś maszyna i trzeba było koniecznie ją naprawić.
Krótko mówiąc, statek nie ruszył się z miejsca przed południem, a ja jeszcze na długo przed śniadaniem zamknąłem się w swej kajucie, bo zdaleka zobaczyłem kogoś, idącego na przystań i tak podobnego do Halla Clitona, że się przeląkłem. Powiedziałem sobie: jeżeli on się dowie, że jestem na statku, zatłucze mnie tu jak mysz w pułapce. Zacznie mnie śledzić i czekać, aż wysiądę na brzeg, myśląc, że on znajduje się o tysiąc mil ode mnie, a wtenczas wyśledzi mnie, przydybie w jakiemś odludnem miejscu, odbierze mi brylanty i potem... O, ja wiem, co on potem zrobi! To straszne, straszne! A teraz okazuje się, że i ten drugi jest na statku. Ach, to bardzo ciężka sytuacja, chłopcy, bardzo ciężka! Ale wy mi pomożecie uratować się, prawda? O, chłopcy! Ulitujcie się nad nieszczęśliwym, którego śledzą poto, żeby go zabić, uratujcie mnie, a gotów będę całować ziemię, po którejście przeszli!
Zaczęliśmy go uspokajać i powiedzieliśmy mu, że gotowiśmy zrobić wszystko możliwe, żeby go uratować, i że nie ma powodu tak się lękać. Potrosze się uspokoił, odśrubował podkówki od obcasów, wyjął brylanty i zaczął je obracać na wszystkie strony, zachwycając się niemi, i rzeczywiście, były prześliczne, kiedy światło padało na nie: płonęły, rozpływały sie, sypały się z nich iskry, wyrywały całe snopy promieni. Ale ja ciągle myślałem, że to wielki głupiec. Gdybym był na jego miejscu, oddałbym brylanty tym włóczykijom, żeby się ich pozbyć, i tem zakończyć całą sprawę. Ale on był zupełnie innego zdania w tym względzie. Dla niego brylanty stanowiły cały majątek i za nic w świecie nie zgodziłby się ich oddać.
Statek przez ten czas zatrzymywał się dwa razy i za drugim razem dość długo stał wieczorem, ale ponieważ nie było dostatecznie ciemno, Jack nie zdecydował się skoczyć do wody, bojąc się, że go zauważą. Wreszcie trzeci postój odbył się w jak najbardziej sprzyjających warunkach. Przybiliśmy do brzegu obok leśniczówki o czterdzieści mil powyżej tej okolicy, gdzie znajdowała się ferma wuja Silesa; była druga godzina w nocy, ciemności się zgęszczały, i czuło się burzę w powietrzu. Wkrótce zaczął kropić deszcz, zadął silny wiatr. Jackowi udało się niepostrzeżenie zeskoczyć ze statku, wmieszawszy się w tłum majtków. Widząc, jak zamajaczył w świetle latarni i natychmiast zniknął w ciemnościach, odetchnęliśmy z ulgą. Ale radość nasza była krótkotrwała. Prawdopodobnie prześladowcy Jacka dowiedzieli się jakoś o jego zniknięciu, bo nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy jacyś dwaj ludzie pędem zbiegli ze statku, wydostali się na brzeg i również znikli w ciemnościach. Czekaliśmy do świtu na ich powrót, ale nie wrócili. To bardzo nas przestraszyło i zasmuciło. Pozostawała tylko nadzieja, że w ciemnościach nie odnajdą śladów Jacka i ten zdąży szczęśliwie dostać się na fermę swego brata.
Miał on zamiar iść drogą wzdłuż rzeki i prosił nas, żebyśmy kiedy przyjedziemy do wuja Silesa, dowiedzieli się, czy jego bracia, Brais i Jupiter, są w domu i czy niema u nich kogoś obcego. Będzie na nas czekać o zachodzie słońca wpobliżu małej grupy drzew za polem tytoniowem wuja Silesa w bardzo ustronnem miejscu, dokąd przyjdziemy ukradkiem, żeby mu zakomunikować swe wiadomości.
Długośmy siedzieli i rozmawiali, starając się przewidzieć, czy Jackowi uda się uratować; Tom powiedział, że jeżeli jego prześladowcy pójdą wgórę rzeki, a nie wdół, to jest bezpieczny, ale to prawie niemożliwe, bo oni prawdopodobnie wiedzą, skąd Jack pochodzi, i trafią na właściwy ślad. Prędzej można przypuszczać, że cały dzień będą śledzić nic niepodejrzewającego Jacka, a później z zapadnięciem zmierzchu zabiją go i zdejmą mu buty. Wszystko to mocno nas zasmuciło.



V

Statek dopiero pod wieczór dobił do przystani, a ponieważ słońce już zachodziło, szybkim krokiem poszliśmy wprost na umówione miejsce wpobliżu grupy drzew, żeby powiedzieć Jackowi, żeśmy jeszcze nie zdążyli być w domu i że jeżeli poczeka na nas pod drzewami, to po jakimś czasie znowu przyjdziemy do niego i zakomunikujemy mu wszystkie konieczne dla niego wiadomości. Zaczynało się już ściemniać, kiedyśmy skręcili koło lasu i zadyszani naskutek szybkiego biegu skierowali się ku grupie drzew, do której pozostawało nam jeszcze ze trzydzieści yardów; w tej samej chwili zobaczyliśmy, jak dwóch ludzi rzuciło się w gąszcz. Dały się stamtąd słyszeć rozdzierające wołania o pomoc. „Biedny Jack, pewnie zabity“ — powiedzieliśmy. Ogarnęło nas takie przerażenie, że tracąc przytomność umysłu, rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku pola tytoniowego i ukryliśmy się tam, drżąc jak w febrze. Ledwieśmy się zdążyli schować, gdy obok nas przebiegli jeszcze dwaj ludzie i znikli w grupie drzew, a po sekundzie wyskoczyli stamtąd wszyscy czterej i popędzili drogą — naprzedzie dwaj zabójcy, za nimi dwóch ścigających.
Leżeliśmy nadal na ziemi, ledwie dysząc ze strachu, i nadsłuchiwaliśmy, czy nie rozlegnie się jeszcze krzyk, ale nie słyszeliśmy nic prócz bicia naszych serc. Myśleliśmy o tym, który leży teraz nieruchomy i straszny tam pod drzewami, i zimny dreszcz przebiegał nam po plecach. Tymczasem księżyc wzniósł się na niebo za grupą ciemnych drzew, ogromny, okrągły, jaskrawy, i zaczął patrzeć na nas poprzez gałęzie niczem twarz ludzka, wyglądająca z za kraty więzienia; a na ziemi, oblanej księżycowem światłem, zgęstniały czarne cienie i wszystko było tak straszliwie spokojne, tak ciche, tak przypominało posępny cmentarz, że strach mimowoli przenikał do serca. Nagle Tom szepnął:
— Patrz! Co to takiego?
— Nie strasz mnie, Tom! — odpowiedziałem mu. — No, czy można tak niespodzianie straszyć człowieka? Ja i tak prawie umieram ze strachu.
— Patrz, mówię ci! Coś wychodzi z pod drzew.
— Och, milcz, Tom!
Ono jest strasznie wysokie!
— O, Boże, Boże!...
— Cicho! Ono idzie tutaj.
Był tak przejęty, że nie mógł mówić. Pozostawało mi tylko patrzeć. To było nieuniknione. I oto obaj, klęcząc i tamując oddech, zaczęliśmy patrzeć przez płot. Ono się przybliżało, poruszając się na drodze w cieniu drzew, tak, że nie można mu się było bliżej przyjrzeć. Wkońcu, zupełnie się do nas zbliżywszy, nagle stanęło w jaskrawem świetle księżyca, i obaj omal nie umarliśmy ze strachu — było to widmo Jacka Dunlapa. Powiedzieliśmy to sobie obaj natychmiast. Kilka chwil nie śmieliśmy się poruszyć; widmo zwolna przeszło koło nas i schowało się. Opamiętaliśmy się trochę i zaczęliśmy szeptać. Tom powiedział:
One przeważnie bywają niejasne, zamglone, jakgdyby zrobione ze mgły, a to nie było takie.
— Tak — potwierdziłem — wcale nie zamglone. Zupełnie wyraźnie widziałem i niebieskie okulary, i bokobrody.
— I kolor jego ubrania — spodnie w kratkę, zielone z czarnem...
— Wełniana kamizelka, jasno czerwona z żółtem...
— Skórzane sztylpy i jedna z nich niezapięta.
— I ten kapelusz...
— Rzeczywiście, dziwny kapelusz jak dla widma!
W tem rzecz, że kapelusze tego fasonu wówczas dopiero wchodziły w modę — czarne z wąskiemi skrzydłami i bardzo wysokiem rondem, zwężonem i zaokrąglonem u góry — całkiem jak głowa cukru.
— A nie zauważyłeś, Huck, czy włosy miał takie same, jak dawniej?
— Nie zauważyłem. Jakoś nic nie pamiętam, co się tyczy włosów.
— Ja też; ale ono miało torbę, to już doskonale zaobserwowałem.
— Tak, i ja też widziałem torbę. A jak ci się zdaje, Tom, czy bywają torby-widma?
— Także pytanie! Wiesz, Huck, ja na twojem miejscu nie byłbym takim niedowiarkiem. Czy nie wiesz, że wszystkie rzeczy, stanowiące własność widma, przybierają również charakter widma? Widma posiadają wszystkie rzeczy i ubranie, zupełnie tak samo, jak żywi ludzie. Przecież widziałeś, że ono miało na sobie ubranie, to znaczy, że to ubranie także stało się widmowe. Dlaczego nie mogłoby się to samo stać z torbą?
Te uwagi były uzasadnione. Nic przeciw temu nie można było powiedzieć. W tym czasie na drodze pokazali się Bill Whiters i jego brat, Joe. Idąc, rozmawiali, i słyszeliśmy, jak Joe powiedział:
— Jak sądzisz, co on takiego niósł?
— Wie wiem, ale na pewno coś bardzo ciężkiego.
— Tak, widać było, że coś ciężkiego. Myślę, że to murzyn ukradł worek zboża staremu pastorowi Silesowi.
— Ja też tak pomyślałem i udałem, że tego nie dostrzegam.
Roześmiali się obaj i minęli nas, tak, że nie mogliśmy już słyszeć ich rozmowy. Ale ich słowa wyraźnie dowodziły, jak bardzo niepopularny stał się stary wuj Siles. Gdyby murzyn ukradł zboże komukolwiek innemu, nie pozostawiliby tego bezkarnie.
Znów usłyszeliśmy gwar zbliżających się głosów, coraz głośniejszy i od czasu do czasu przerywany śmiechem. Byli to Laim Bib i Jim Lain. Jim Lain pytał Laima Biba:
— Kto? Jupiter Dunlap?
— Tak.
— Nie wiem. Być może, że tak. Widziałem, jak przed godziną kopał ziemię razem z pastorem przed zachodem słońca. Powiedział, że dzisiaj nigdzie nie pójdzie i że możemy zabrać jego psa, jeżeli nam jest potrzebny.
— Pewnie zanadto się zmęczył.
— Jakżeby się miał nie zmęczyć przy takiej robocie!
Zaśmiali się i poszli dalej. Tom powiedział, że najlepiej będzie pójść wślad za nimi dlatego, że idą w tę samą stronę, a przytem nie jest zbyt przyjemnie iść samym, ryzykując spotkanie z widmem. Tak też postąpiliśmy i szczęśliwie dostaliśmy się do domu.
To było wieczorem drugiego września — w sobotę. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Wkrótce dowiecie się dlaczego.



VI

Szliśmy cały czas za Jimem i Laimem, dopóki nie doszliśmy do płotu, za którym stała chata starego murzyna, Jima. Psy rzuciły się ku nam z radosnem ujadaniem i otoczyły nas; w domu paliło się światło; nie było czego bać się teraz. Pozostawało nam tylko wejść w podwórze, ale Tom powiedział:
— Stój! Posiedzimy tu chwilkę.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Zaraz zobaczymy! — odpowiedział. — Huck, ty naturalnie myślisz, że pierwsi opowiemy zaraz wujowi i ciotce o tem, kto tam pod drzewami leży zabity, i jacy zbrodniarze go zabili, i jak zamordowanemu zabrali brylanty, opowiemy wszystko, żeby sława przypadła w udziale nam jako ludziom, którzy pierwej niż wszyscy dowiedzieli się o tej sprawie i mogą o niej opowiedzieć o wiele więcej niż ktokolwiek inny?
— No naturalnie. I ma się rozumieć, ty, Tomku, opowiadaj, bo nikt inny lepiej od ciebie tego nie potrafi zrobić.
— Dobrze, Huck — odpowiedział Tom z niewzruszonym spokojem. — A co powiesz, jeżeli ci oświadczę, że zupełnie nie mam zamiaru o czemkolwiek opowiadać?
Byłem zdumiony, słysząc to, i odpowiedziałem:
— Powiem, że żartujesz, Tomku Sawyer, ty nie możesz tego mówić na serjo.
— Zaraz się przekonasz. A więc czy widmo było boso, czy w butach?
— W butach! Ale cóż z tego wynika?
— Poczekaj, niedługo zobaczysz, co z tego wynika. Więc ono było w butach?
— Tak. Widziałem to całkiem wyraźnie.
— Przysięgasz?
— Tak, przysięgam.
— I ja przysięgam. Czy wiesz, czego to dowodzi?
— Nie. Czegóż to może dowodzić?
— To dowodzi, że mordercy nie zabrali brylantów.
— Niech to djabli! Dlaczego tak myślisz?
— Nietylko myślę tak, ale jestem tego pewny. Czyż nie widzieliśmy, że widmo miało niebieskie okulary, spodnie w kratkę, bokobrody i nawet torbę w rękach? I jeżeli miało jego buty, to dowodzi, że one nie zostały zdjęte przez morderców, a jeżeli nie, to już nie wiem, co się nazywa dowodami.
Pomyślcie no, co za głowę miał ten chłopak! Przecież ja także miałem oczy i byłem przytomny, ale nigdy nie przychodziły mi do głowy podobne myśli. Tom Sawyer miał szczególną naturę. Kiedy Tom spojrzy na jakiś przedmiot, ten jak żywy zaczyna mu opowiadać o wszystkiem — niczem z książki. Nigdy nie widziałem takiej głowy, jak tego chłopca.
— Słuchaj, Tom — powiedziałem mu — wiele razy już ci to mówiłem i jeszcze raz powtórzę to samo... Pan Bóg wszystkich nas stworzył. Jego świętą wolą było stworzyć jednych ślepymi, a drugim dać takie oczy, że widzą wszystko na pierwszy rzut oka. Ale dosyć o tem. Widzę teraz jasno, że zabójcy nie wzięli brylantów. Dlaczego ich nie wzięli, jak sądzisz?
— Dlatego, że nie zdążyli zdjąć butów z trupa: za nimi popędzili dwaj ludzie, którzy usłyszeli krzyki i przybiegli na pomoc.
— No naturalnie, że tak. Teraz rozumiem. Ale słuchaj, Tom, dlaczegóżby o tem nie opowiedzieć?
— Ach, jakiś ty niedomyślny, Huck! Czyżbyś naprawdę tego nie rozumiał? Słuchaj, opowiem ci zgóry, jak wszystko to się ułoży. Z rana zacznie się śledztwo. Ci dwaj świadkowie złożą zeznanie, że słysząc krzyki, rzucili się na pomoc, ale nie zdążyli uratować zabitego. Sędziowie będą rozpatrywać sprawę i wkońcu wydadzą wyrok tej treści, że zabity otrzymał śmiertelną ranę, zadaną jakiemś tępem lub ostrem narzędziem, a czyją ręką została zadana — niewiadomo. Potem zabitego pochowają, a jego rzeczy sprzedadzą z licytacji, żeby pokryć wydatki na pogrzeb, i tu właśnie trafia się nam szczęśliwa okazja.
— Jako okazja, Tom?
— Kupienia butów za dwa dolary!
Poprostu aż mi dech zaparło.
— Jak Boga kocham, Tom! Toć w takim razie brylanty dostaną się w nasze ręce!
— To pewne. Za nie naturalnie będzie wyznaczona wysoka nagroda — być może cały tysiąc dolarów. To nasze pieniądze! Więc pamiętaj, że nie wiemy o żadnem zabójstwie, o żadnych brylantach, o żadnych morderstwach — nie zapominaj o tem.
Westchnąłem cichutko na takie postawienie sprawy przez Toma. Mojem zdaniem korzystniejby było sprzedać brylanty — tak, proszą państwa, sprzedać! — za dwanaście tysięcy dolarów niż czekać na nagrodę wysokości jednego tysiąca dolarów. Ale nic nie powiedziałem. Moje słowa odniosłyby żadnego skutku.
— A co odpowiesz cioci Sally, Tom, jeżeli zapyta, dlaczegośmy się tak spóźnili? — zapytałem.
— O, pozostawiam to tobie — odpowiedział. — Potrafisz się jakoś wykręcić.
Zawsze był taki prawdomówny i delikatny, że jeżeli trzeba było coś zełgać, pozostawiał to mnie.
Przeszliśmy przez duże podwórze, z radością spostrzegając to tu, to tam jakiś znajomy przedmiot, a kiedy weszliśmy na długi, kryty ganek, oddzielający jednopiętrową fasadę domu od części kuchennej, okazało się, że na ścianach wisiały te same przedmioty na dawnych miejscach włącznie ze starem, wypłowiałem roboczem ubraniem wuja Silesa z zielonego drelichu z kapturem i białą łatą między ramionami, która zawsze tak wyglądała, jakby ktoś trafił wujowi Silesowi w plecy dużą pigułą śniegu. Ciocia Sally była zajęta gotowaniem, dzieci skupiły się w jednym kącie, a stary Siles w drugim odczytywał modlitwę wieczorną. Ciocia Sally rzuciła się ku nam, płacząc z radości, i zaczęła nas ściskać, całować i częstować kruchymi ciasteczkami, potem znów się zabierała do całowania i poprostu nie wiedziała, co robić z radości. Wreszcie zapytała:
— Gdzieżeście się dotąd podziewali, próżniaki? Tak się o was niepokoiłam, że poprostu nie wiedziałam już, co mam myśleć. Cztery razy odgrzewałam kolację, żeby była gorąca, kiedy przyjdziecie, wkońcu moja cierpliwość się wyczerpała, i gotowa byłam z miejsca dać wam porządną burę. Pewnie umieracie z głodu, biedacy! No więc siadajcie, siadajcie, nie traćcie czasu.
Przyjemnie było zasiąść przy stole i zabrać się do gorących kotletów wieprzowych i świeżego chleba razowego. Stary wuj Siles także usiadł przy stole, skończywszy modlitwę i zawezwawszy błogosławieństwo niebieskie na głowy wszystkich domowników, a ja tymczasem starałem się coś wymyśleć, czembym mógł wytłumaczyć nasze późne przyjście. Gdy nasze talerze zostały napełnione, ciocia Sally powtórzyła swe pytanie.
— My... proszę pani... widzi pani... — zacząłem, jąkając się.
— Huck! Odkąd to zostałam dla ciebie panią? Czy żałowałam ci kiedykolwiek szturchańców i pocałunków od chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłeś w tym pokoju, a ja wzięłam cię za Tomka Sawyera i błogosławiłam Stwórcę za to, że mi ciebie zesłał, chociaż ty wtedy zdążyłeś cztery tysiące razy skłamać przede mną, a ja wszystkiemu wierzyłam jak głupia? Nazywaj mnie ciocią Sally tak, jak dawniej.
Spełniłem jej życzenie, a potem ciągnąłem:
— A więc postanowiliśmy z Tomem przejść się, pooddychać czystem powietrzem lasów i spotkaliśmy po drodze Laima Biba i Jima Laina. A ci prosili nas, żeby pójść z nimi na jeżyny, i powiedzieli, że wezmą psa Jupitera Dunlapa, gdyż ten powiedział im przed chwilą...
— Gdzie oni mogli go widzieć? — przerwał mi stary Siles, i kiedy spojrzałem na niego, zdziwiony tem, że okazał nieufność z powodu takich głupstw, zauważyłem, iż był mocno zaniepokojony. Jego pytanie trochę mnie zbiło z tropu, ale się opanowałem i odpowiedziałem mu:
— Widzieli go, jak kopał ziemię razem z panem na krótko przed zachodem słońca.
Powiedział tylko: „Hm!” z trochę rozczarowaną miną i nie robił już więcej uwag. Ciągnąłem:
— No więc, jak już mówiłem...
— Dosyć, możesz dalej nie mówić! przerwała mi ciocia Sally. Patrzyła mi prosto w oczy i nie posiadała się z oburzenia. — Słuchaj, Huck — powiedziała z groźną miną — od kiedy to chodzi się na jeżyny we wrześniu?
Spostrzegłem, żem palnął głupstwo, i milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Ciotka poczekała na odpowiedź, bezustanku patrząc na mnie, i po chwili znów zaczęła:
— I jak mógł im przyjść do głowy idjotyczny pomysł pójścia na jeżyny wieczorem?
— Widzi pani, oni... powiedzieli... że wezmą latarnię i...
— A, milcz już wreszcie! Odpowiedz mi: poco im był potrzebny pies? Żeby polować na jeżyny czy co?
— Ja myślę, proszę pani, że oni...
— No, Tomku Sawyer, posłuchamy teraz, jakie kłamstwo ty wymyśliłeś na dodatek do jego łgarstw! Mów, i uprzedzam cię zgóry, że nie dam wiary ani jednemu słowu. Ty i Huck Finn na pewno byliście tam, gdzie was wcale nie proszono, jestem tego pewna; znam dobrze was obu. Teraz wytłumacz mi wszystkie te bzdury o psie, jeżynach i latarni, tylko uważaj, żebyś się gorzej nie zaplątał — słyszysz?
Tom, mocno urażony, odpowiedział jej poważnie:
— Wielka szkoda, że Huck musiał wysłuchać tylu przykrych słów z powodu drobnej omyłki, którą każdy mógł popełnić.
— A jaką omyłkę on zrobił?
— Tę tylko, że powiedział: jeżyny, podczas gdy trzeba było powiedzieć: poziomki.
— Tomku Sawyer, jeżeli nie przestaniesz mnie złościć, to daję ci słowo, że...
— Ciociu Sally, ciocia się głęboko myli, wcale tego nie podejrzewając. Gdyby ciocia nauczyła się, jak należy, historji naturalnej, wiedziałaby ciocia, że na całym świecie z wyjątkiem tylko Arkansas, zawsze poluje się na poziomki z psem... i z latarnią...
Ale tu ciocia Sally poprostu oniemiała. Napadła na Toma z taką wściekłością, że słowa nie wychodziły z jej ust oddzielnie, lecz wylatywały salwami jak wystrzały. Tom na to tylko czekał. Doprowadził ją do pasji, a potem spokojnie czekał, aż gniew jej się wypali i zgaśnie. I kiedy gniew cioci Sally mijał, było jej tak przykro wspominać o swym wybuchu, że nie chciała już słyszeć o tem więcej ani słowa. Tak też stało się i teraz. Kiedy się uspokoiła i przyszła do siebie, Tom zaczął z całkiem dobrą miną:
— A jednak, ciociu Sally, powtarzam...
— Milcz! — krzyknęła. — Nie chcę ciebie słuchać.
W taki sposób ta sprawa została zakończona i uniknęliśmy wszelkich wyjaśnień. Tom przeprowadził to po mistrzowsku.



VII

Benny wydawała się nieco zamyślona i wzdychała od czasu do czasu; ale wkrótce zaczęła nas rozpytywać o Mary, Sida i Polly. Ciocia Sally też poweselała i zkolei zwróciła się do nas z pytaniami, uspokajając się stopniowo i stając się po dawnemu dobrą i życzliwą, tak, że kolacja zakończyła się w wesołym i miłym nastroju. Ale stary wuj Siles nie brał udziału w ogólnej rozmowie; sprawiał wrażenie zaniepokojonego; myśl jego była czemś zajęta. Często wzdychał, i serce się rwało na widok jego smutnej, zalęknionej twarzy.
Wkrótce po kolacji przyszedł murzyn, zapukał do drzwi, wsunął głowę do pokoju i, trzymając w ręku swój stary kapelusz słomiany, zaczął niezręcznie się kłaniać i dreptać na miejscu; w końcu powiedział, że przysłał go tu pan Brais po swego brata, na którego dotąd czekano z kolacją, i że pan Brais pyta pana Silesa, czy ten nie wie, gdzie się brat znajduje. Nigdy nie słyszałem wuja Silesa, mówiącego takim ostrym i surowym tonem, jakim odpowiedział murzynowi:
— Czy jestem stróżem jego brata, żeby go pilnować? — I tu, jakgdyby wstyd mu się zrobiło tego surowego tonu, dodał o wiele bardziej miękko, jakby żałując, że powiedział te słowa:
— Nie gniewajcie się na mnie, Billy; gniewam się zupełnie bez powodu; jestem niezdrów w ostatnich czasach, więc powinniście mi wybaczyć. Powiedzcie waszemu panu Braisowi, że jego brata tutaj nie ma.
Gdy murzyn wyszedł, wujaszek Siles powstał z miejsca i zaczął niespokojnie chodzić tam i zpowrotem po pokoju, coś szepcząc i mrucząc do siebie. Doprawdy litość brała patrzeć na niego. Ciocia Sally powiedziała szeptem, żebyśmy nie zwracali na niego uwagi, bo to go denerwuje. Dodała, że od czasu, jak się zaczęły wszystkie te przykrości, wuj ciągle się zamyśla i zamyśla i że jest pewna, iż w chwilach, kiedy go ogarnia to zamyślenie, niezupełnie zdaje sobie sprawę z tego, co robi lub mówi; częściej niż dawniej wstaje teraz w nocy we śnie i chodzi po całym domu, a czasem wychodzi nawet na dwór, i w takich chwilach nie należy go budzić ani zatrzymywać. Dodała jeszcze, że tylko jedna Benny umie się z nim obchodzić. Benny wie, kiedy należy podejść do niego i uspokoić go i kiedy należy go zostawić samego.
Wuj chodził więc po pokoju i mruczał, póki się wreszcie nie zmęczył. Wówczas Benny podeszła do ojca, tkliwie przytuliła się do niego, wzięła go za rękę, a drugą ręką objęła go w pasie i zaczęła chodzić razem z nim; uśmiechnął się do niej i, nachylając się, pocałował ją; w ten sposób stopniowo opuścił go niepokój, i Benny odprowadziła go do sypialni. Byli tak czuli dla siebie wzajemnie, że miło było patrzeć na nich.
Ciocia Sally zaczęła układać dzieci do snu; była to długa i nudna historja, dlatego też poszliśmy z Tomem na mały spacer przy świetle księżycowem — skierowaliśmy się do ogrodu, wybraliśmy dojrzały arbuz i zjedliśmy go, rozmawiając cały czas o tem, co nas zajmowało. Tom wypowiedział przypuszczenie, że wszystkim tym zatargom winien jest Jupiter i że on, Tom, przy pierwszej okazji postara się o tem przekonać; jeżeli okaże się, że jego przypuszczenie jest słuszne, wówczas skłoni wuja Silesa do wypędzenia Jupitera.
Tak rozmawialiśmy, palili i częstowali się arbuzem ze dwie godziny, tak, że kiedy wróciliśmy do domu, było już ciemno i wszyscy spali.
Tom zawsze dostrzegał każdy drobiazg; tak też i teraz dostrzegł, że na wieszadle niema starego zielonego ubrania wuja Silesa, a kiedy wychodziliśmy z domu, wisiało tam. Obaj znaleźliśmy, że to dziwne, a potem poszliśmy do swego pokoju i położyliśmy się spać. Słyszeliśmy, jak Benny chodziła po swoim pokoju, który był akurat obok naszego, i wywnioskowaliśmy z tego, że niepokoi się o swego ojca do tego stopnia, że nie może spać. My także nie mogliśmy zasnąć. Zaczęliśmy palić i rozmawiać szeptem, odczuwając smutek i przygnębienie. Morderstwo i widmo Jacka, które nam się ukazało w księżycowem świetle, stanowiły temat naszej rozmowy, i ogarnął nas taki strach, że zupełnie nie mogliśmy zasnąć.
Wkońcu przed samym świtem Tom trącił mnie i powiedział szeptem, żebym spojrzał w okno; kiedy spojrzałem, zobaczyłem człowieka, włóczączego się po podwórzu, jakgdyby nie wiedział, czego mu trzeba; ale było jeszcze tak ciemno, że nie mogliśmy go rozpoznać. Nagle skierował się w stroną płotu, i gdy zaczął przez niego przełazić, światło księżycowe oświeciło postać tego człowieka, i zobaczyliśmy, że na ramieniu niesie motykę, a na plecach jego starego ubrania roboczego bieleje łata.
— On chodzi we śnie — powiedział Tom. — Jaka szkoda, że nie można za nim pójść i zobaczyć, dokąd idzie. O, skręcił w kierunku pola tytoniowego. Teraz go nie widać. Wielka szkoda, że biedaczysko nie ma spokoju nawet we śnie.
Długo czekaliśmy, ale nie wrócił, a może wrócił z innej strony, tak, że nie zauważyliśmy go. Wreszcie zmęczeni usnęliśmy, i cały czas śniły się nam straszne rzeczy. Wczesnym rankiem obudziliśmy się, bo zaczęła się straszna burza, grzmiało, błyskało się; wiatr zginał drzewa do ziemi, wszędzie rozlewały się i huczały potoki deszczu.
— Słuchaj, Huck — zaczął Tom — powiem ci jedną rzecz, która wydaje mi się nadzwyczaj dziwną. Dotąd nikt jeszcze nie wie o zamordowaniu Jacka Dunlapa. Ci dwaj ludzie, którzy pędzili za Hallem Clitonem i Baudem Dixonem, mogli w pół godziny roznieść tę wiadomość po całej okolicy od jednej fermy do drugiej. Jak Boga kocham, takie historje codzień się nie zdarzają. Huck, to bardzo dziwne, że nikt jeszcze nie wie o niczem; nie rozumiem tego.
Tom z niecierpliwością oczekiwał, kiedy przestanie padać, żeby można było wyjść z domu i dowiedzieć się, czy nie słychać czego o morderstwie. Powiedział mi, że w razie, gdybyśmy spotkali ludzi, którzy zakomunikują nam, że Jack został znaleziony bez życia pod grupą drzew — mamy udać, że jesteśmy tem bardzo przestraszeni i zdumieni.
Gdy tylko deszcz przestał padać, wyszliśmy z domu. Zrobił się dzień, i idąc drogą, spotykaliśmy to tego, to owego zpośród sąsiadów, z każdym z nich zatrzymywaliśmy się, żeby zamienić parę słów, mówiliśmy, kiedyśmy przyjechali, i jak się powodzi wujowi Silesowi, i jak długo mamy zamiar u niego zabawić, ale nikt z nich nie powiedział nam ani słowa o zabójstwie. To zaczynało wydawać się zagadkowe. Tom powiedział, że gdybyśmy poszli do grupy drzew, na pewno okazałoby się, że zabity leży tam samiuteńki, a około niema ani żywej duszy. Potem wyraził przypuszczenie, że ci dwaj ludzie zapędzili morderców tak daleko w głąb lasu, że te łotry skorzystały ze sposobności i zabiły swych prześladowców, tak, że teraz niema nikogo, ktoby mógł zawiadomić o morderstwie.
Rozmawiając w ten sposób, niepostrzeżenie znaleźliśmy się wpobliżu grupy drzew. Zimno mi się zrobiło ze strachu i nie mogłem ani kroku dalej zrobić, chociaż Tom zaciągał mnie tam. Ale Tom nie mógł się powstrzymać; musiał koniecznie zobaczyć, czy zabity ma buty na nogach. Ostrożnie podpełznął pod drzewa, ale nie upłynęła nawet minuta, jak wrócił z wytrzeszczonemi ze zdumienia oczyma i szepnął:
— Huck, on zniknął!
Byłem oszołomiony.
— Nie może być, Tom — powiedziałem.
— Zniknął, to niewątpliwe. Nigdzie niema najmniejszych śladów. Jeżeli była krew, to zmył ją deszcz, i pozostały tylko kałuże brudnej wody.
Wkońcu i ja zdecydowałem się pójść pod drzewa; okazało się, że Tom miał rację — nigdzie nie było najmniejszych śladów trupa.
— Tak, zniknął — powiedziałem — i brylanty też zniknęły. Jak myślisz, Tom, czy tamci nie wrócili tutaj, żeby go zabrać?
— Na to wygląda. Bardzo możliwe. Tylko gdzie oni go ukryli, jak myślisz, Huck?
— Nie wiem — odpowiedziałem ze wstrętem i nie chcę wiedzieć. W każdym bądź razie, buty są w ich rękach; tylko to mnie interesuje. Co się zaś tyczy Jacka, ten może pozostać tam, gdzie go położyli, nie będę go szukał.
Tom przeciwnie był bardzo ciekawy, gdzie się podział trup Jacka; ale powiedział, że powinniśmy milczeć i uciekać i że wkrótce albo psy, albo ktoś z sąsiadów znajdzie zabitego.
Wróciliśmy do domu na śniadanie bardzo rozstrojeni, przygnębieni i niezadowoleni. Nigdy jeszcze nie byłem w tak smutnem usposobieniu.



VIII

Śniadanie było niezbyt wesołe. Ciocia Sally wydawała się starą, znużoną i pozwalała dzieciom psocić przy stole, nie zwracając na nie uwagi, co przedtem nigdy się nie zdarzało; Tom i ja nie mieliśmy ochoty do rozmowy, bo trzeba było pomyśleć o wielu rzeczach. Benny wyglądała tak, jakby nie spała całą noc, i za każdym razem, kiedy podnosiła głowę, żeby ukradkiem spojrzeć na ojca, miała w oczach łzy; co się zaś tyczy starego Silesa, talerz jego pozostawał nietknięty, a on wciąż myślał i myślał, niczego nie spostrzegając i nie zamieniając z nami ani słowa.
Gdy milczenie stało się szczególnie ciężkie do zniesienia, w drzwiach znowu ukazała się głowa wczorajszego murzyna, który powiedział, że jego pan Brais zaczyna się bardzo niepokoić o pana Jupitera, że ten ostatni jeszcze nie wrócił do domu i że pan Brais pyta, czy pan Siles nie będzie tak dobry...
Mówiąc to, patrzył na wuja Silesa, lecz nagle zatrzymał się, jakby słowa uwięzły mu w gardle, gdyż wuj Siles powitał, trzęsąc się całem ciałem i oparłszy się jedną ręką o stół, drugą zaczął się chwytać za gardło, sapiąc i krztusząc się, wreszcie z trudem i zatrzymując się po każdem słowie, powiedział:
— Czyżby on... on... myślał... Powiedzcie mu... powiedzcie mu... — Tu upadł na fotel, osłabiony, znękany, i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Idźcie... idźcie sobie!...
Murzyn, przestraszony i zmieszany, oddalił się, a my wszyscy odczuliśmy — właściwie nie wiem, cośmy odczuli — ale było nam strasznie przykro patrzeć na tego starca, siedzącego w fotelu, ledwie dyszącego, ze wzrokiem, utkwionym nieruchomo w przestrzeń. Nikt z nas nie decydował się przerwać milczenie; tylko Benny pocichutku podeszła do niego, czule przycisnęła do siebie jego starą, siwą głowę, i chociaż łzy spływały jej po policzkach, zaczęła gładzić ręką jego włosy, dając nam znak, żebyśmy wyszli; wyszliśmy z pokoju tak cicho, jakby tam leżał umarły.
Smutni udaliśmy się z Tomem na włóczęgę po lesie, mimowoli wspominając, jak wesoło żyło się nam tu zeszłego lata, kiedy wszyscy byli tacy szczęśliwi i spokojni, sąsiedzi odnosili się do wuja Silesa z szacunkiem, i sam wuj Siles był takim wesołym prostodusznym poczciwcem — a teraz spójrzcie na niego! Jeżeli jeszcze niecałkiem stracił rozum, to niedługo na to czekać. Takie było nasze zdanie.
Dzień był śliczny, jasny, słoneczny; im dalej szliśmy, zbliżając się do prerji, tem cudowniejsze były drzewa i kwiaty, tak, że wydawało się dziwne i nienaturalne, że na takim pięknym świecie mogą istnieć troski i zmartwienia. Nagle zobaczyłem coś, od czego włosy stanęły mi dęba na głowie, wewnątrz uczułem chłód i schwyciłem Toma za rękę.
— Tam jest ono! — szepnąłem.
Schowaliśmy się w krzaki, drżąc ze strachu, i Tom powiedział:
— Cicho! Nie mów głośno.
Ono, to jest widmo, w zamyśleniu siedziało na pniu na skraju lasu. Zacząłem namawiać Toma, żebyśmy poszli stąd, ale on się nie zgodził, a sam bałem się odejść. Tom powiedział, że bardzo wątpi, czy uda się nam jeszcze kiedykolwiek zobaczyć widmo z tak bliska i że chce się napatrzyć dowoli, nawet gdyby miał za to umrzeć. Ja też przypatrywałem się widmu, chociaż mróz przebiegał mi po plecach, Tom robił szeptem różne uwagi o tem, co zauważył:
— Biedny Jack! — mówił. — Ono przebrało się tak właśnie, jak chciał Jack. Teraz możemy się przekonać, czy pozostały mu długie włosy. Nie, są krótko ostrzyżone właśnie tak, jak pragnął Jack. Huck, nigdy nie widziałem widma, naturalniejszego i podobniejszego do istoty żywej.
— Ja również — odpowiedziałem. — Wydaje mi się, że natychmiastbym go poznał, gdybym go spotkał na ulicy.
— I jabym go poznał. Doprawdy ono wydaje się tak samo silnem i zdrowem, jakim był Jack tam na statku.
Patrzyliśmy w dalszym ciągu. Nagle Tom powiedział:
— Wiesz co, Huck, zbija mnie z tropu jedna dziwna okoliczność: przecież widma nie mogą się pojawiać w dzień.
— Masz rację, Tom — nigdy nie słyszałem, żeby widma pojawiały się w dzień.
— Tak, mój panie, one się pojawiają tylko w nocy i to nie wcześniej niż o północy. Słowo ci daje, że to bardzo dziwne widmo. Ono nie ma najmniejszego prawa przechadzać się tutaj w biały dzień. I jaki ma naturalny wygląd! Jack mówił, że będzie udawał głuchoniemego, żeby sąsiedzi nie poznali go po głosie. Jak myślisz, co widmo zrobi, jeżeli zawołamy na nie?
— Na Boga, Tom, nie mów takich strasznych rzeczy! Jeżeli krzykniesz, umrę na miejscu.
— Nie bój się, nie będę krzyczeć. Patrz, Huck, ono się drapie w głowę, widzisz?
— Widzę — i cóż z tego?
— Ot co: z jakiej racji widmo miałoby się drapać w głowę? Jego głowa jest zrobiona ze mgły i niczego więcej. Nie można drapać mgły; każdy dureń wie o tem.
— Dobrze, ale jeżeli jego głowa nic nie czuje, dlaczego drapie się w nią? Może pozostało mu to przyzwyczajenie po Jacku? Jak sądzisz?
— Nie, mój panie, wcale tak nie myślę. I prawdę mówiąc, bardzo mi się nie podoba zachowanie tego widma. Prócz tego, jeżeli ono rzeczywiście... Huck!
— No, co tam jeszcze?
Nie można przez nie patrzeć, ono nie jest przezroczyste!
— Całkiem słusznie, Tom! Ono nie jest bardziej przezroczyste niż krowa. Zaczynam myśleć...
— Huck, ono odgryzło kawałek tytoniu i zaczyna go żuć! Jak Boga kocham, to już nazbyt dziwne! One nigdy nie żują — nie można wyobrazić sobie widma, któreby cośkolwiek żuło, Huck!
— Słucham.
— To wcale nie jest widmo. To Jack Dunlap w swojej własnej osobie!
— Tam do licha! — zawołałem mimowoli.
— Powiedz, Huck, czy znaleźliśmy jakiego trupa pod drzewami?
— Nie.
— Albo jakiś znak, że tam leżało ciało zamordowanego?
— Nie.
— Były po temu słuszne powody: tam nigdy nie było żadnego trupa.
— Ależ Tom, przecież słyszeliśmy...
— Tak, słyszeliśmy krzyki. Czyż to dowodzi, że ktoś został zabity? Wcale nie. Widzieliśmy, jak dwaj ludzie pędzili za dwoma innymi, a potem tamten wyszedł z pod drzew, i myśmy wzięli go za widmo. On tak samo jest podobny do widma, jak i ty. To był Jack Dunlap w swojej własnej osobie i nadal pozostaje Jackiem Dunlapem. Ostrzygł sobie włosy właśnie tak, jak mówił, i udaje teraz głuchoniemego, akurat tak, jak wtenczas miał zamiar. Widmo! On ma być widmem? Nic podobnego!
Tutaj zrozumiałem i przekonałem się, że braliśmy za widmo żywego człowieka. I ja, i Tom strasznieśmy się ucieszyli, że Jack nie został zabity, tylko nie mogliśmy się zdecydować, czy będzie mu przyjemniej, gdy go poznamy, czy nie. Tom powiedział, że najlepiej podejść do niego wprost. Natychmiast skierował się ku Jackowi, a ja trzymałem się trochę ztyłu, bo przecież mogło się okazać, że to wcale nie Jack, ale naprawdę widmo. Podszedłszy do Jacka, czy też jego widma, Tom powiedział:
— Ja i Huck bardzo się cieszymy, widząc pana znowu, i może pan być przekonany, że nic nie rozgadamy. A jeżeli pan chce, żebyśmy udawali, że wcale pana nie znamy, niech pan powie jedno słowo, a przekona się pan, że na nas można polegać; prędzej pozwolimy sobie ręce obciąć, niż narazimy pana na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo.
Z początku, widząc nas, wydawał się zdziwiony i niezbyt zadowolony; ale stopniowo, podczas gdy Tom mówił, twarz Jacka się rozjaśniła, a kiedy Tom skończył, Jack się uśmiechnął, kiwnął kilka razy głową, zaczął nam dawać jakieś znaki rękoma i zabeczał, jak beczą niemi.
Wtedy zobaczyliśmy, że drogą idzie kilku robotników z fermy Stewa Nickersona, który mieszkał po tamtej stronie prerji, i Tom powiedział:
— Doskonale pan gra swoją rolę; nigdy nie widziałem podobnej zręczności. Ma pan rację, pan musi koniecznie udawać, nawet przed nami, żeby prędzej nabrać przyzwyczajenia i nie wygadać się. Będziemy się trzymać zdaleka i udawać, że nie znamy pana, ale jeżeli panu będzie potrzebna pomoc, proszę dać nam znać.
Potem poszliśmy drogą na spotkanie robotnikom Nickersona, którzy zaraz zaczęli nas wypytywać, co to za nieznajomy, co z nami rozmawiał, skąd przyszedł, jak się nazywa, jakiego jest wyznania, jakie są jego poglądy polityczne — krócej mówiąc, zadano nam takie pytania, jakie zwykle zadają ludzie na widok nowej, nieznajomej twarzy. Ale Tom powiedział, że ten człowiek jest głuchoniemy i że znaki, jakie daje rękoma, i jego baczenie są zupełnie niezrozumiałe. Zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć, jak robotnicy Nickersona będą się porozumiewać z Jackiem, bo bardzo obawialiśmy się o niego, i Tom powiedział, że minie wiele dni, zanim Jack nauczy się pamiętać o tem, że jest głuchoniemy. Przekonawszy się po kilku chwilach obserwacji, że Jack gra dobrze swoją rolę, poszliśmy dalej i postanowiliśmy odwiedzić szkołę, która znajdowała się w odległości trzech mil.
Byłem bardzo rozczarowany tem, że Jack nie opowiedział nam, co się z nim stało pod drzewami i w jaki sposób uniknął śmierci; Tom był niemniej rozczarowany, ale mówił, że gdybyśmy się znaleźli na miejscu Jacka, prawdopodobnie postępowalibyśmy równie skrycie i ostrożnie.
Uczniowie i uczennice bardzo się ucieszyli, widząc nas, i nagadaliśmy się z nimi dowoli, bo akurat w tym czasie mieli przerwę między lekcjami. Synowie Hendersona po drodze do szkoły widzieli głuchoniemego i opowiadali o tem innym, i każdy miał wielką ochotę przyjrzeć mu się, bo żaden dotąd nie widział głuchoniemych.

Tom powiedział mi, że w takich warunkach bardzo trudno milczeć; mówił, że bylibyśmy bohaterami, gdybyśmy mogli opowiedzieć wszystko, cośmy wiedzieli; ale koniec końców milczenie jest jeszcze bardziej bohaterskie; na miljon chłopców może dwaj są do tego zdolni. Tak o tej sprawie sądził Tom Sawyer, i zdaje mi się, że miał rację.
IX[1]

Po kilku dniach głuchoniemy stał się nadzwyczajnie popularny. Chodził od fermy do fermy, i wszyscy sąsiedzi bardzo byli dumni ze znajomości z tą interesującą osobistością. Zapraszali go to na śniadanie, to na obiad, to na kolacje; karmili go więcej niż dosyta i nigdy nie przestawali wytrzeszczać na niego oczu, dziwić mu się, rozpytywać o wszelkie tyczące się go drobiazgi — do tego stopnia wydawał się im niezwykły i tajemniczy. Jego znaki mimiczne nie były dla nikogo zrozumiałe, i prawdopodobnie on sam też ich nie rozumiał, ale niewzruszenie grał dalej swą rolę, i cała ludność okoliczna z zadowoleniem patrzyła na niego i słuchała, jak wydawał oderwane głosy, podobne do beczenia. Nosił wszędzie tabliczkę i gryfel; pisano mu na tabliczce pytania, a on pisał odpowiedzi, ale jego bazgroły mógł odcyfrować tylko Brais Dunlap, Brais mówił, że i on też niezupełnie dobrze odcyfrowywał jego pismo, ale prawie zawsze odgadywał treść. W ten sposób przez Braisa dowiedzieliśmy się, że głuchoniemy pochodził z dalekiego kraju, że dawniej był bogaty, ale zrujnował się dzięki łajdactwu ludzi, którym ufał, i teraz nie posiada żadnych środków do życia.
Wszyscy chwalili Braisa Dunlapa za to, że przygarnął biednego głuchoniemego. Pozwolił mu zamieszkać w małej drewnianej chatce, dokąd posyłał mu przez murzynów wszystko niezbędne. Głuchoniemy często bywał i u nas, ponieważ wuj Siles tak w tym okresie upadł na duchu i był tak smutny, że każda istota, upośledzona duchowym lub fizycznym brakiem, wzbudzała w nim współczucie. Ja i Tom nie dawaliśmy poznać, że znamy głuchoniemego; on również ukrywał to. Mówiono w jego obecności o wszystkich sprawach domowych z zupełną pewnością, że jest głuchy, i obaj z Tomem sądziliśmy, że niema w tem nieszczęścia, że on będzie wiedział, co się mówi w rodzinie wuja Silesa.
Minęło kilka dni, i wszyscy zaczęli się niepokoić o Jupitera Dunlapa. Wszyscy zapytywali się wzajemnie, jak wytłumaczyć jego zniknięcie. Nikt nie mógł tego wyjaśnić; wszyscy kręcili głowami i mówili, że w item jest coś dziwnego. Minęło jeszcze kilka dni, i zaczęły krążyć pogłoski, że Jupitera zamordowano. Wtedy dopiero zaczął się rejwach! Języki wszystkich nie mówiły o niczem innem. W sobotę dwóch ludzi udało się do lasu w nadziei znalezienia zwłok. My z Tomem też zaraziliśmy się powszechnem podnieceniem. Tom żył w takiem naprężeniu, że nie mógł jeść ani spać. Były to świetne, wesołe czasy. Tom mówił, że gdyby się nam udało znaleźć trupa, wsławilibyśmy się o wiele bardziej, niż gdybyśmy nawet utonęli. Poruszenie powszechne wkrótce ucichło, i wszyscy się uspokoili, ale inaczej było z Tomkiem Sawyerem; spokój nie był w jego stylu. W sobotę całą noc nie zamykał oczu, starając się wynaleźć jakiś plan, i o świcie plan był gotów. Strasznie podniecony, ściągnął mnie z łóżka i powiedział:
— Huck, ubieraj się prędko! Wymyśliłem! Pies myśliwski!
Po upływie dwóch minut szliśmy już w ciemnościach brzegiem rzeki, kierując się w stronę wsi. Stary Drif Houcker miał psa, i Tom chciał poprosić o wypożyczenie go. Mówię do Toma:
— Tom, śladów już teraz nie odnajdziemy, a oprócz tego wiesz przecież, że deszcz je zmył.
— Wszystko jedno, Huck. Jeżeli tylko ciało ukryto w lesie, pies je odnajdzie. Jeżeli go zabito i zakopano w ziemię, choćby go nawet zakopano bardzo głęboko, pies zaraz go poczuje, jak tylko podejdzie do tego miejsca. Huck, będziemy sławni, to równie pewne, jak to, żeś się urodził!
Był olśniony i jego rozgorączkowanie rosło z każdą chwilą. Z Tomem zawsze tak się zdarzało. Wyliczał już co do sekundy, kiedy mianowicie znajdziemy trupa, i nietylko trupa — on wyśledzi mordercę i schwyta go; niedość na tem — on nie odejdzie od mordercy dotąd, dopóki...
— Doskonale! — przerwałem mu. — Ale najpierw znajdź trupa; sądzę, że to wystarczy na dzisiaj dlatego, że o ile nam wiadomo, niema żadnego trupa i nikt nie został zabity. Ten chłopak mógł poprostu dokądś odejść i wcale nie jest zabity.
Tom odpowiedział mi z urazą:
— Huck Finn, nigdy nie widziałem człowieka, któryby umiał tak, jak ty, wszystko psuć i zatruwać. Jeżeli uważasz jakąś sprawę za beznadziejną, nie chcesz nikomu pozostawić nadziei. Poco wylewasz na mnie i na tego trupa całe kubły zimnej wody, wygłaszając egoistyczną teorję, że nie było żadnego zabójstwa? To, co mówisz, jest bez sensu. Nie rozumiem poprostu, jak możesz tak mówić. Nigdy nie mógłbym się odnieść do ciebie tak nieprzyjaźnie, sam wiesz o tem. Trafia się nam szczęśliwa okazja wsławienia się i...
— Dobrze, Tom — przerwałem mu — bardzo mi przykro, że tak powiedziałem, cofam swoje słowa. Nie miałem na myśli nic złego. Możesz przeprowadzić tę sprawę, jak chcesz. Trup nic mnie nie obchodzi. Jeżeli go zabito, cieszę się z tego tak samo, jak ty, a jeżeli...
— Nigdy nie mówiłem, że się cieszę; ja tylko...
— Dobrze, ja tak samo, jak ty, martwię się z tego powodu. Krótko mówiąc, jestem w zupełności twojego zdania.
Ale Tom już zapomniał, o czem mówiliśmy, i zamyślony szedł naprzód. Stopniowo wracało jego podniecenie, i wkrótce powiedział:
— Huck, to będzie nadzwyczajnie zręczna sztuka, jeżeli odnajdziemy ciało, podczas gdy wszyscy stracili już nadzieję znalezienia go, i jeżeli potem uda się nam złapać zabójcę. Będzie to zaszczyt nietylko dla nas, ale i dla wuja Silesa, bo przecież jesteśmy jego krewni. To mu wróci dobrą reputację; zobaczysz, że tak będzie.
Ale stary Drif Houcker bardzo ochłodził Toma, kiedyśmy przyszli do niego do kuźni i powiedzieli, czego chcemy.
— Możecie zabrać psa — odpowiedział — ale ciała nie znajdziecie, bo tam niema żadnego ciała. Wszyscy już przestali szukać i mają zupełną rację. Kiedy się porządnie namyślili, okazało się, że niema żadnego ciała. I powiem wam dlaczego. W jakim celu jeden człowiek zabija drugiego? Tomku Sawyer, odpowiedz mi na to pytanie?
— Dlatego... że...
— Odpowiadaj! Przecież nie jesteś głupi. No, pocóż on go zabija?
— Czasami przez zemstę, czasami...
— Stój. Pomyślimy nad pierwszą odpowiedzią. Mówisz: przez zemstę; prawda, to się zdarza. Teraz powiedz mi, kto i za co miałby się mścić na tym biednym chłopaku? Komu potrzebna była śmierć tego nieszkodliwego królika?
Tom był oszołomiony. Sądzę, że nigdy przedtem nie zdarzało mu się stawiać pytania w ten sposób, i teraz przekonał się, że rzeczywiście nikt nie miał powodu zabijać takiej potulnej owcy, jak ten Jupiter Dunlap. Kowal tymczasem ciągnął dalej:
— Przypuszczenie o zemście, jak widzisz, nie wytrzymuje krytyki. Więc cóż jeszcze? Rabunek? I ileby też można od niego skorzystać, Tom? Może jakiemuś bandycie przyszło do głowy połaszczyć się na jego stare portki...
Ale ten pomysł wydał się Drifowi tak zabawny, że zaczął się pokładać ze śmiechu i chichotał tak, że omal nie umarł ze śmiechu, a Tom sprawiał wrażenie tak zbitego z tropu i zawstydzonego, że z pewnością żal mu było, iż przyszedł do kowala i powiedział, poco jest mu potrzebny pies. A stary Houcker nie przestawał drwić. W dalszym ciągu prawił żarty o ludziach, nie mających żadnego powodu zabijać jeden drugiego, i zanosił się śmiechem na wspomnienie martwego ciała, które młodzi ludzie mają zamiar odnaleźć przy pomocy psa. Wkońcu powiedział:
— Gdybyście mieli trochę rozsądku w głowach, zrozumielibyście, że ten leniuch poprostu chciał popróżnować i poszedł gdzieś się włóczyć. Za kilka tygodni wróci tutaj, i co wtedy powiedzieć, chłopcy? Ale Bóg z wami! Bierzcie psa i idźcie polować na jego zwłoki. Szczęśliwej drogi, Tomku!
Tu uległ nowemu atakowi śmiechu. Po tem wszystkiem Tom nie mógł się już cofnąć i powiedział kowalowi:
— Doskonale! Niech pan spuści psa z łańcucha.
Drif spuścił psa, i poszliśmy do domu, pożegnawszy rozbawionego starca.
Był to doskonały pies. Żadna rasa psów nie posiada takiej wesołej natury, jak psy myśliwskie, a pies Drifa prócz tego znał nas i lubił. Skakał koło nas, piszczał radośnie i na wszelkie sposoby wyrażał swój zachwyt z nieoczekiwanej swobody. Ale Tom był tak rozstrojony, że nie zwracał uwagi na psa i mówił, że należało się dwa razy namyśleć przed zdecydowaniem się na tak głupie przedsięwzięcie. Był przekonany, że Drif Houcker wszystkim o tem opowie, a wówczas końca nie będzie żartom.
Szliśmy więc do domu wzdłuż opłotków, dosyć ponuro usposobieni, i o niczem nie rozmawialiśmy. Kiedy przechodziliśmy przez oddalony koniec pola tytoniowego, usłyszeliśmy, że pies, biegnący przed nami, wydał przeciągłe wycie, i pospieszyliśmy na to miejsce. Pies z całych sił drapał przedniemi łapami ziemię i od czasu do czasu, podnosząc łeb do góry, wył przeciągle.
Na miejscu, w którem pies drapał ziemię, był podłużny nasyp, podobny do mogiły; po deszczu ziemia osiadła, i pod nią zarysowało się coś podobnego do ludzkiej figury. Zatrzymaliśmy się zdumieni i, milcząc, spojrzeliśmy po sobie. Gdy pies wygrzebał ziemię wszystkiego na kilka cali, chwycił coś zębami, i to coś okazało się ręką ludzką. Tomkowi aż dech zaparło.
— Chodźmy, Huck — powiedział — ciało znalezione.
Chętnie poszedłem za nim. Wyszliśmy na drogę i, spotkawszy kilku ludzi, zakomunikowaliśmy im o swem odkryciu. Ci wzięli z sąsiedniej szopy łopatę i odkopali ciało. Twarzy nie można już było poznać, ale to nie było nawet potrzebne. Każdy, spojrzawszy na trupa, mówił:
— Biedny Jupiter! To jego ubranie, co do nitki.
Wielu z obecnych pobiegło powiedzieć nowinę sąsiadom i szeryfowi, a my z Tomem poszliśmy do domu. Tom płonął cały z niecierpliwości i był zadyszany, gdyśmy weszli do pokoju, gdzie siedział wuj Siles z ciocią Sally i z Benny. Tom zaraz zaczął:
— Ja i Huck przy pomocy psa znaleźliśmy ciało Jupitera Dunlapa, gdy wszyscy już przestali go szukać, i gdyby nie my, ciało nigdy nie zostałoby znalezione. Jupitera rzeczywiście zabito — pałką czy czemś w tym rodzaju; a teraz mam zamiar odnaleźć także i zabójcę i gotów jestem się założyć, że go odnajdę.
Ciocia Sally i Benny zerwały się, blade i wystraszone, a wuj Siles zwalił się z fotela wprost na podłogę i jęknął:

— O, mój Boże, już go znalazłeś!
X

Te straszliwe słowa wprawiły nas w osłupienie. Przynajmniej pół minuty nie mogliśmy poruszyć ani ręką, ani nogą. Potem przyszliśmy do siebie, podnieśliśmy starego Silesa, posadziliśmy go na fotelu, i Benny zaczęła go pieścić i całować, żeby go jakoś uspokoić, a biedna, stara ciocia Sally też starała sie go pocieszyć; ale biedaczki były obie tak przestraszone, że zupełnie potraciły głowy i nie wiedziały, co robić. Na Tomie wywarło to wszystko jak najokropniejsze wrażenie; czuł sie przytroczony świadomością, że to on sprowadził na wuja Silesa tak straszne niebezpieczeństwo, a nawet zgubił go, i że to wszystko, być może, nigdyby sie nie zdarzyło, gdyby nie był taki ambitny i nie uganiał sie za sławą, lecz zostawił nieszczęsnego trupa w spokoju, jak postąpili inni. Ale prędko przyszedł do siebie i powiedział wujowi Silesowi:
— Wuju Siles, nie trzeba mówić takich rzeczy. To niebezpieczne, a prócz tego w tem niema ani za grosz prawdy.
Ciocia Sally i Benny były wdzięczna Tomowi za jego słowa i dały mu to poznać; ale starzec tylko smutnie i beznadziejnie kręcił głową, i łzy płynęły mu po twarzy.
— Nie — to ja zrobiłem. Biedny Jupiter! Ja to zrobiłem — powtórzył.
Strach było słuchać, gdy to mówił. Potem zaczął wszystko opowiadać szczegółowo; zdarzyło się to tego samego dnia, kiedy przyjechaliśmy z Tomem tak przed zachodem słońca. Jupiter do tego stopnia rozdrażnił wuja, że ten poprostu oszalał z gniewu i, schwyciwszy kij, z całych sił uderzył Jupitera po głowie; Jupiter upadł na ziemię. Wtedy wuj bardzo się przestraszył, i żal mu się zrobiło Jupitera; ukląkł przy nim, podniósł mu głowę i błagał go, żeby powiedział choć słowo, że nie umarł. Jupiter wkrótce przyszedł do siebie, ale gdy zobaczył, kto mu podtrzymuje głowę, tak strasznie się przestraszył, że zerwał się z miejsca, przeskoczył przez ogrodzenie i ukrył się w lesie. Wtedy wuj Siles zyskał nadzieję, że Jupiter nie jest zbyt ciężko ranny.
— Ale niestety — ciągnął dalej. — Strach dodał mu sił tylko na jakiś czas; wkrótce prawdopodobnie osłabł, padł gdzieś w lesie i umarł tam, bezradny.
Tu biedny starzec zaczął płakać i robić sobie wyrzuty. Nazywał siebie zabójcą, mówił, że tkwi na nim piętno Kaina, że zhańbił swą rodzinę i że gdy jego zbrodnia stanie się powszechnie wiadoma, powieszą go.
— Nie, wuj tej zbrodni nie popełnił — powiedział Tom. — Wuj go nie zabił. Jedno uderzenie pałką nie mogło go zabić. On został zabity przez kogoś innego. — Nie! — powtórzył wuj Siles. — Ja go zabiłem, ja i nikt inny. Któż inny miałby coś przeciw niemu? Kto mógłby coś mieć?
I patrzył na nas jakgdyby w nadziei, że mu wskażemy kogoś, kto odczuwał niechęć do Jupitera, ale my naturalnie milczeliśmy, nie wiedząc, co powiedzieć. Zauważył to i znowu spuścił głowę; nie można było bez żalu patrzeć na jego smutną twarz. Nagle Tomowi błysnęła nowa myśl, i powiedział:
— Czekajcie! Przecież ktoś musiał go zakopać. Któż więc?...
Nagle umilkł. Zrozumiałem przyczynę tego. Zimny dreszcz przebiegł mi po ciele, gdy tylko wypowiedział te słowa, dlatego, że nagle przypomniałem sobie, jak wuj Siles chodził tej nocy po podwórzu z motyką na ramieniu. I wiedziałem, że Benny także widziała go wtenczas, bo wspomniała o tem w rozmowie. Przerwawszy nagle mówić o zakopaniu trupa, Tom zmienił temat rozmowy, zaczął prosić wuja Silssa, żeby milczał o wszystkiem, i powiedział, że wuj Siles jest obowiązany do milczenia, że nie ma prawa denuncjować samego siebie i że jeżeli on będzie milczeć, nikt się niczego nie dowie, a jeśli sprawa wyjdzie najaw i jeżeli mu się przytrafi jakieś nieszczęście, to cała jego rodzina umrze ze zmartwienia, a więc jego przyznanie się nie przyniesie żadnego pożytku, tylko szkodę. Wkońcu wuj Siles obiecał milczeć. Wszystkim nam trochę lżej się zrobiło na sercu, i zaczęliśmy pocieszać starego. Mówiliśmy mu, że wymaga się od niego tylko, żeby milczał, i wiele czasu nie minie, a cała sprawa zostanie zapomniana. Mówiliśmy, że nikt nie będzie go podejrzewać, że nikomu nawet śnić się nie będzie, żeby go podejrzewać, gdyż jest takim dobrym, takim łagodnym człowiekiem i cieszy się tak dobrą opinją. Tom gorącym tonem z przejęciem dodał:
— Proszę tylko pomyśleć i zważyć wszystkie okoliczności! Stoi przed nam i wuj Siles, który był tu pastorem i pełnił swe powinności bez zarzutu; przez wszystkie te lata czynił dobro, jak mógł i jak umiał, nawet z własnej kieszeni; zawsze był przez wszystkich lubiany i poważany; zawsze był łagodnego usposobienia, myślał tylko o spełnianiu swych obowiązków i w całej okolicy był ostatnim, zdolnym choćby palcem tknąć kogokolwiek, i wszyscy o tem wiedzą. Jego podejrzewać? To tak sam o możliwe, jak...
— W imieniu prawa aresztuję pana za zamordowanie Jupitera Dunlapa! — rozległ się w drzwiach głos szeryfa.
To było okropne. Ciocia Sally i Benny rzuciły się do wuja Silesa, krzycząc i płacząc, objęły go, zawisły mu na szyi, i ciocia Sally mówiła, że go nie odda, że nie odważą się zabrać go, a w drzwiach skupili się murzyni i też płakali... Słowem nie mogłem dłużej wytrzymać; to wystarczało, żeby rozerwać serce każdemu, więc wyszedłem.
Zamknięto go w małem więzieniu wiejskiem, dokąd wszyscy poszliśmy pożegnać go. Tom, który nigdy nie wpadał w przygnębienie, powiedział mi:
— Huck, czeka nas szlachetne i śmiałe przedsięwzięcie: spróbować którejś ciemnej nocy uwolnić go; wszyscy o tem będą mówić, i staniemy się sławni.
Ale gdy tylko szepnął o tem wujowi Silesowi, ten zniweczył jego plan, mówiąc, że nie godzi się na ucieczkę. Jego obowiązkiem jest — mówił — przyjąć karę, jaką mu przeznaczy prawo, i pozostanie w więzieniu do końca. To mocno rozczarowało i rozgoryczyło Toma, ale trzeba było się z tem pogodzić.
Tem niemniej uważał za swój obowiązek uwolnić wuja Silesa. Na pożegnanie poradził cioci Sally, żeby nie rozpaczała, gdyż on ma zamiar pracować nad tą sprawą dniami i nocami i dowieść wkońcu niewinności wuja Silesa. I ciocia Sally z rozczuleniem słuchała go, dziękowała mu przez łzy i mówiła, że pokłada w nim nadzieję i wie, że on zrobi wszystko, co jest możliwe. Tu zaczęła nas prosić, żebyśmy pomagali Benny w czuwaniu nad domem i dziećmi, poczem pożegnaliśmy się, zapłakaliśmy raz jeszcze i poszliśmy zpowrotem na fermę, a ciocia Sally pozostała w więzieniu, gdzie ulokowała się u żony dozorcy więziennego. Musiała spędzić tam cały miesiąc — do października, kiedy wyznaczona była rozprawa sądowa.



XI

Ciężki to był miesiąc dla nas wszystkich. Biedna Benny trzymała się, jak mogła, i my z Tomem staraliśmy się podtrzymywać w domu wesoły nastrój, ale z łatwością możecie się domyśleć, że te wysiłki do niczego nie prowadziły. I w więzieniu działo się nielepiej. Codziennie odwiedzaliśmy staruszków, i było nam coraz ciężej na sercach, gdyż staruszek bardzo mało spał i często bredził przez sen; wygląd miał znużony i żałosny, umysł jego był mocno wstrząśnięty, i wszyscy obawialiśmy się, że zgryzoty poderwą mu zdrowie i umrze. Za każdym razem, kiedyśmy prosili go, żeby był weselszy, tylko kręcił głową i odpowiadał, że gdybyśmy wiedzieli, jak ciężko jest nosić w swej piersi brzemię zabójstwa, nie prosilibyśmy go o to. Tom i my wszyscy nadal przekonywaliśmy go, że to wcale nie było zabójstwo, tylko poprostu nieszczęśliwy wypadek, ale słowa nasze nie miały żadnego wpływu; twierdził ciągle, że to było zabójstwo, i nic nie chciał słyszeć. I stopniowo, gdy zbliżał się czas rozprawy, zaczynał nawet mówić, że to było zabójstwo z premedytacją. Strach było słuchać go. Jego chęć pogłębiania swej winy czyniła położenie pięćdziesiąt razy okropniejszem niż przedtem, i nie wiedzieliśmy, jak pocieszyć ciocię Sally i Benny.
Tom Sawyer tymczasem łamał sobie głowę, starając się wynaleźć jakieś środki do uratowania wuja Silesa. Nie spał całemi nocami, często nie dając spać i mnie, i roztrząsał razem ze mną całą tę sprawę, ale nie widział żadnego ratunku. Co się zaś tyczy mnie, powiedziałem mu poprostu, że lepiej dać spokój tej sprawie, gdyż jest całkiem beznadziejna. Tom jednak nie zgodził się ze mną. Nie rzucił sprawy i wciąż myślał, budował plany i łamał sobie głowę.
Wkońcu w połowie października nadszedł dzień rozprawy i wszyscy przyszliśmy do sądu. Sala sądowa była naturalnie przepełniona publicznością. Biedny stary wuj Siles! Był podobny do trupa ze swemi zapadniętemi oczyma i był taki wychudzony, przybity zmartwieniem. Benny siedziała obok niego z jednej strony, a ciocia Sally z drugiej — obie zawoalowane i nękane strachem męczącej niepewności. A Tom siedział obok naszego adwokata, i naturalnie, nic nie mogło ujść jego uwagi. I adwokat, i sędzia pozwalali mu robić uwagi. Czasami prawie zupełnie przejmował sprawę z rąk adwokata i mówił za niego, co bynajmniej nie było zbędne, gdyż adwokat był wielkim niedołęgą i nie odznaczał się szybką orjentacją.
Świadkowie zaprzysięgli, a potem prokurator powstał z miejsca i zaczął mówić. Wypowiedział taką straszną mowę przeciw staremu, że ten cały czas wzdychał i jęczał, a Benny i ciocia Sally płakały. Przedstawił zabójstwo w taktem świetle, że byliśmy zdumieni, do tego stopnia odbiegało to od opowiadania starca. Mówił, że dwaj ludzie widzieli, jak wuj Siles zabijał Jupitera Dunlapa, i że zamierzywszy się na niego pałką, wuj krzyczał, że go zabije; ci sami świadkowie widzieli, jak schował ciało Jupitera w krzakach, i potwierdzają, że Jupiter był wtedy nieżywy jak kamień. Później mówił, że gdy się ściemniło, wuj Siles przyszedł i przeniósł ciało Jupitera na pole tytoniowe, i znowu dwaj ludzie widzieli, jak on to robił. Potem mówił, że w nocy wuj Siles wyszedł z domu i zakopał Jupitera, i znowu jeden człowiek widział, jak on to robił.
Biedny stary wuj Siles! — pomyślałem sobie. — Nie opowiedział nam wszystkiego, myśląc, że nikt go nie widział, i nie miał sił zranić serc cioci Sally i Benny szczerem opowiadaniem o swem przestępstwie. I miał rację; ja sam byłbym zdecydowany skłamać w ten sam sposób i takby postąpił każdy, kto ma choć trochę uczucia, żeby tylko oszczędzić tym biedaczkom niepotrzebnego zmartwienia i poniżenia, którem usiały znosić nie za swoją winę. Nasz adwokat bardzo stracił na minie po mowie prokuratora; i Tom jakiś czas był w kiepskiem usposobieniu ale panował nad sobą i nie dawał poznać, że jest zdenerwowany. Mnie jednak nie oszukał: wiedziałem, że był zdenerwowany. A publiczność — Boże, jak była przejęta! Oskarżyciel, skończywszy mowę, usiadł i zaczął wywoływać swych świadków. Najpierw wywołał tych, którzy mogli potwierdzić, że pomiędzy wujem Silesem i Jupiterem panowały nieprzyjazne stosunki; świadkowie dodali do tego, że słyszeli, jak wuj Siles groził Jupiterowi, i że antagonizm ich był coraz większy, tak, ze wszyscy zaczynali o tem mówić, a nieboszczyk zaczął się obawiać o swoje życie i mówił dwóm czy trzem z pośród nich, że wuj Siles na pewno go kiedyś zabije, Tom i nasz adwokat zadali im kilka pytań; ale to do niczego me doprowadziłouparcie trwali przy swojem. Potem wywołano Laima Biba i ten zaczął składać zeznania. Tu przypomniałem sobie, jak tego wieczora Laim Bib i Jim Lain szli drogą i mówili o tem, że chcą poprosić Jupitera Dunlapa o psa i jeszcze o coś, a wślad za tem przypomniałem sobie i jeżyny, i latarnię, i Billa Whitersa z jego bratem, Joem: przypomniałem sobie, jak oni, przechodząc obok nas mówili o murzynie, który niósł na plecach worek ze zbożem, skradzionem od wuja Silesa; i przypomniałem sobie wkońcu widmo, która tak nas wtedy przestraszyło, podczas gdy teraz to samo widmo siedziało sobie najspokojniej na honorowem miejscu za przegródką w charakterze głuchoniemego cudzoziemca i bardzo wygodnie rozsiadło się w fotelu, założywszy nogą na nogę, podczas gdy reszta publiczności stłoczyła się ztyłu i ledwie mogła oddychać w ciasnocie. W ten sposób wyraźnie mi się przypomniały wszystkie zdarzenia tego dnia, i ze smutkiem pomyślałem, jakie wtedy wszystko wydawało się wesołe i miłe i jakie teraz jest ponure i obce.
Laim Bib zeznał pod przysięgą:
— Szedłem tego dnia, drugiego września, drogą razem z Jimem Lainem; było to przed zachodem słońca. Nagle usłyszeliśmy głośną rozmowę, podobną do kłótni, dochodzącą do nas zbliska, z krzaków leszczyny, rosnących wzdłuż ogrodzenia; wkrótce potem usłyszeliśmy, jak jeden głos mówił: „Mówiłem już, że was zabiją!“ I poznaliśmy natychmiast głos oskarżonego. Potem zobaczyliśmy, jak nad krzakami leszczyny podniosła się pałka i opadła z towarzyszeniem ciężkiego uderzenia i bolesnych jęków. Wówczas zbliżyliśmy się ostrożnie do tego miejsca i zobaczyliśmy, że Jupiter Dunlap leży na ziemi nieżywy, a nad nim stał oskarżony z pałką w ręku. Później zaciągnął trupa w krzaki i ukrył go tam, a my pocichutku wydostaliśmy się na drogę i odeszliśmy.
Tak, to było okropne. Krew krzepła w żyłach słuchaczom, i podczas gdy świadek zeznawał, na sali było tak cicho, jakgdyby była zupełnie pusta. A kiedy skończył, wszyscy odetchnęli i pocałej sali słychać było westchnienia; wszyscy spoglądali po sobie, jakgdyby mówiąc: „To okropne! Potworne!”
Ale tu zaszła pewna okoliczność, która mnie zdumiała. Przez cały czas, gdy pierwsi świadkowie zeznawali, że pomiędzy oskarżonym i zabitym panowały wrogie stosunki i że pierwszy często groził ostatniemu — przez cały ten czas Tom uważnie przysłuchiwał się ich zeznaniom i nie opuszczał sposobności dowiedzenia im kłamstwa. Lecz teraz — cóż za zmiana! Z początku, kiedy Laim dopiero zaczynał składać zeznania, ani słowem, nie wspominając, że rozmawiał z Jupiterem i prosił go o psa, Tom był jeszcze po dawnemu uważny i widziałem, że ma zamiar poddać Laima próbie pytań krzyżowych; a wślad za tem prawdopodobnie będziemy musieli, ja i Tom, składać zeznania, jaką rozmową prowadził Laim Bib z Jimem Lainem. Ale nagle w Tomie zaszła taka zmiana, że aż poczułem zimny dreszcz. Odrazu zobaczyłem, że pogrążył się w jak najbardziej ponurem zamyśleniu i że myśli jego błądzą gdzieś daleko, daleko. Nie słuchał tego, co mówił Laim Bib; a kiedy świadek skończył, Tom wciąż jeszcze był pogrążony w tem samem ponurem zamyśleniu. Nasz adwokat trącił go zlekka, i Tom drgnął i powiedział:
— Niech pan sam zadaje pytania krzyżowe, jeśli pan chce. Niech pan mi nie przeszkadza, muszę pomyśleć.
To mnie zdumiało. Nic nie mogłem zrozumieć. Tom i drugiego świadka zupełnie nie słuchał, tylko siedział, myśląc i myśląc o czemś, i myśli jego były daleko. Nasz adwokat znowu zabrał się do świadka i znowu poniósł porażkę. Prokurator wydawał się bardzo zadowolony, ale twarz sądziego wyrażała oburzenie. A to dlatego, że Tom był na prawach prawdziwego adwokata, ponieważ w Arkanzas istniało prawo, pozwalające oskarżonemu wybrać sobie kogokolwiek na pomocnika adwokata Wuj Siles wybrał Toma, a teraz Tom zaprzepaszczał sprawą swoją obojętnością i roztargnieniem, i sędzia naturalnie był tem oburzony. Nasz adwokat — niedołęga wpadł tylko na pomysł zapytania Laima i Jima:
— Dlaczego nie daliście wcześniej znać o tem, coście widzieli.
— Obawialiśmy się wplątać w tę historję. Prócz tego udaliśmy się na polowanie i byliśmy nieobecni cały tydzień. Gdyśmy wrócili i dowiedzieli się, że poszukują ciała zabitego, poszliśmy do Braisa Dunlapa i powiedzieliśmy mu o wszystkiem.
— Kiedy to było?
— W sobotę wieczorem, dziewiątego września.
Tu sędzia podniósł głos i powiedział:
— Panie szeryfie, proszą aresztować tych dwóch świadków za współudział w zabójstwie.
Prokurator zerwał się z miejsca i w podnieceniu powiedział:
— Panie sędzio! Protestuję przeciwko takim niesłychanym...
— Niech pan siada! — odpowiedział sędzia.
— Proszę, niech pan się odnosi do sądu z należytym szacunkiem.
Prokurator usłuchał sędziego. Wywołano Billa Whitersa.
Bill Whiters zeznał pod przysięgą:
— W sobotę drugiego września przed zachodem słońca przechodziłem z moim bratem Joem obok pola, należącego do oskarżonego. Wówczas zobaczyliśmy człowieka, który niósł na plecach coś ciężkiego, i pomyśleliśmy, że to murzyn i że niesie worek ze skradzionem zbożem; przyjrzawszy się lepiej, przekonaliśmy się, że to jeden człowiek niesie na plecach drugiego, widocznie pijanego, gdyż ręce i nogi niesionego zwisały nieruchomo. Po chodzie poznaliśmy, że to pastor Siles, i pomyśleliśmy, że on prawdopodobnie podniósł na drodze pijanego Sama Coopera i niesie go do domu, ponieważ wiedzieliśmy, że pastor Siles zawsze starał się poprawić Sama i oduczyć go od pijaństwa.
Publiczność drgnęła, słysząc, jak spokojnie niósł wuj Siles ciało zabitego na swoje pole tytoniowe, gdzie później pies wygrzebał je z ziemi; na twarzach wszystkich widać było wstręt, i słyszałem, jak ktoś powiedział:
— Tylko najbardziej obdarzony zimną krwią łotr może nieść w ten sposób ciało zabitego i zakopać je, gdzie się da, jak psa. I to zrobił pastor!
Tom w dalszym ciągu myślał, niczego nie dostrzegając. Nasz adwokat znowu musiał stosować do świadka pytania krzyżowe i znowu bez rezultatu. Wywołano Joego Whitersa i ten powtórzył co do słowa zeznanie swego brata, Billa. Wkońcu wywołano Braisa Dunlapa. Wydawał się bardzo zasmucony i omal nie płakał. Na sali zrobiło się poruszenie, wszyscy przygotowywali się do słuchania, kobiety szeptały: „Biedny! biedny!” i wiele z pośród nich ocierało sobie oczy.
Brais Dunlap zeznał pod przysięgą:
— Już oddawna zacząłem się mocno niepokoić o mego biednego brata, ale nigdy nie przypuszczałem, że może się zdarzyć takie straszne nieszczęście, nigdy nie przypuszczałem, że czyjaś ręka podniesie się na takie biedne, niewinne stworzenie (gotów jestem przysiąc, że Tom w tem miejscu zlekka drgnął, ale potem znów był obojętny) tem bardziej ręka pastora — to było niemożliwe — dlatego też nic nie podejrzewałem. Gdybym nie był taki łatwowierny, mój brat pozostałby przy życiu, a nie leżałby tam, zakopany w ziemi — biedna, niewinna dusza!
Tu, jakgdyby całkiem stracił siły, głos mu się załamał, i zamilkł. Wkoło słychać było żałosne szepty; kobiety płakały, a stary wuj Siles głośno jęknął, biedaczysko. Wreszcie Brais zaczął znowu. — W sobotę, drugiego września nie wrócił do domu na kolację. Byłem trochę zaniepokojony i posłałem po niego murzyna na fermę oskarżonego; murzyn wrócił i powiedział, że brata tam niema. Zaczynałem się coraz bardziej lękać i nie mogłem sobie znaleźć spokoju; położyłem się do łóżka, ale nie mogłem spać; wstałem w nocy i wyszedłem z domu. Doszedłem aż do fermy oskarżonego i długo krążyłem tam w nadziei, że spotkam gdzieś swego biednego brata, wcale nie podejrzewając, że wszystkie jego troski skończyły się na zawsze i że przeniósł się on tam, skąd...
Tu znów głos mu się załamał, i tym razem prawie wszystkie kobiety płakały. Wkrótce się uspokoił i ciągnął dalej:
— Próżne były moje nadzieje, i wkońcu poszedłem do domu i spróbowałem choć trochę pospać, ale nie mogłem. Po upływie dnia czy też dwóch zaczęto się niepokoić, przypominano sobie, że oskarżony groził bratu, i zaczęto mówić, że brata mego zabito. Zaczęto szukać jego ciała, przetrząśnięto całą okolicą, ale nic nie znaleziono i odłożono tę sprawę. Ja zaś myślałem, że brat poprostu odszedł gdzieś na jakiś czas, żeby odpocząć, a potem znów powróci do domu. Ale w sobotę wieczorem, dziewiątego, przyszli do mnie do domu Laim Bib i Jim Lain i opowiedzieli mi wszystko o tem okropnem morderstwie; serce miałem złamane. Wówczas przypomniałem sobie pewną okoliczność, na którą przedtem nie zwróciłem uwagi, gdyż jeszcze wcześniej było mi wiadome, że oskarżony miał nawyk chodzenia we śnie i w takich chwilach zupełnie nie zdawał sobie sprawy, co robi i gdzie się znajduje. Teraz powiem, jaka okoliczność przypomniała mi się. W tę okropną noc, gdy smutny i zalękniony krążyłem dokoła fermy oskarżonego, znalazłem się na skraju pola tytoniowego i usłyszałem tam odgłos, podobny do tego, jaki powstaje przy kopaniu piaszczystej ziemi. Podkradłem się bliżej, zajrzałem poprzez gałązki wina, obrastające kratkowane sztachety, i zobaczyłem oskarżonego, który kopał ziemię łopatą i sypał ją do dużego dołu, już prawie pełnego; stał plecami do mnie, ale księżyc jasno świecił, i natychmiast poznałem go po starem zielonem ubraniu z drelichu z białą łatą między ramionami, jakby ktoś rzucił w niego śniegiem. On zakopywał w ziemią człowieka, którego zabił!
Opadł na swoje miejsce, płacząc i szlochając, i prawie wszyscy obecni wzdychali, płakali i mówili: „O, to okropne, okropne! Potworne!” Wszczął się taki hałas i zamieszanie, że nie można było myśli zebrać. I pośród całego tego zamieszania stary wuj Siles zrywa się z miejsca, blady jak płótno, i woła:
To wszystko prawda, wszystko, co do słowa — zabiłem go z zimną krwią!
Wszyscy byli tem zaskoczeni. Publiczność zerwała się z miejsc, wszyscy hałasowali i gestykulowali, każdy starał się przedostać naprzód, żeby lepiej zobaczyć oskarżonego; sędzia stukał swym młoteczkiem, a szeryf krzyczał: „Do porządku, proszę państwa! Do porządku!”
A starzec tymczasem stał, drżąc na całem ciele; oczy błyszczały mu gorączkowo, i nie zwracając uwagi na żonę i córkę, które przywarły do niego, błagając, żeby się uspokoił, powtarzał ciągle, że chce oczyścić z grzechu swą marną duszę, że musi zrzucić ze siebie ten straszny ciężar, który go przytłacza i którego nie ma sił nieść ani chwili dłużej! I z niepowstrzymaną siłą rozpaczy zaczął swą straszną spowiedź; wszyscy słuchali go z powstrzymanym oddechem, nie spuszczając z niego oczu — i sędzia, i przysięgli, i adwokaci, i publiczność, a Benny i ciocia Sally tak płakały, że omal im serca nie pękły. A Tom, przysięgam, ani razu nie spojrzał na niego! Ani razu — i wciąż patrzył gdzieś przed siebie; co on tam widział, nie wiem.
A przemówienie starca płynęło tymczasem niepowstrzymanie i burzliwie jak potok ognisty.
— Ja go zabiłem, ja jestem winowajcą! Ale nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy uderzyć go lub zrobić mu coś złego; nigdy nie miałem takiego zamiaru wbrew wszystkim kłamliwym zeznaniom, jakobym mu groził; i tylko w owej chwili, kiedy podniosłem pałkę — tylko wówczas serce moje stało się nieczułe, tylko wówczas znikła zeń wszelka litość, i zadałem mu cios śmiertelny! W tej ostatniej chwili uprzytomniłem sobie wszystkie dawne urazy; przypomniałem sobie wszystkie łajdactwa, jakie wyrządził mi ten człowiek wraz ze swym łotrem-bratem, który teraz siedzi tutaj; przypomniało mi się, jak on z bratem postanowił zgubić mnie w opinji parafjan, zhańbić moje dobre imię, wciągając mnie w jakąś sprawę, która mogłaby zrujnować mnie i moją rodzinę, podczas gdy my — Bóg mi świadkiem! — nigdy nie zrobiliśmy im nic złego. I osiągnęli swój cel dla podłej zemsty! Ale za co się mścili? Za to, że moja niewinna, czysta dziewczyna, która siedzi tu obok mnie, nie chciała zostać żoną tego bogatego, ordynarnego, podłego tchórza, Braisa Dunlapa, chlipiącego teraz po swoim bracie, na którego za życia nie zwracał najmniejszej uwagi (tu zauważyłem, że Tom poderwał się z miejsca, i na jego twarzy wyraziła się radość). I tylko w owej chwili, jak już mówiłem, ja, zapominając o Panu Bogu, pamiętałem tylko gorycz krzywdy i — niechaj mi to Bóg przebaczy! — zadałem mu śmiertelny cios. W tej samej chwili straszliwy żal mną owładnął; serce moje było pełne skruchy. Ale przypomniałem sobie o swej biednej rodzinie i pojąłem, że powinienem ukryć swą zbrodnię ze względu na rodzinę — i ukryłem trupa w krzakach. Potem przeniosłem go na pole tytoniowe, późną nocą poszedłem tam z motyką i zakopałem go...
Nagle Tom zrywa się z miejsca i woła:
— Nareszcie zrozumiałem, o co tu chodzi! — tu machnął ręką na starca z jak najtriumfalniejszą miną i dodał:
— Niech wuj siada! Morderstwo zostało popełnione, ale wuj nigdy nie brał w niem udziału!
Zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć, jak szpilka pada na ziemię. Starzec siadł na swojem miejscu, zaskoczony i zmieszany, a ciocia Sally i Benny były do tego stopnia zaskoczone, że z otwartemi ustami patrzyły na Toma, nie rozumiejąc, co się wkoło nich dzieje. I wszyscy obecni znajdowali się w stanie takiego samego osłupienia. Nigdy jeszcze nie widziałem ludzi, tak bezradnie zdumionych, nigdy jeszcze nie widziałem tylu par oczu, tak bezmyślnie wytrzeszczonych i tak nieruchomych.
— Panie sędzio, czy mogę mówić? — zapytał Tom z niewzruszonym spokojem.
— Na Boga, niechże pan mówi! — odpowiedział sędzia, do tego stopnia zdumiony i przejęty, że absolutnie nic nie rozumiał.
Tom stał kilka chwil, nic nie mówiąc — żeby wywołać większy „efekt”, jak on to nazywał poczem zaczął swym zwykłym, spokojnym tonem:
— Około dwóch tygodni temu na drzwiach tego gmachu sądowego było wywieszone małe ogłoszenie, obiecujące nagrodę wysokości dwóch tysięcy dolarów temu, kto dostarczy dwa brylanty, skradzione w Saint Louis. Brylanty te oceniono na sumę dwunastu tysięcy dolarów. Ale powrócę do tej sprawy później. A teraz przejdźmy do morderstwa. Opowiem o niem wszystko — jak się odbyło, kto je popełnił — słowem, wszystkie szczegóły.
Można było zobaczyć, jak wszyscy zaczęli się wygodniej usadawiać, żeby słuchać z pełną uwagą.
— Brais Dunlap, tak żałośnie szlochający tu po swoim zabitym bracie, na którego, jak wiadomo, wcale nie zwracał uwagi, chciał się żenić z tą młodą panienką, lecz ta odpaliła go. Wówczas zagroził wujowi Silesowi, że zmusi go do pożałowania tego. Wuj Siles wiedział, że Brais Dunlap jest człowiekiem wpływowym, że trudno z nim walczyć, dlatego też był przestraszony tym zatargiem i zaczął robić wszelkie wysiłki, żeby chwilowe nieporozumienie zostało jak najprędzej zapomniane. Z tą myślą wziął nawet na swoją fermę Jupitera Dunlapa i płacił mu pensję ze swych skromnych środków, pomimo że wcale nie potrzebował robotnika. A tymczasem Jupiter z poduszczenia swego brata robił wszystko, żeby dokuczyć wujowi Silesowi, rozdrażnić go, wyprowadzić z cierpliwości i zmusić do takiego postępku, któryby go zgubił w oczach opinji. I cel został osiągnięty. Wszyscy zaczęli się odnosić do wuja Silesa wrogo, rozpowszechniali o nim najnędzniejsze plotki, i to stopniowo coraz bardziej raniło jego serce. Był tak udręczony i znękany, że chwilami tracił świadomość. Otóż tej soboty, która sprawiła nam tyle niepokoju, dwóch z pośród świadków, obecni tu Laim Bib i Jim Lain, przechodzili obok tego miejsca, gdzie pracował wuj Siles z Jupiterem Dunlapem — do tego punktu zeznania ich są prawdziwe; wszystko inne zaś jest kłamstwem. Oni nie słyszeli, jak wuj Siles mówił, że zabije Jupitera; nie słyszeli żadnego uderzenia pałką; nie widzieli zabitego człowieka i nie widzieli wuja Silesa, chowającego coś w krzakach. Spojrzyjcie na nich — oto siedzą przed wami, żałując, że pozwolili swym językom tak wiele napleść; w każdym bądź razie, zanim skończę, zmuszę ich, żeby tego pożałowali. Wieczorem tej samej soboty Bill i Joe Whiters widzieli, jak jeden człowiek niósł na plecach drugiego. Do tego punktu słowa ich są również prawdziwe, ale reszta — kłamstwo. Z początku pomyśleli, że to murzyn niósł w worku skradzione wujowi Silesowi zboże — proszę zwrócić uwagę, jacy oni są niezadowoleni i zmieszani tem, że ktoś — jak się okazuje słyszał, jak o tem rozmawiali. Są niezadowoleni, ponieważ wiedzą, kto mianowicie niósł zabitego; oni wiedzą także, dlaczego mówili tu, że ten człowiek miał chód wuja Silesa, podczas gdy wiadomo im, że to nie był on; a jednak zeznawali te kłamstwa pod przysięgą.
Widzieli również przy świetle księżyca, że jakiś człowiek zakopywał zabitego w ziemie na polu tytoniowem, ale tym człowiekiem nie był wuj Siles. Wuj Siles w tym czasie spał w swojem łóżku.
Teraz, zanim zacznę mówić dalej, proszę pozwolić mi zadać pytanie, czy nie zauważyliście państwo, że ludzie, zamyśleni lub czemś podnieceni, mają nawyk robienia jakichś nieokreślonych ruchów rękami, przyczem zupełnie tych ruchów nie spostrzegają. Niektórzy gładzą podbródek; inni pocierają sobie nos; trzeci wodzą ręką po szyi; czwarci kręcą łańcuszek od zegarka; piąci wreszcie kręcą guzik; a niektórzy mają przyzwyczajenie rysować palcem literę lub cyfrę na policzku, na szyi lub na dolnej wardze. Ja mam takie przyzwyczajenie. Kiedy jestem przestraszony, zły lub zamyślony, rysuję sobie duże V na policzku, na dolnej wardze lub na szyi i zawsze tylko duże V, przyczem długo nie zauważam, że to robię.
Jakie to dziwne! I ja mam to przyzwyczajenie, tylko że ja piszę O zamiast V. Tu zauważyłem, że obecni kiwali głowami, jakby chcieli powiedzieć: „To prawda”.
— Teraz będę mówił dalej. W nocy w przeddzień tej samej soboty statek przybił do lesistego brzegu o czterdzieści mil powyżej naszej okolicy. Noc była ciemna, deszczowa i burzliwa. Na tym statku ukrywał się złodziej tych dwóch brylantów, za które wyznaczono nagrodę. Ukradkiem zeszedł na brzeg z torbą podróżną w ręku i ukrył się w ciemnym lasie, mając nadzieją bezpiecznie przedostać się w nasze strony. Lecz na statku śledzili go jego dwaj towarzysze, i on wiedział, że go zabiją przypierwszej okazji i zabiorą sobie brylanty; bo oni we trzech ukradli te brylanty, a on je ściągnął towarzyszom i ukrył się. Nie minęło nawet dziesięć minut, a jego towarzysze wiedzieli już, że niema go na statku. Natychmiast zeszli na brzeg i puścili się w pogoń za nim. Prawdopodobnie przy pomocy zapalonych zapałek odnaleźli jego ślady na mokrej ziemi. Tak czy inaczej, śledzili go cały dzień w sobotę, starając się, żeby ich nie zauważył. Przed zachodem słońca przyszedł pod grupę drzew za polem tytoniowem wuja Silesa; przyszedł tam w tym celu, żeby ukrywszy się pod drzewami, przebrać się w inne ubranie, które miał w torbie, a wówczas dopiero zjawił się w naszem miasteczku — proszę zauważyć, że wszystko to działo się wkrótce potem, jak wuj Siles uderzył Jupitera pałką po głowie — bo on go rzeczywiście uderzył. Ale prześladowcy, gdy tylko zobaczyli, że złodziej ukrył się pod drzewami, wyskoczyli z krzaków i poszli wślad za nim. Rzucili się na niego i pałkami zabili go na miejscu. Tak, mimo jego krzyki i jęki bez litości zabili go na śmierć. Ale dwaj ludzie, którzy szli wtenczas drogą, usłyszeli krzyki i przybiegli na pomoc. Mordercy, widząc, że są odkryci, rzucili się do ucieczki, a dwaj ludzie pędzili za nimi jakiś czas, ale wkrótce wrócili pod drzewa. Cóż oni tam zaczęli robić po powrocie? Zaraz opowiem, co oni tam robili. Powróciwszy, zobaczyli, że złodziej zdążył wyjąć z torby ubranie, gotując się do przebrania; wówczas jeden z nich włożył na siebie to ubranie.
Tom zatrzymał się na chwilę dla większego „efektu”.
— Człowiekiem, który włożył na siebie ubranie zabitego, był Jupiter Dunlap!
— Wielki Boże — krzyknęli wszyscy jednym głosem, a stary wuj Siles wydawał się całkiem osłupiały.
— Tak, był to Jupiter Dunlap. Wcale nie myślał umierać, jak widzicie. Potem zdjęli buty z trupa, włożyli mu na nogi stare, zniszczone trzewiki Jupitera Dunlapa, a Jupiter Dunlap włożył buty, zdjęte z umarłego. Potem Jupiter pozostał pod drzewami, a drugi człowiek zaniósł ciało na pole tytoniowe wuja Silesa. Potem późną nocą przyszedł do domu wuja Silesa, wziął jego stare zielone ubranie robocze, wiszące zawsze w korytarzu między domem a kuchnią, odszukał na podwórzu motykę z długiem styliskiem i, poszedłszy na pole tytoniowe, zakopał w ziemię zabitego człowieka.
Tom zatrzymał się, milczał krótką chwilę i zapytał:
— Jak sądzicie, kim był ten zabity? To był Jack Dunlap, złodziej, który zaginął bez wieści!
— Wielki Boże!
— A jak sądzicie, kim jest ten wykrzywiający się idjota, który siedzi tu teraz i udaje ciągle głuchoniemego? To Jupiter Dunlap!
Mój Boże! Wszyscy zaczęli tak krzyczeć, podnieśli taki harmider, że nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnego. A Tom podskoczył do Jupitera, zerwał mu okulary i fałszywe bokobrody, i wszyscy ujrzeli przed sobą zabitego w jak najlepszem zdrowiu! A ciocia Sally i Benny, płacząc, zawisły na szyi starego wuja Silesa i tak gwałtownie całowały go i pieściły, że po tych uściskach wydawał się jeszcze bardziej zmieszany i ogłupiały niż przedtem. Później publiczność zaczęła ryczeć:
— Tom Sawyer! Tom Sawyer! Milczcie wszyscy, dajcie mu mówić! Tomku Sawyer, mów dalej!
Było to dla Toma nadzwyczaj pochlebne, bo strasznie lubił odgrywać w towarzystwie najważniejszą rolę, być znakomitością, bohaterem dnia, jak on to nazywał. Kiedy uciszono się, zaczął:
— Pozostaje mi niewiele do powiedzenia, Brais Dunlap, doprowadziwszy wuja Silesa do takiego rozdrażnienia, że ten, nie panując nad sobą z gniewu uderzył Jupitera pałką, wpadł, jak przypuszczam, na pomysł, żeby skorzystać z tego wypadku. Jupiter ukrył się w lesie, mając prawdopodobnie zamiar uciec stąd z nadejściem nocy. Wówczas Brais postarałby się przekonać wszystkich, że to wuj Siles zabił Jupitera i ukrył jego zwłoki gdzieś w lesie. Zgubiłoby to wuja Silesa, zmusiłoby go do porzucenia kraju, a nawet, być może, zaprowadziłoby na szubienicę. Ale kiedy znaleźli pod drzewami swego zabitego brata, nie poznawszy go — do tego stopnia miał zniekształconą twarz — ujrzeli, że mogą urządzić się o wiele wygodniej, przebrać obu — i żywego, i umarłego — pochować Jacka w ubraniu Jupitera, a później przekupić Jima Laina, Billa Whitersa i resztę, żeby złożyli pod przysięgą fałszywe zeznania — oto, jaki był ich plan, który wprowadzili w czyn. Siedzą teraz tutaj, i jak im przepowiedziałem, że pożałują swego kłamstwa jeszcze przed końcem mego przemówienia, — tak też się stało, jeśli sądzić po ich minach. Ja i obecny tu Huck Finn jechaliśmy jednym statkiem z tymi trzema złodziejami, i ten z pośród nich, który teraz nie żyje, opowiedział nam wszystko o brylantach i mówił, że towarzysze na pewno go zabiją, gdy się tylko nadarzy sposobność. Obiecaliśmy mu pomóc w miarę możności. Wysiadłszy ze statku, skierowaliśmy się ku grupie drzew, lecz nagle usłyszeliśmy stamtąd krzyki i zrozumieliśmy, że kogoś mordują. Jednak nazajutrz rano, gdyśmy przyszli na to miejsce, nie zobaczyliśmy żadnego trupa. I gdy potem w naszej okolicy pojawił się Jupiter Dunlap, chodzący po sąsiednich fermach w tem samem ubraniu, które zamierzał włożyć Jack, i udający głuchoniemego — co planował i Jack — wzięliśmy go naturalnie za Jacka. Gdy już wszyscy przestali szukać trupa, ja i Huck zabraliśmy się do szukania i znaleźliśmy go. Byliśmy z tego dumni; ale wuj Siles ogłuszył nas nagle jak uderzeniem pioruna oświadczeniem, że to on zabił Jupitera. Wówczas bardzośmy się zmartwili, żeśmy znaleźli tego trupa, i postanowiliśmy za wszelką ceną uratować wuja Silesa przed szubienicą; a niełatwo było go uratować, bo nie zgodził się, żebyśmy mu pomogli uciec z więzienia, jak zeszłego lata staremu murzynowi, Jimowi. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Cały miesiąc dniem i nocą myślałem nad sposobami uratowania wuja Silesa, ale nic nie mogłem wymyśleć. I dziś, gdyśmy weszli na salą sądową, w głowie mojej było pusto, i znikąd nie widziałem ratunku. Ale stopniowo te i owe drobne fakty zaczęły przyciągać do siebie moją uwagę i zmusiły mnie do myślenia. Są one tak mało znaczące, że niewarto o nich wspominać, ale one zmusiły mnie do myślenia i obserwacji, podczas gdy wszyscy myśleli, że ja się tylko zamyślam i nie dostrzegam, co się wkoło mnie dzieje. A kiedy wuj Siles zaczął opowiadać o tem, jak zabił Jupitera, moja uwaga znów została pociągnięta przez pewną drobną okoliczność, która miała ogromne znaczenie, gdyż dzięki niej przekonałem się na pewno, że przede mną siedzi Jupiter Dunlap, a nie Jack. Poznałem go po ruchu, jaki zwykle robił — zauważyłem ten ruch jeszcze w zeszłym roku i teraz przypomniałem go sobie.
Tu zatrzymał się i pomyślał chwilę — dla „efektu”, wiedziałem o tem dobrze. Potem odwrócił się, jakby mając zamiar odejść na swoje miejsce, i powiedział leniwym, obojętnym tonem:
— No, teraz już wszystko powiedziałem.
Nie możecie sobie wyobrazić, jakie wówczas podniosło się wycie! Cała publiczność ryknęła jak jeden:
— Po czem go pan poznał? Stójże na miejscu, mały djable! Jaki ruch on robił? Mów pan!
Teraz widzicie, że wszystko to zrobił dla „efektu”. Nie odszedłby na swoje miejsce bez „efektu, ” nawet — gdyby go tam ciągnęła para wołów.
— O, w tem niema nic szczególnego — odpowiedział. — Zauważyłem, że wydawał się trochę podniecony, kiedy wuj Siles okazał gotowość dać się powiesić za zabójstwo, którego nigdy nie popełnił. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zdenerwowany i niespokojny, — uważnie obserwowałem go, chociaż innym się wydawało, że nawet nie patrzę na niego. Nagle jego ręce zaczęły trwożnie drgać, i wkrótce lewa ręka podniosła się do twarzy i nakreśliła palcem na policzku krzyż; otóż wtedy go poznałem.
Tu wszyscy zaczęli krzyczeć, i wyć, i tupać nogami, i bić oklaski, a Tom Sawyer był taki dumny i szczęśliwy, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. A potem sędzia popatrzył na niego z za swego wzniesienia i zapytał:
— I pan, mój chłopcze, widział na własne oczy, jak rozegrała się ta dziwna i straszna tragedja, którą nam pan przed chwilą opowiedział?
— Nie, panie sędzio, nic nie widziałem.
— Nic pan nie widział! Ależ pan opowiedział nam całą tę historję tak szczegółowo, jakgdyby działa się w pańskich oczach. Jak pan mógł o tem wszystkiem się dowiedzieć?
Tom odpowiedział skromnie i niewymuszenie:
— O, dowiedziałem się o tem, panie sędzio, zestawiając fakty i oczywistość. Niema w tem nic dziwnego; zrobiłby to każdy detektyw.
— Tegoby nikt nie zrobił! Na miljon możeby się znalazło dwóch, zdolnych do tego. Nadzwyczajny chłopiec z pana!
Tu znowu zaczął się ryk, oklaski i krzyki, a Tom — on za żadne skarby nie oddałby swego sukcesu. Potem sędzia ciągnął dalej:
— Ale czy pan jest pewny, że ta historja jest prawdziwa?
— Najzupełniej, panie sędzio. Jest tu obecny Brais Dunlap — on może odeprzeć moje słowa, jeżeli chce. Widzi pan — on milczy. I jego brat milczy; i czterej świadkowie, którzy tak dobrze kłamali pod przysięgą za pieniądze, też milczą. A co się tyczy wuja Silesa, dobrze robi, że milczy; jemu to już nie uwierzę nawet pod przysięgą!
Publiczność zaczęła krzyczeć i klaskać, i nawet sędzia nie wytrzymał i roześmiał się. Tom promieniował szczęściem, gdy przerwał się śmiech i krzyki, spojrzał na sędziego i powiedział:
— Panie sędzio, tu na sali jest złodziej.
— Złodziej?
— Tak jest. I ma przy sobie dwa brylanty, ocenione na dwanaście tysięcy dolarów.
Wielki Boże, jaki zgiełk się podniósł! Wszyscy krzyczeli:
— Kto to? Kto to? Niech pan wskaże!
I sędzia powiedział:
— Niech go pan wskaże, mój chłopcze. Szeryfie, proszę go aresztować! Któż to?
Tom odpowiedział:
— Ten oto nieboszczyk — Jupiter Dunlap.
Tu znów zaczęły się ogłuszające krzyki i straszne zamieszanie, Ale Jupiter, który już przedtem był dostatecznie zdumiony, teraz poprostu osłupiał. Omal nie ze łzami powiedział:
— Co to, to już nieprawda! Panie sędzio, to nie uchodzi; i bez tego jestem dostatecznie czarny. Winien jestem wiele — Brais zmuszał mnie do tego i namawiał, obiecując, że mnie zrobi bogatym; posłuchałem go, i teraz żałuję, że to zrobiłem; ale brylantów nie kradłem, i przy mnie ich niema, niech mi rękę i nogę utną, jeżeli tak nie jest! Proszę mnie zrewidować.
— Panie sędzio — powiedział Tom — nie miałem słuszności, nazywając go złodziejem, i muszę naprawić swój błąd. On ukradł brylanty, ale nie wie o tem. Ukradł je swemu bratu, Jackowi, gdy ten leżał zabity, a Jack ukradł je swym dwóm towarzyszom; ale Jupiter nie kradł ich świadomie; i on chodził z niemi tu cały miesiąc. Tak, panie sędzio, ten biedak cały miesiąc nosi przy sobie klejnoty, ocenione na dwanaście tysięcy dolarów. Tak, panie sędzio, te brylanty znajdują się przy nim i teraz.
— Proszę go zrewidować, szeryfie — powiedział sędzia.
Rozkaz został wykonany. Szeryf zrewidował go jak najbardziej drobiazgowo, zbadał jego kapelusz, skarpetki, fałdy i szwy na ubraniu, buty — słowem wszystko, a Tom stał zupełnie niewzruszony, gotując nowy „efekt.” Wreszcie szeryf skończył rewizję, miny wszystkich były rozczarowane, a Jupiter powiedział:
— No i cóż? Czy nie mówiłem panu tego?
Wtedy Tom udał, że się głęboko nad czemś namyśla, i zaczął się drapać w skroń. Nagle podniósł głowę i powiedział:
— Aha, teraz zrozumiałem! Zupełnie zapomniałem o tem.
To była nieprawda: wiedziałem, że o niczem nie zapomniał.
— Może będzie ktoś tak dobry — ciągnął Tom — i pożyczy mi małe, maleńkie dłótko? Takie dłótko znajdowało się w torbie pańskiego brata, panie Jupiterze, ale pan naturalnie nie przyniósł go tutaj.
— Nie, nie przyniosłem. Wyrzuciłem je.
— Stało się tak dlatego, że pan nie wiedział, naco ono było potrzebne.
Jupiter tymczasem włożył buty, i gdy dłótko, przechodząc z rąk do rąk, doszło wkońcu do Toma, ten powiedział, zwracając się do Jupitera:
— Niech pan położy nogę na tem krześle.
I uklęknąwszy, zaczął odkręcać podkówkę od obcasa, podczas gdy wszyscy obserwowali go z natężoną uwagą. A kiedy wyjął z obcasa ogromny brylant i zaczął go obracać na wszystkie strony tak, że lśnił, błyskał i sypał iskry, wszystkim aż dech zaparło. A Jupiter miał minę, tak zgorzkniałą i smutną, że żal było patrzeć. Gdy Tom wyjął drugi brylant, Jupiter zmartwił się jeszcze bardziej. To zupełnie zrozumiałe. Przecież on mógł stać się bogatym i niezależnym gdzieś w obcym kraju, gdyby tylko domyślił się, do czego służyło małe dłótko w torbie jego brata! Tak, to były bardzo wesołe czasy, i Tom był pijany sławą. Sędzia powstał na swem wzniesieniu, wziął brylanty, podniósł okulary na czoło, odchrząknął i zaczął:
— Zatrzymam te brylanty, dopóki nie znajdą się właściciele; a gdy przyślą po nie, będę miał prawdziwą satysfakcję wręczenia panu dwóch tysięcy dolarów, gdyż zasłużył pan na te pieniądze — tak, a prócz tego zasłużył pan na najszczerszą i najgłębszą wdzięczność całego naszego społeczeństwa za to, że uratował pan od zguby i hańby skrzywdzoną i niewinną rodzinę, za to, że uratował pan dobrego i szanownego obywatela od hańbiącej śmierci na szubienicy i dostarczył pan praworządności środków do ukarania dwóch okrutnych i podłych przestępców wraz z ich świadkami!
Tak, moi państwo, było to uroczyste widowisko, i Tom był tego samego zdania.
Wówczas szeryf zaaresztował i Braisa Dunlapa, i całą jego szajkę, a po miesiącu sądzono ich i zamknięto w więzieniu. Parafjanie znowu zaczęli się cisnąć do małego, starego kościoła wuja Silesa i byli zawsze uprzejmi i dobrzy dla jego rodziny, nie wiedząc, jak mają okazać swe przywiązanie i oddanie. A wuj Siles gorliwie spełniał swe obowiązki duchowne, i jego kazania były tak górnolotne, mgliste i zagmatwane, że po nich wszyscy odczuwali jakieś zamroczenie i z trudem znajdowali drogę do domu. Lecz parafianie słuchali go z zachwytem i, chociaż nic nie rozumieli z jego kazań, uważali je za szczyt doskonałości i, słuchając go, płakali z miłości i z żalu. Dzięki tej miłości i szacunkowi parafjan umysł staruszka rozjaśnił się, — zmężniał na ciele i na duchu. Ciocia Sally i Benny były wesołe i szczęśliwe jak ptaki, i niepodobna wyrazić tej miłości i wdzięczności, jaką okazywały Tomowi a także i mnie, chociaż ja nic dla nich nie zrobiłem. A gdy przysłano dwa tysiące dolarów, Tom dał mi połowę, ale nawet nie pomyślał opowiedzieć komuś o tem, czemu wcale się nie dziwiłem, znając go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący numer rozdziału, dodany na podstawie oryginalnego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.