Tom Sawyer jako detektyw/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tom Sawyer jako detektyw |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Tom Sawyer, Detective |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Śniadanie było niezbyt wesołe. Ciocia Sally wydawała się starą, znużoną i pozwalała dzieciom psocić przy stole, nie zwracając na nie uwagi, co przedtem nigdy się nie zdarzało; Tom i ja nie mieliśmy ochoty do rozmowy, bo trzeba było pomyśleć o wielu rzeczach. Benny wyglądała tak, jakby nie spała całą noc, i za każdym razem, kiedy podnosiła głowę, żeby ukradkiem spojrzeć na ojca, miała w oczach łzy; co się zaś tyczy starego Silesa, talerz jego pozostawał nietknięty, a on wciąż myślał i myślał, niczego nie spostrzegając i nie zamieniając z nami ani słowa.
Gdy milczenie stało się szczególnie ciężkie do zniesienia, w drzwiach znowu ukazała się głowa wczorajszego murzyna, który powiedział, że jego pan Brais zaczyna się bardzo niepokoić o pana Jupitera, że ten ostatni jeszcze nie wrócił do domu i że pan Brais pyta, czy pan Siles nie będzie tak dobry...
Mówiąc to, patrzył na wuja Silesa, lecz nagle zatrzymał się, jakby słowa uwięzły mu w gardle, gdyż wuj Siles powitał, trzęsąc się całem ciałem i oparłszy się jedną ręką o stół, drugą zaczął się chwytać za gardło, sapiąc i krztusząc się, wreszcie z trudem i zatrzymując się po każdem słowie, powiedział:
— Czyżby on... on... myślał... Powiedzcie mu... powiedzcie mu... — Tu upadł na fotel, osłabiony, znękany, i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Idźcie... idźcie sobie!...
Murzyn, przestraszony i zmieszany, oddalił się, a my wszyscy odczuliśmy — właściwie nie wiem, cośmy odczuli — ale było nam strasznie przykro patrzeć na tego starca, siedzącego w fotelu, ledwie dyszącego, ze wzrokiem, utkwionym nieruchomo w przestrzeń. Nikt z nas nie decydował się przerwać milczenie; tylko Benny pocichutku podeszła do niego, czule przycisnęła do siebie jego starą, siwą głowę, i chociaż łzy spływały jej po policzkach, zaczęła gładzić ręką jego włosy, dając nam znak, żebyśmy wyszli; wyszliśmy z pokoju tak cicho, jakby tam leżał umarły.
Smutni udaliśmy się z Tomem na włóczęgę po lesie, mimowoli wspominając, jak wesoło żyło się nam tu zeszłego lata, kiedy wszyscy byli tacy szczęśliwi i spokojni, sąsiedzi odnosili się do wuja Silesa z szacunkiem, i sam wuj Siles był takim wesołym prostodusznym poczciwcem — a teraz spójrzcie na niego! Jeżeli jeszcze niecałkiem stracił rozum, to niedługo na to czekać. Takie było nasze zdanie.
Dzień był śliczny, jasny, słoneczny; im dalej szliśmy, zbliżając się do prerji, tem cudowniejsze były drzewa i kwiaty, tak, że wydawało się dziwne i nienaturalne, że na takim pięknym świecie mogą istnieć troski i zmartwienia. Nagle zobaczyłem coś, od czego włosy stanęły mi dęba na głowie, wewnątrz uczułem chłód i schwyciłem Toma za rękę.
— Tam jest ono! — szepnąłem.
Schowaliśmy się w krzaki, drżąc ze strachu, i Tom powiedział:
— Cicho! Nie mów głośno.
Ono, to jest widmo, w zamyśleniu siedziało na pniu na skraju lasu. Zacząłem namawiać Toma, żebyśmy poszli stąd, ale on się nie zgodził, a sam bałem się odejść. Tom powiedział, że bardzo wątpi, czy uda się nam jeszcze kiedykolwiek zobaczyć widmo z tak bliska i że chce się napatrzyć dowoli, nawet gdyby miał za to umrzeć. Ja też przypatrywałem się widmu, chociaż mróz przebiegał mi po plecach, Tom robił szeptem różne uwagi o tem, co zauważył:
— Biedny Jack! — mówił. — Ono przebrało się tak właśnie, jak chciał Jack. Teraz możemy się przekonać, czy pozostały mu długie włosy. Nie, są krótko ostrzyżone właśnie tak, jak pragnął Jack. Huck, nigdy nie widziałem widma, naturalniejszego i podobniejszego do istoty żywej.
— Ja również — odpowiedziałem. — Wydaje mi się, że natychmiastbym go poznał, gdybym go spotkał na ulicy.
— I jabym go poznał. Doprawdy ono wydaje się tak samo silnem i zdrowem, jakim był Jack tam na statku.
Patrzyliśmy w dalszym ciągu. Nagle Tom powiedział:
— Wiesz co, Huck, zbija mnie z tropu jedna dziwna okoliczność: przecież widma nie mogą się pojawiać w dzień.
— Masz rację, Tom — nigdy nie słyszałem, żeby widma pojawiały się w dzień.
— Tak, mój panie, one się pojawiają tylko w nocy i to nie wcześniej niż o północy. Słowo ci daje, że to bardzo dziwne widmo. Ono nie ma najmniejszego prawa przechadzać się tutaj w biały dzień. I jaki ma naturalny wygląd! Jack mówił, że będzie udawał głuchoniemego, żeby sąsiedzi nie poznali go po głosie. Jak myślisz, co widmo zrobi, jeżeli zawołamy na nie?
— Na Boga, Tom, nie mów takich strasznych rzeczy! Jeżeli krzykniesz, umrę na miejscu.
— Nie bój się, nie będę krzyczeć. Patrz, Huck, ono się drapie w głowę, widzisz?
— Widzę — i cóż z tego?
— Ot co: z jakiej racji widmo miałoby się drapać w głowę? Jego głowa jest zrobiona ze mgły i niczego więcej. Nie można drapać mgły; każdy dureń wie o tem.
— Dobrze, ale jeżeli jego głowa nic nie czuje, dlaczego drapie się w nią? Może pozostało mu to przyzwyczajenie po Jacku? Jak sądzisz?
— Nie, mój panie, wcale tak nie myślę. I prawdę mówiąc, bardzo mi się nie podoba zachowanie tego widma. Prócz tego, jeżeli ono rzeczywiście... Huck!
— No, co tam jeszcze?
— Nie można przez nie patrzeć, ono nie jest przezroczyste!
— Całkiem słusznie, Tom! Ono nie jest bardziej przezroczyste niż krowa. Zaczynam myśleć...
— Huck, ono odgryzło kawałek tytoniu i zaczyna go żuć! Jak Boga kocham, to już nazbyt dziwne! One nigdy nie żują — nie można wyobrazić sobie widma, któreby cośkolwiek żuło, Huck!
— Słucham.
— To wcale nie jest widmo. To Jack Dunlap w swojej własnej osobie!
— Tam do licha! — zawołałem mimowoli.
— Powiedz, Huck, czy znaleźliśmy jakiego trupa pod drzewami?
— Nie.
— Albo jakiś znak, że tam leżało ciało zamordowanego?
— Nie.
— Były po temu słuszne powody: tam nigdy nie było żadnego trupa.
— Ależ Tom, przecież słyszeliśmy...
— Tak, słyszeliśmy krzyki. Czyż to dowodzi, że ktoś został zabity? Wcale nie. Widzieliśmy, jak dwaj ludzie pędzili za dwoma innymi, a potem tamten wyszedł z pod drzew, i myśmy wzięli go za widmo. On tak samo jest podobny do widma, jak i ty. To był Jack Dunlap w swojej własnej osobie i nadal pozostaje Jackiem Dunlapem. Ostrzygł sobie włosy właśnie tak, jak mówił, i udaje teraz głuchoniemego, akurat tak, jak wtenczas miał zamiar. Widmo! On ma być widmem? Nic podobnego!
Tutaj zrozumiałem i przekonałem się, że braliśmy za widmo żywego człowieka. I ja, i Tom strasznieśmy się ucieszyli, że Jack nie został zabity, tylko nie mogliśmy się zdecydować, czy będzie mu przyjemniej, gdy go poznamy, czy nie. Tom powiedział, że najlepiej podejść do niego wprost. Natychmiast skierował się ku Jackowi, a ja trzymałem się trochę ztyłu, bo przecież mogło się okazać, że to wcale nie Jack, ale naprawdę widmo. Podszedłszy do Jacka, czy też jego widma, Tom powiedział:
— Ja i Huck bardzo się cieszymy, widząc pana znowu, i może pan być przekonany, że nic nie rozgadamy. A jeżeli pan chce, żebyśmy udawali, że wcale pana nie znamy, niech pan powie jedno słowo, a przekona się pan, że na nas można polegać; prędzej pozwolimy sobie ręce obciąć, niż narazimy pana na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo.
Z początku, widząc nas, wydawał się zdziwiony i niezbyt zadowolony; ale stopniowo, podczas gdy Tom mówił, twarz Jacka się rozjaśniła, a kiedy Tom skończył, Jack się uśmiechnął, kiwnął kilka razy głową, zaczął nam dawać jakieś znaki rękoma i zabeczał, jak beczą niemi.
Wtedy zobaczyliśmy, że drogą idzie kilku robotników z fermy Stewa Nickersona, który mieszkał po tamtej stronie prerji, i Tom powiedział:
— Doskonale pan gra swoją rolę; nigdy nie widziałem podobnej zręczności. Ma pan rację, pan musi koniecznie udawać, nawet przed nami, żeby prędzej nabrać przyzwyczajenia i nie wygadać się. Będziemy się trzymać zdaleka i udawać, że nie znamy pana, ale jeżeli panu będzie potrzebna pomoc, proszę dać nam znać.
Potem poszliśmy drogą na spotkanie robotnikom Nickersona, którzy zaraz zaczęli nas wypytywać, co to za nieznajomy, co z nami rozmawiał, skąd przyszedł, jak się nazywa, jakiego jest wyznania, jakie są jego poglądy polityczne — krócej mówiąc, zadano nam takie pytania, jakie zwykle zadają ludzie na widok nowej, nieznajomej twarzy. Ale Tom powiedział, że ten człowiek jest głuchoniemy i że znaki, jakie daje rękoma, i jego baczenie są zupełnie niezrozumiałe. Zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć, jak robotnicy Nickersona będą się porozumiewać z Jackiem, bo bardzo obawialiśmy się o niego, i Tom powiedział, że minie wiele dni, zanim Jack nauczy się pamiętać o tem, że jest głuchoniemy. Przekonawszy się po kilku chwilach obserwacji, że Jack gra dobrze swoją rolę, poszliśmy dalej i postanowiliśmy odwiedzić szkołę, która znajdowała się w odległości trzech mil.
Byłem bardzo rozczarowany tem, że Jack nie opowiedział nam, co się z nim stało pod drzewami i w jaki sposób uniknął śmierci; Tom był niemniej rozczarowany, ale mówił, że gdybyśmy się znaleźli na miejscu Jacka, prawdopodobnie postępowalibyśmy równie skrycie i ostrożnie.
Uczniowie i uczennice bardzo się ucieszyli, widząc nas, i nagadaliśmy się z nimi dowoli, bo akurat w tym czasie mieli przerwę między lekcjami. Synowie Hendersona po drodze do szkoły widzieli głuchoniemego i opowiadali o tem innym, i każdy miał wielką ochotę przyjrzeć mu się, bo żaden dotąd nie widział głuchoniemych.
Tom powiedział mi, że w takich warunkach bardzo trudno milczeć; mówił, że bylibyśmy bohaterami, gdybyśmy mogli opowiedzieć wszystko, cośmy wiedzieli; ale koniec końców milczenie jest jeszcze bardziej bohaterskie; na miljon chłopców może dwaj są do tego zdolni. Tak o tej sprawie sądził Tom Sawyer, i zdaje mi się, że miał rację.