<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Tom Sawyer jako detektyw
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Tom Sawyer, Detective
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Benny wydawała się nieco zamyślona i wzdychała od czasu do czasu; ale wkrótce zaczęła nas rozpytywać o Mary, Sida i Polly. Ciocia Sally też poweselała i zkolei zwróciła się do nas z pytaniami, uspokajając się stopniowo i stając się po dawnemu dobrą i życzliwą, tak, że kolacja zakończyła się w wesołym i miłym nastroju. Ale stary wuj Siles nie brał udziału w ogólnej rozmowie; sprawiał wrażenie zaniepokojonego; myśl jego była czemś zajęta. Często wzdychał, i serce się rwało na widok jego smutnej, zalęknionej twarzy.
Wkrótce po kolacji przyszedł murzyn, zapukał do drzwi, wsunął głowę do pokoju i, trzymając w ręku swój stary kapelusz słomiany, zaczął niezręcznie się kłaniać i dreptać na miejscu; w końcu powiedział, że przysłał go tu pan Brais po swego brata, na którego dotąd czekano z kolacją, i że pan Brais pyta pana Silesa, czy ten nie wie, gdzie się brat znajduje. Nigdy nie słyszałem wuja Silesa, mówiącego takim ostrym i surowym tonem, jakim odpowiedział murzynowi:
— Czy jestem stróżem jego brata, żeby go pilnować? — I tu, jakgdyby wstyd mu się zrobiło tego surowego tonu, dodał o wiele bardziej miękko, jakby żałując, że powiedział te słowa:
— Nie gniewajcie się na mnie, Billy; gniewam się zupełnie bez powodu; jestem niezdrów w ostatnich czasach, więc powinniście mi wybaczyć. Powiedzcie waszemu panu Braisowi, że jego brata tutaj nie ma.
Gdy murzyn wyszedł, wujaszek Siles powstał z miejsca i zaczął niespokojnie chodzić tam i zpowrotem po pokoju, coś szepcząc i mrucząc do siebie. Doprawdy litość brała patrzeć na niego. Ciocia Sally powiedziała szeptem, żebyśmy nie zwracali na niego uwagi, bo to go denerwuje. Dodała, że od czasu, jak się zaczęły wszystkie te przykrości, wuj ciągle się zamyśla i zamyśla i że jest pewna, iż w chwilach, kiedy go ogarnia to zamyślenie, niezupełnie zdaje sobie sprawę z tego, co robi lub mówi; częściej niż dawniej wstaje teraz w nocy we śnie i chodzi po całym domu, a czasem wychodzi nawet na dwór, i w takich chwilach nie należy go budzić ani zatrzymywać. Dodała jeszcze, że tylko jedna Benny umie się z nim obchodzić. Benny wie, kiedy należy podejść do niego i uspokoić go i kiedy należy go zostawić samego.
Wuj chodził więc po pokoju i mruczał, póki się wreszcie nie zmęczył. Wówczas Benny podeszła do ojca, tkliwie przytuliła się do niego, wzięła go za rękę, a drugą ręką objęła go w pasie i zaczęła chodzić razem z nim; uśmiechnął się do niej i, nachylając się, pocałował ją; w ten sposób stopniowo opuścił go niepokój, i Benny odprowadziła go do sypialni. Byli tak czuli dla siebie wzajemnie, że miło było patrzeć na nich.
Ciocia Sally zaczęła układać dzieci do snu; była to długa i nudna historja, dlatego też poszliśmy z Tomem na mały spacer przy świetle księżycowem — skierowaliśmy się do ogrodu, wybraliśmy dojrzały arbuz i zjedliśmy go, rozmawiając cały czas o tem, co nas zajmowało. Tom wypowiedział przypuszczenie, że wszystkim tym zatargom winien jest Jupiter i że on, Tom, przy pierwszej okazji postara się o tem przekonać; jeżeli okaże się, że jego przypuszczenie jest słuszne, wówczas skłoni wuja Silesa do wypędzenia Jupitera.
Tak rozmawialiśmy, palili i częstowali się arbuzem ze dwie godziny, tak, że kiedy wróciliśmy do domu, było już ciemno i wszyscy spali.
Tom zawsze dostrzegał każdy drobiazg; tak też i teraz dostrzegł, że na wieszadle niema starego zielonego ubrania wuja Silesa, a kiedy wychodziliśmy z domu, wisiało tam. Obaj znaleźliśmy, że to dziwne, a potem poszliśmy do swego pokoju i położyliśmy się spać. Słyszeliśmy, jak Benny chodziła po swoim pokoju, który był akurat obok naszego, i wywnioskowaliśmy z tego, że niepokoi się o swego ojca do tego stopnia, że nie może spać. My także nie mogliśmy zasnąć. Zaczęliśmy palić i rozmawiać szeptem, odczuwając smutek i przygnębienie. Morderstwo i widmo Jacka, które nam się ukazało w księżycowem świetle, stanowiły temat naszej rozmowy, i ogarnął nas taki strach, że zupełnie nie mogliśmy zasnąć.
Wkońcu przed samym świtem Tom trącił mnie i powiedział szeptem, żebym spojrzał w okno; kiedy spojrzałem, zobaczyłem człowieka, włóczączego się po podwórzu, jakgdyby nie wiedział, czego mu trzeba; ale było jeszcze tak ciemno, że nie mogliśmy go rozpoznać. Nagle skierował się w stroną płotu, i gdy zaczął przez niego przełazić, światło księżycowe oświeciło postać tego człowieka, i zobaczyliśmy, że na ramieniu niesie motykę, a na plecach jego starego ubrania roboczego bieleje łata.
— On chodzi we śnie — powiedział Tom. — Jaka szkoda, że nie można za nim pójść i zobaczyć, dokąd idzie. O, skręcił w kierunku pola tytoniowego. Teraz go nie widać. Wielka szkoda, że biedaczysko nie ma spokoju nawet we śnie.
Długo czekaliśmy, ale nie wrócił, a może wrócił z innej strony, tak, że nie zauważyliśmy go. Wreszcie zmęczeni usnęliśmy, i cały czas śniły się nam straszne rzeczy. Wczesnym rankiem obudziliśmy się, bo zaczęła się straszna burza, grzmiało, błyskało się; wiatr zginał drzewa do ziemi, wszędzie rozlewały się i huczały potoki deszczu.
— Słuchaj, Huck — zaczął Tom — powiem ci jedną rzecz, która wydaje mi się nadzwyczaj dziwną. Dotąd nikt jeszcze nie wie o zamordowaniu Jacka Dunlapa. Ci dwaj ludzie, którzy pędzili za Hallem Clitonem i Baudem Dixonem, mogli w pół godziny roznieść tę wiadomość po całej okolicy od jednej fermy do drugiej. Jak Boga kocham, takie historje codzień się nie zdarzają. Huck, to bardzo dziwne, że nikt jeszcze nie wie o niczem; nie rozumiem tego.
Tom z niecierpliwością oczekiwał, kiedy przestanie padać, żeby można było wyjść z domu i dowiedzieć się, czy nie słychać czego o morderstwie. Powiedział mi, że w razie, gdybyśmy spotkali ludzi, którzy zakomunikują nam, że Jack został znaleziony bez życia pod grupą drzew — mamy udać, że jesteśmy tem bardzo przestraszeni i zdumieni.
Gdy tylko deszcz przestał padać, wyszliśmy z domu. Zrobił się dzień, i idąc drogą, spotykaliśmy to tego, to owego zpośród sąsiadów, z każdym z nich zatrzymywaliśmy się, żeby zamienić parę słów, mówiliśmy, kiedyśmy przyjechali, i jak się powodzi wujowi Silesowi, i jak długo mamy zamiar u niego zabawić, ale nikt z nich nie powiedział nam ani słowa o zabójstwie. To zaczynało wydawać się zagadkowe. Tom powiedział, że gdybyśmy poszli do grupy drzew, na pewno okazałoby się, że zabity leży tam samiuteńki, a około niema ani żywej duszy. Potem wyraził przypuszczenie, że ci dwaj ludzie zapędzili morderców tak daleko w głąb lasu, że te łotry skorzystały ze sposobności i zabiły swych prześladowców, tak, że teraz niema nikogo, ktoby mógł zawiadomić o morderstwie.
Rozmawiając w ten sposób, niepostrzeżenie znaleźliśmy się wpobliżu grupy drzew. Zimno mi się zrobiło ze strachu i nie mogłem ani kroku dalej zrobić, chociaż Tom zaciągał mnie tam. Ale Tom nie mógł się powstrzymać; musiał koniecznie zobaczyć, czy zabity ma buty na nogach. Ostrożnie podpełznął pod drzewa, ale nie upłynęła nawet minuta, jak wrócił z wytrzeszczonemi ze zdumienia oczyma i szepnął:
— Huck, on zniknął!
Byłem oszołomiony.
— Nie może być, Tom — powiedziałem.
— Zniknął, to niewątpliwe. Nigdzie niema najmniejszych śladów. Jeżeli była krew, to zmył ją deszcz, i pozostały tylko kałuże brudnej wody.
Wkońcu i ja zdecydowałem się pójść pod drzewa; okazało się, że Tom miał rację — nigdzie nie było najmniejszych śladów trupa.
— Tak, zniknął — powiedziałem — i brylanty też zniknęły. Jak myślisz, Tom, czy tamci nie wrócili tutaj, żeby go zabrać?
— Na to wygląda. Bardzo możliwe. Tylko gdzie oni go ukryli, jak myślisz, Huck?
— Nie wiem — odpowiedziałem ze wstrętem i nie chcę wiedzieć. W każdym bądź razie, buty są w ich rękach; tylko to mnie interesuje. Co się zaś tyczy Jacka, ten może pozostać tam, gdzie go położyli, nie będę go szukał.
Tom przeciwnie był bardzo ciekawy, gdzie się podział trup Jacka; ale powiedział, że powinniśmy milczeć i uciekać i że wkrótce albo psy, albo ktoś z sąsiadów znajdzie zabitego.
Wróciliśmy do domu na śniadanie bardzo rozstrojeni, przygnębieni i niezadowoleni. Nigdy jeszcze nie byłem w tak smutnem usposobieniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.