<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Statek dopiero pod wieczór dobił do przystani, a ponieważ słońce już zachodziło, szybkim krokiem poszliśmy wprost na umówione miejsce wpobliżu grupy drzew, żeby powiedzieć Jackowi, żeśmy jeszcze nie zdążyli być w domu i że jeżeli poczeka na nas pod drzewami, to po jakimś czasie znowu przyjdziemy do niego i zakomunikujemy mu wszystkie konieczne dla niego wiadomości. Zaczynało się już ściemniać, kiedyśmy skręcili koło lasu i zadyszani naskutek szybkiego biegu skierowali się ku grupie drzew, do której pozostawało nam jeszcze ze trzydzieści yardów; w tej samej chwili zobaczyliśmy, jak dwóch ludzi rzuciło się w gąszcz. Dały się stamtąd słyszeć rozdzierające wołania o pomoc. „Biedny Jack, pewnie zabity“ — powiedzieliśmy. Ogarnęło nas takie przerażenie, że tracąc przytomność umysłu, rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku pola tytoniowego i ukryliśmy się tam, drżąc jak w febrze. Ledwieśmy się zdążyli schować, gdy obok nas przebiegli jeszcze dwaj ludzie i znikli w grupie drzew, a po sekundzie wyskoczyli stamtąd wszyscy czterej i popędzili drogą — naprzedzie dwaj zabójcy, za nimi dwóch ścigających.
Leżeliśmy nadal na ziemi, ledwie dysząc ze strachu, i nadsłuchiwaliśmy, czy nie rozlegnie się jeszcze krzyk, ale nie słyszeliśmy nic prócz bicia naszych serc. Myśleliśmy o tym, który leży teraz nieruchomy i straszny tam pod drzewami, i zimny dreszcz przebiegał nam po plecach. Tymczasem księżyc wzniósł się na niebo za grupą ciemnych drzew, ogromny, okrągły, jaskrawy, i zaczął patrzeć na nas poprzez gałęzie niczem twarz ludzka, wyglądająca z za kraty więzienia; a na ziemi, oblanej księżycowem światłem, zgęstniały czarne cienie i wszystko było tak straszliwie spokojne, tak ciche, tak przypominało posępny cmentarz, że strach mimowoli przenikał do serca. Nagle Tom szepnął:
— Patrz! Co to takiego?
— Nie strasz mnie, Tom! — odpowiedziałem mu. — No, czy można tak niespodzianie straszyć człowieka? Ja i tak prawie umieram ze strachu.
— Patrz, mówię ci! Coś wychodzi z pod drzew.
— Och, milcz, Tom!
Ono jest strasznie wysokie!
— O, Boże, Boże!...
— Cicho! Ono idzie tutaj.
Był tak przejęty, że nie mógł mówić. Pozostawało mi tylko patrzeć. To było nieuniknione. I oto obaj, klęcząc i tamując oddech, zaczęliśmy patrzeć przez płot. Ono się przybliżało, poruszając się na drodze w cieniu drzew, tak, że nie można mu się było bliżej przyjrzeć. Wkońcu, zupełnie się do nas zbliżywszy, nagle stanęło w jaskrawem świetle księżyca, i obaj omal nie umarliśmy ze strachu — było to widmo Jacka Dunlapa. Powiedzieliśmy to sobie obaj natychmiast. Kilka chwil nie śmieliśmy się poruszyć; widmo zwolna przeszło koło nas i schowało się. Opamiętaliśmy się trochę i zaczęliśmy szeptać. Tom powiedział:
One przeważnie bywają niejasne, zamglone, jakgdyby zrobione ze mgły, a to nie było takie.
— Tak — potwierdziłem — wcale nie zamglone. Zupełnie wyraźnie widziałem i niebieskie okulary, i bokobrody.
— I kolor jego ubrania — spodnie w kratkę, zielone z czarnem...
— Wełniana kamizelka, jasno czerwona z żółtem...
— Skórzane sztylpy i jedna z nich niezapięta.
— I ten kapelusz...
— Rzeczywiście, dziwny kapelusz jak dla widma!
W tem rzecz, że kapelusze tego fasonu wówczas dopiero wchodziły w modę — czarne z wąskiemi skrzydłami i bardzo wysokiem rondem, zwężonem i zaokrąglonem u góry — całkiem jak głowa cukru.
— A nie zauważyłeś, Huck, czy włosy miał takie same, jak dawniej?
— Nie zauważyłem. Jakoś nic nie pamiętam, co się tyczy włosów.
— Ja też; ale ono miało torbę, to już doskonale zaobserwowałem.
— Tak, i ja też widziałem torbę. A jak ci się zdaje, Tom, czy bywają torby-widma?
— Także pytanie! Wiesz, Huck, ja na twojem miejscu nie byłbym takim niedowiarkiem. Czy nie wiesz, że wszystkie rzeczy, stanowiące własność widma, przybierają również charakter widma? Widma posiadają wszystkie rzeczy i ubranie, zupełnie tak samo, jak żywi ludzie. Przecież widziałeś, że ono miało na sobie ubranie, to znaczy, że to ubranie także stało się widmowe. Dlaczego nie mogłoby się to samo stać z torbą?
Te uwagi były uzasadnione. Nic przeciw temu nie można było powiedzieć. W tym czasie na drodze pokazali się Bill Whiters i jego brat, Joe. Idąc, rozmawiali, i słyszeliśmy, jak Joe powiedział:
— Jak sądzisz, co on takiego niósł?
— Wie wiem, ale na pewno coś bardzo ciężkiego.
— Tak, widać było, że coś ciężkiego. Myślę, że to murzyn ukradł worek zboża staremu pastorowi Silesowi.
— Ja też tak pomyślałem i udałem, że tego nie dostrzegam.
Roześmiali się obaj i minęli nas, tak, że nie mogliśmy już słyszeć ich rozmowy. Ale ich słowa wyraźnie dowodziły, jak bardzo niepopularny stał się stary wuj Siles. Gdyby murzyn ukradł zboże komukolwiek innemu, nie pozostawiliby tego bezkarnie.
Znów usłyszeliśmy gwar zbliżających się głosów, coraz głośniejszy i od czasu do czasu przerywany śmiechem. Byli to Laim Bib i Jim Lain. Jim Lain pytał Laima Biba:
— Kto? Jupiter Dunlap?
— Tak.
— Nie wiem. Być może, że tak. Widziałem, jak przed godziną kopał ziemię razem z pastorem przed zachodem słońca. Powiedział, że dzisiaj nigdzie nie pójdzie i że możemy zabrać jego psa, jeżeli nam jest potrzebny.
— Pewnie zanadto się zmęczył.
— Jakżeby się miał nie zmęczyć przy takiej robocie!
Zaśmiali się i poszli dalej. Tom powiedział, że najlepiej będzie pójść wślad za nimi dlatego, że idą w tę samą stronę, a przytem nie jest zbyt przyjemnie iść samym, ryzykując spotkanie z widmem. Tak też postąpiliśmy i szczęśliwie dostaliśmy się do domu.
To było wieczorem drugiego września — w sobotę. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Wkrótce dowiecie się dlaczego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.