Towarzysze Jehudy/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I młody Wandejczyk pośpiesznie zbliżył kandelabry, palące się na kominku.
Kamizelka i spodnie były, zdawało się, z jednakowego materyału. Ale największy znawca nie mógłby powiedzieć — z jakiego.
Spodnie były zwykłemi obcisłemi spodniami i nie przedstawiały nie nadzwyczajnego, chyba to, że były bez szwów i że doskonale przylegały do ciała.
Kamizelka natomiast zwracała na siebie uwagę dwiema cechami: była przebita trzema kulami, dziury od nich były nie zaszyte i na domiar obramowane karminem, który robił wrażenie krwi. Poza tem na lewej stronie wymalowane było krwawiące serce — znak, po którym poznawali się Wandejczycy.
Morgan obejrzał oba przedmioty uważnie, ale nic poza tem nie dostrzegł.
— Śpieszę się bardzo; chciałbym jednak wiedzieć, z jakiej tkaniny jest twe ubranie.
— Kochany Morganie — odparł Wandejczyk — słyszałeś pewnie, że niebiescy schwytali mego brata w okolicach Bressuire i rozstrzelali?
— Tak, wiem o tem.
— Niebiescy cofali się; więc porzucili jego ciało pod płotem. Myśmy następowali im na pięty. Otóż znalazłem ciało brata jeszcze cieple. W jednej z ran wetkniętą miał gałązkę z takim napisem: „Rozstrzelany jako zbój, przeze mnie, Klaudyusza Flageolot, kaprala 3-go batalionu paryskiego“. Otóż zdjąłem skórę z piersi brata, tę skórę przebitą trzema kulami, która powinna mi nieustannie przypominać zemstę, i z niej zrobiłem sobie kamizelkę bojową.
— Tak?... — powiedział Morgan, z pewnem zdziwieniem w głosie, które jednak miało w sobie coś z trwogi. — Kamizelka ze skóry brata... A spodnie?
— O! te są ze skóry obywatela Klaudyusza Flageoleta, kaprala 3-go batalionu paryskiego.
W tej chwili rozległ się po raz drugi ten sam głos i w tym samym porządku wywołał Morgana, Montbara, Adlera i d’Assasa.
Morgan wybiegł z gabinetu, przebiegł salę tańców i skierował się do małego saloniku po drugiej stronie szatni.
Trzej jego towarzysze: Montbar, Adler i d’Assas, już nań czekali.
Z nimi był młody człowiek w kostyumie kuryera rządowego, t. j. w ubraniu zielonem, szytem złotem. Obuwie jego było zapylone. Na sobie miał torbę do depesz.
Na stole leżała mapa Cassiniego, na której można było dojrzeć najmniejsze wklęśnięcia gruntu.
Zanim powiemy, co robił tu ten kuryer i po co rozłożono mapę, zapoznajmy się z trzema nowemi osobistościami, których imiona rozległy się na sali balowej, i które w historyi tej odegrać miały wybitną rolę.
Znamy już Morgana, Achillesa i Parysa w jednej osobie.
D’Assas miał lat koło 35 lub 38; włosy miał szpakowate, lecz brwi i wąsy czarne, jak heban. Był to eks-kapitan dragonów, pysznie zbudowany do walki fizycznej i moralnej; muskulatura jego zdradzała siłę, a wyraz twarzy — upór. Wogóle posiadał postać szlachetną, obejście wykwintne. Był silnie wyperfumowany.
Montbara i Adlera, których imion właściwych nie znano, towarzysze Jehudy nazywali nierozdzielnymi. Wyobraźmy sobie Orestesa i Pyladesa w dwudziestym drugim roku życia. Jeden wesoły, rozmowny, drugi smutny, milczący i marzyciel. Dzielili między sobą niebezpieczeństwa, pieniądze i kochanki. Każdy z nich w niebezpieczeństwie zapominał o sobie, myśląc o drugim, jak młodzi Spartanie ze świętego oddziału. Takimi byli Montbar i Adler. Rozumie się, że należeli do towarzyszów Jehudy.
Wezwano ich, jak przewidywał Morgan, w sprawach stowarzyszenia.
Morgan podszedł wprost do fałszywego kury era i uścisnął mu dłoń.
— Kochany przyjacielu! — rzekł ten. — Dobrze żyjecie tu, w Paryżu! Rzuciłem tylko okiem na salę balową, przechodząc, jak przystało na skromnego kuryera, niosącego depesze generała Masseny do obywatela pierwszego konsula. Ale zdaje mi się, że macie tam ładny wybór ofiar. Lecz, kochani przyjaciele, musicie się narazić z tem wszystkiem pożegnać. Jest nieprzyjemne, rozpaczliwe, ale dom Jehudy przedewszystkiem.
— Kochany Hastier — odparł Morgan.
— Cicho! Bez nazwisk, jeśli łaska, panowie. Rodzina Hastierów jest to uczciwa rodzina z Lugdunu, prowadząca handel na placu Terreaux, z ojca na syna, któraby uważała za hańbę dla siebie, gdyby się dowiedziała, że jej spadkobierca jest kuryerem i lata po drogach z torbą narodową na plecach. Nazywajcie mnie Lecoq, ale nie Hastier. Nie znam żadnego Hastiera. A wy, panowie — ciągnął dalej, zwracając się do Montbara, Adlera i d’Assasa — czy go znacie?
— Nie — odparli wszyscy trzej. — Przepraszamy za błąd Morgana.
— Kochany Lecoq — powtórzył Morgan.
— To co innego. Na to imię odpowiadam. Cóżeś chciał mi powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że domyślamy się, dlaczego jesteś w tym ubiorze i po co ta mapa.
— Otóż chodzi poprostu o te resztki skarbu niedźwiedzi w Bernie, które, z rozkazu generała Masseny, generał Lecourbe wysłał pierwszemu konsulowi. Mało tego! jakieś sto tysięcy franków, których nie chcą przewozić przez Jurę z racyi partyzantów p. Teysonneta i które wysiano na Genewę, Bourg, Mâçon, Dijon i Troyes. Ta droga, jak się przekonają niebawem, jest również nie bardzo bezpieczna.
— Doskonale!
— Zawiadomił nas o tem Renard, który pędził z Gex co koń wyskoczy i dał znać Jaskółce, będącemu narazić w Châlon-sur-Saône; ten zaś, czy ta, dał znać do Auxerre mnie, Lecoqowi, który odwalił czterdzieści pięć mil, aby was z kolei zawiadomić. Teraz szczegóły drugorzędne. Skarb wyruszył z Berna w dniu 28 nivôse’a roku VIII Rzeczypospolitej potrójnej i niepodzielnej. Dziś powinien być w Genewie. Jutro wyruszy dyliżansem z Genewy do Bourgu. Otóż, jeśli wyruszycie dziś w nocy, pojutrze, drodzy synowie Izraela, możecie spotkać skarbiec panów niedźwiedzi pomiędzy Dijon i Troyes, około Bar-sur-Seine lub koło Châtillon. Cóż wy na to?
— Co my na to? Chyba niema o czem mówić. Oświadczamy, że nigdyśmy nie targnęli się na pieniądze panów niedźwiedzi z Bernu, gdyby zostawały w kufrach wielmożnych rajców miasta. Lecz z chwilą, gdy zmieniły one swe przeznaczenie raz, nie sądzę, aby coś stało na przeszkodzie do zmiany ich przeznaczenia po raz drugi. Ale jak pojedziemy?
— Czyż nie macie karetki pocztowej?
— Mamy. Stoi tu w wozowni.
— Macie konie, aby dojechać do pierwszej stacyi?
— Stoją w stajni.
— Macie paszporty?
— Każdy po cztery.
— No więc?
— No, więc nie możemy zatrzymać dyliżansu w karetce pocztowej; jeszcześmy nie tacy swobodni w ruchach.
— A dlaczegożby nie? — wtrącił Montbar. — To byłoby oryginalne. Przecież można schwytać statek z łodzi, czy nie można zatem złapać dyliżansu z karetki pocztowej? Może spróbujemy, Adlerze?
— I owszem — odparł Adler. — Ale co zrobisz z pocztylionem?
— Prawda — rzekł Morgan.
— Wszystko przewidziane, dziateczki — zawołał kuryer. — Z Troyes wysłano sztafetę. Karetkę zostawicie u Delbauce’a. Tam znajdziecie cztery wypasione wierzchowce. Obliczycie się z czasem, a pojutrze, a raczej jutro, bo północ już wybiła, pomiędzy siódmą a ósmą rano pieniądze panów niedźwiedzi przeżywać będą ciężkie chwile.
— Idziemy się przebrać? zapytał Adler.
— Po co? — odparł Morgan. — Zdaje mi się, że wyglądamy bardzo przyzwoicie. Chyba nigdy żaden dyliżans nie wiózł ludzi lepiej ubranych. Rzućmy jeszcze wzrokiem na mapę, weźmy nieco prowizyi, uzbrójmy się i jazda!
— Masz racyę — rzekł Montbar.
— Ja myślę — odparł Morgan. — Zamordujemy, jeśli trzeba będzie, konie, a o siódmej wieczorem będziem z powrotem i pokażemy się w Operze.
— Da nam to alibi — wtrącił d’Assas.
— O to chodzi — ciągnął dalej Morgan. — Bo któż pomyśli, że ludzie, którzy o 8-ej wieczorem oklaskują artystów, mogli zrana, pomiędzy Barem i Châtilonem załatwiać rachunki z konduktorem dyliżansu... Przyjrzyjcie się jeszcze mapie i wybierzcie dobrze miejsce.
Czterej młodzi ludzie pochylili się nad mapą Cassini’ego.
— Ja radziłbym — odezwał się kuryer — zaczaić się za miejscowością Massu — ot, tutaj.
Z temi słowy młodzieniec wskazał punkt na mapie i mówił dalej:
— Pojechałbym do Chaource — ot, tutaj; stamtąd do Troyes, dalej do Sens. Będziemy w Operze nie o ósmej, ale o dziesiątej, co będzie szykowniej.
— Zgadzam się na to — zawołał Morgan.
— Zgadzamy się — powtórzyły chórem trzy inne głosy.
Morgan wyjął zegarek, arcydzieło Petitota, zrobione dla Maryi-Antoniny, która darowała go księżnej de Polastron; od niej zegarek przeszedł do matki Morgana.
— Pierwsza po północy — rzekł Morgan. — Spieszmy się.
Od tej chwili zaczęła się wyprawa, a Morgan objął nad nią dowództwo i już nie radził się, lecz rozkazywał.
W pół godziny potem powóz, wiozący czterech młodych ludzi, zatrzymał się u rogatki Fontainebleau, gdzie naczelnik poczty zażądał od nich paszportów.
— Wolne żarty! — zawołał jeden z nich, wychylając się przez okno i zgodnie z modnym podówczas akcentem nie domawiając litery r — czyż to trzeba mieć paszporty, skoro się jedzie do Grosbois, do obywatela Baasa? Słowo honoru, zwaryowałeś, przyjacielu. Woźnica, batem po koniach!
Woźnica trzasnął z bata i powóz minął rogatkę.