Tom Sawyer jako detektyw/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tom Sawyer jako detektyw |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Tom Sawyer, Detective |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szliśmy cały czas za Jimem i Laimem, dopóki nie doszliśmy do płotu, za którym stała chata starego murzyna, Jima. Psy rzuciły się ku nam z radosnem ujadaniem i otoczyły nas; w domu paliło się światło; nie było czego bać się teraz. Pozostawało nam tylko wejść w podwórze, ale Tom powiedział:
— Stój! Posiedzimy tu chwilkę.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Zaraz zobaczymy! — odpowiedział. — Huck, ty naturalnie myślisz, że pierwsi opowiemy zaraz wujowi i ciotce o tem, kto tam pod drzewami leży zabity, i jacy zbrodniarze go zabili, i jak zamordowanemu zabrali brylanty, opowiemy wszystko, żeby sława przypadła w udziale nam jako ludziom, którzy pierwej niż wszyscy dowiedzieli się o tej sprawie i mogą o niej opowiedzieć o wiele więcej niż ktokolwiek inny?
— No naturalnie. I ma się rozumieć, ty, Tomku, opowiadaj, bo nikt inny lepiej od ciebie tego nie potrafi zrobić.
— Dobrze, Huck — odpowiedział Tom z niewzruszonym spokojem. — A co powiesz, jeżeli ci oświadczę, że zupełnie nie mam zamiaru o czemkolwiek opowiadać?
Byłem zdumiony, słysząc to, i odpowiedziałem:
— Powiem, że żartujesz, Tomku Sawyer, ty nie możesz tego mówić na serjo.
— Zaraz się przekonasz. A więc czy widmo było boso, czy w butach?
— W butach! Ale cóż z tego wynika?
— Poczekaj, niedługo zobaczysz, co z tego wynika. Więc ono było w butach?
— Tak. Widziałem to całkiem wyraźnie.
— Przysięgasz?
— Tak, przysięgam.
— I ja przysięgam. Czy wiesz, czego to dowodzi?
— Nie. Czegóż to może dowodzić?
— To dowodzi, że mordercy nie zabrali brylantów.
— Niech to djabli! Dlaczego tak myślisz?
— Nietylko myślę tak, ale jestem tego pewny. Czyż nie widzieliśmy, że widmo miało niebieskie okulary, spodnie w kratkę, bokobrody i nawet torbę w rękach? I jeżeli miało jego buty, to dowodzi, że one nie zostały zdjęte przez morderców, a jeżeli nie, to już nie wiem, co się nazywa dowodami.
Pomyślcie no, co za głowę miał ten chłopak! Przecież ja także miałem oczy i byłem przytomny, ale nigdy nie przychodziły mi do głowy podobne myśli. Tom Sawyer miał szczególną naturę. Kiedy Tom spojrzy na jakiś przedmiot, ten jak żywy zaczyna mu opowiadać o wszystkiem — niczem z książki. Nigdy nie widziałem takiej głowy, jak tego chłopca.
— Słuchaj, Tom — powiedziałem mu — wiele razy już ci to mówiłem i jeszcze raz powtórzę to samo... Pan Bóg wszystkich nas stworzył. Jego świętą wolą było stworzyć jednych ślepymi, a drugim dać takie oczy, że widzą wszystko na pierwszy rzut oka. Ale dosyć o tem. Widzę teraz jasno, że zabójcy nie wzięli brylantów. Dlaczego ich nie wzięli, jak sądzisz?
— Dlatego, że nie zdążyli zdjąć butów z trupa: za nimi popędzili dwaj ludzie, którzy usłyszeli krzyki i przybiegli na pomoc.
— No naturalnie, że tak. Teraz rozumiem. Ale słuchaj, Tom, dlaczegóżby o tem nie opowiedzieć?
— Ach, jakiś ty niedomyślny, Huck! Czyżbyś naprawdę tego nie rozumiał? Słuchaj, opowiem ci zgóry, jak wszystko to się ułoży. Z rana zacznie się śledztwo. Ci dwaj świadkowie złożą zeznanie, że słysząc krzyki, rzucili się na pomoc, ale nie zdążyli uratować zabitego. Sędziowie będą rozpatrywać sprawę i wkońcu wydadzą wyrok tej treści, że zabity otrzymał śmiertelną ranę, zadaną jakiemś tępem lub ostrem narzędziem, a czyją ręką została zadana — niewiadomo. Potem zabitego pochowają, a jego rzeczy sprzedadzą z licytacji, żeby pokryć wydatki na pogrzeb, i tu właśnie trafia się nam szczęśliwa okazja.
— Jako okazja, Tom?
— Kupienia butów za dwa dolary!
Poprostu aż mi dech zaparło.
— Jak Boga kocham, Tom! Toć w takim razie brylanty dostaną się w nasze ręce!
— To pewne. Za nie naturalnie będzie wyznaczona wysoka nagroda — być może cały tysiąc dolarów. To nasze pieniądze! Więc pamiętaj, że nie wiemy o żadnem zabójstwie, o żadnych brylantach, o żadnych morderstwach — nie zapominaj o tem.
Westchnąłem cichutko na takie postawienie sprawy przez Toma. Mojem zdaniem korzystniejby było sprzedać brylanty — tak, proszą państwa, sprzedać! — za dwanaście tysięcy dolarów niż czekać na nagrodę wysokości jednego tysiąca dolarów. Ale nic nie powiedziałem. Moje słowa odniosłyby żadnego skutku.
— A co odpowiesz cioci Sally, Tom, jeżeli zapyta, dlaczegośmy się tak spóźnili? — zapytałem.
— O, pozostawiam to tobie — odpowiedział. — Potrafisz się jakoś wykręcić.
Zawsze był taki prawdomówny i delikatny, że jeżeli trzeba było coś zełgać, pozostawiał to mnie.
Przeszliśmy przez duże podwórze, z radością spostrzegając to tu, to tam jakiś znajomy przedmiot, a kiedy weszliśmy na długi, kryty ganek, oddzielający jednopiętrową fasadę domu od części kuchennej, okazało się, że na ścianach wisiały te same przedmioty na dawnych miejscach włącznie ze starem, wypłowiałem roboczem ubraniem wuja Silesa z zielonego drelichu z kapturem i białą łatą między ramionami, która zawsze tak wyglądała, jakby ktoś trafił wujowi Silesowi w plecy dużą pigułą śniegu. Ciocia Sally była zajęta gotowaniem, dzieci skupiły się w jednym kącie, a stary Siles w drugim odczytywał modlitwę wieczorną. Ciocia Sally rzuciła się ku nam, płacząc z radości, i zaczęła nas ściskać, całować i częstować kruchymi ciasteczkami, potem znów się zabierała do całowania i poprostu nie wiedziała, co robić z radości. Wreszcie zapytała:
— Gdzieżeście się dotąd podziewali, próżniaki? Tak się o was niepokoiłam, że poprostu nie wiedziałam już, co mam myśleć. Cztery razy odgrzewałam kolację, żeby była gorąca, kiedy przyjdziecie, wkońcu moja cierpliwość się wyczerpała, i gotowa byłam z miejsca dać wam porządną burę. Pewnie umieracie z głodu, biedacy! No więc siadajcie, siadajcie, nie traćcie czasu.
Przyjemnie było zasiąść przy stole i zabrać się do gorących kotletów wieprzowych i świeżego chleba razowego. Stary wuj Siles także usiadł przy stole, skończywszy modlitwę i zawezwawszy błogosławieństwo niebieskie na głowy wszystkich domowników, a ja tymczasem starałem się coś wymyśleć, czembym mógł wytłumaczyć nasze późne przyjście. Gdy nasze talerze zostały napełnione, ciocia Sally powtórzyła swe pytanie.
— My... proszę pani... widzi pani... — zacząłem, jąkając się.
— Huck! Odkąd to zostałam dla ciebie panią? Czy żałowałam ci kiedykolwiek szturchańców i pocałunków od chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłeś w tym pokoju, a ja wzięłam cię za Tomka Sawyera i błogosławiłam Stwórcę za to, że mi ciebie zesłał, chociaż ty wtedy zdążyłeś cztery tysiące razy skłamać przede mną, a ja wszystkiemu wierzyłam jak głupia? Nazywaj mnie ciocią Sally tak, jak dawniej.
Spełniłem jej życzenie, a potem ciągnąłem:
— A więc postanowiliśmy z Tomem przejść się, pooddychać czystem powietrzem lasów i spotkaliśmy po drodze Laima Biba i Jima Laina. A ci prosili nas, żeby pójść z nimi na jeżyny, i powiedzieli, że wezmą psa Jupitera Dunlapa, gdyż ten powiedział im przed chwilą...
— Gdzie oni mogli go widzieć? — przerwał mi stary Siles, i kiedy spojrzałem na niego, zdziwiony tem, że okazał nieufność z powodu takich głupstw, zauważyłem, iż był mocno zaniepokojony. Jego pytanie trochę mnie zbiło z tropu, ale się opanowałem i odpowiedziałem mu:
— Widzieli go, jak kopał ziemię razem z panem na krótko przed zachodem słońca.
Powiedział tylko: „Hm!” z trochę rozczarowaną miną i nie robił już więcej uwag. Ciągnąłem:
— No więc, jak już mówiłem...
— Dosyć, możesz dalej nie mówić! przerwała mi ciocia Sally. Patrzyła mi prosto w oczy i nie posiadała się z oburzenia. — Słuchaj, Huck — powiedziała z groźną miną — od kiedy to chodzi się na jeżyny we wrześniu?
Spostrzegłem, żem palnął głupstwo, i milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Ciotka poczekała na odpowiedź, bezustanku patrząc na mnie, i po chwili znów zaczęła:
— I jak mógł im przyjść do głowy idjotyczny pomysł pójścia na jeżyny wieczorem?
— Widzi pani, oni... powiedzieli... że wezmą latarnię i...
— A, milcz już wreszcie! Odpowiedz mi: poco im był potrzebny pies? Żeby polować na jeżyny czy co?
— Ja myślę, proszę pani, że oni...
— No, Tomku Sawyer, posłuchamy teraz, jakie kłamstwo ty wymyśliłeś na dodatek do jego łgarstw! Mów, i uprzedzam cię zgóry, że nie dam wiary ani jednemu słowu. Ty i Huck Finn na pewno byliście tam, gdzie was wcale nie proszono, jestem tego pewna; znam dobrze was obu. Teraz wytłumacz mi wszystkie te bzdury o psie, jeżynach i latarni, tylko uważaj, żebyś się gorzej nie zaplątał — słyszysz?
Tom, mocno urażony, odpowiedział jej poważnie:
— Wielka szkoda, że Huck musiał wysłuchać tylu przykrych słów z powodu drobnej omyłki, którą każdy mógł popełnić.
— A jaką omyłkę on zrobił?
— Tę tylko, że powiedział: jeżyny, podczas gdy trzeba było powiedzieć: poziomki.
— Tomku Sawyer, jeżeli nie przestaniesz mnie złościć, to daję ci słowo, że...
— Ciociu Sally, ciocia się głęboko myli, wcale tego nie podejrzewając. Gdyby ciocia nauczyła się, jak należy, historji naturalnej, wiedziałaby ciocia, że na całym świecie z wyjątkiem tylko Arkansas, zawsze poluje się na poziomki z psem... i z latarnią...
Ale tu ciocia Sally poprostu oniemiała. Napadła na Toma z taką wściekłością, że słowa nie wychodziły z jej ust oddzielnie, lecz wylatywały salwami jak wystrzały. Tom na to tylko czekał. Doprowadził ją do pasji, a potem spokojnie czekał, aż gniew jej się wypali i zgaśnie. I kiedy gniew cioci Sally mijał, było jej tak przykro wspominać o swym wybuchu, że nie chciała już słyszeć o tem więcej ani słowa. Tak też stało się i teraz. Kiedy się uspokoiła i przyszła do siebie, Tom zaczął z całkiem dobrą miną:
— A jednak, ciociu Sally, powtarzam...
— Milcz! — krzyknęła. — Nie chcę ciebie słuchać.
W taki sposób ta sprawa została zakończona i uniknęliśmy wszelkich wyjaśnień. Tom przeprowadził to po mistrzowsku.