Towarzysze Jehudy/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
W rodzinie.

Niech nasi myśliwi jadą do Lagny, my powróćmy do pałacu Luksemburskiego, aby się dowiedzieć, po co pierwszy konsul wezwał Holanda.
Roland zastał pierwszego konsula zamyślonego.
Na szmer kroków Rolanda, Bonaparte podniósł głowę.
— Coście sobie powiedzieli? — zapytał Bonaparte.
— Nagadaliśmy sobie dużo komplementów i rozstaliśmy się jak najlepiej.
— Jakie zrobił na tobie wrażenie?
— Człowieka dobrze wychowanego.
— Ile może mieć lat?
— Może być w moim wieku.
— Najwyżej, sądząc z głosu. Słuchaj, Rolandzie! Czyżbym się mylił? czyż jest generacya młoda rojalistów?
— Ech, generale — odparł Roland, wzruszając ramionami — są to resztki dawnej generacyi.
— Jeśli tak, Rolandzie, to trzeba stworzyć nowe pokolenie, oddane memu synowi, jeśli będę go kiedy miał.
Roland zrobił gest, który mógł oznaczać: „Nie mam nic przeciw temu“.
Bonaparte zrozumiał ten gest.
— Nie dość tego, że nie masz nie przeciw temu; musisz temu współdziałać.
— W jaki sposób, generale?
— Żeniąc się.
Roland wybuchnął śmiechem.
— Doskonale! — rzekł — z moim anewryzmem.
Bonaparte spojrzał na niego.
— Rolandzie kochany, zdaje mi się, że chcesz zostać starym kawalerem pod pretekstem tego anewryzmu.
— Czy sądzisz, generale?
— Tak. A ponieważ jestem człowiekiem moralnym, więc chcę, aby młodzi ludzie żenili się.
— Wynika stąd, że jestem niemoralnym — odpowiedział Roland — i że wywołuję zgorszenie memi kochankami!
— August — odparł Bonaparte — wydał prawa przeciw kawalerom; odebrał im prawa obywateli rzymskich.
— August...
— No, cóż?
— Poczekam, generale, aż będziesz Augustem. Dotychczas jesteś tylko Cezarem.
Bonaparte zbliżył się do młodzieńca.
— Są nazwiska, Rolandzie, które nie powinny wygasnąć. Rodzina de Montrevel należy do takich.
— Jeśli, generale, przez upór, albo przez kaprys, lub fantazyę nie zechcę pozostawić po sobie potomstwa, to zostanie jeszcze mój brat.
— Jakto! brat? Masz brata?
— Mam. Dlaczegożbym nie miał mieć?
— W jakim wieku?
— Jedenaście, dwunasty.
— Dlaczegoś mi nigdy o nim nie mówił?
— Bom sądził, że życie takiego malca nie interesuje generała.
— Mylisz się, Rolandzie: wszystko, co dotyczy moich przyjaciół, interesuje mnie. Trzeba było prosić mnie o cokolwiek dla brata.
— O co, generale?
— O przyjęcie go do jednej ze szkół w Paryżu.
— Dosyć masz petentów, generale; nie chciałem powiększać ich liczby.
— Słuchaj, twój brat musi wstąpić do szkoły w Paryżu; potem przejdzie do szkoły wojskowej lub do innej jakiej, którą tu założę.
— Doprawdy, generale, jakbym przeczuł twe zamiary, bo chłopak jest w drodze do Paryża.
— Jakto?
— Przed trzema dniami pisałem do matki, aby przywiozła chłopca do Paryża. Chciałem go umieścić w szkole, a potem, gdy podrośnie, pomówić o nim z generałem, o ile nie umrę na anewryzm! A w takim razie...
— W takim razie?
— Zostawię testament, w którym polecę opiece twej, generale, matkę, chłopca i siostrę.
— Jakto, siostrą?
— Tak, moją siostrę.
— Więc masz i siostrę?
— Mam.
— W jakim wieku?
— Siedemnaście lat.
— Ładna?
— Zachwycająca!
— Zaopiekuję się nią.
Roland zaczął się śmiać.
— Czego się śmiejesz? — zapytał pierwszy konsul.
— Chyba wywieszę nad wielką bramą Luksemburgu szyld...
— Jaki szyld?
— „Kantor małżeństw“.
— Tak! Jeśli nie chcesz się żenić, to po cóż siostra twoja ma zostać starą panną. Nie znoszę starych kawalerów i starych panien.
— Nie mówię, generale, że siostra będzie starą panną. Dosyć już, że jeden z członków rodziny de Montrevel wywołał twe niezadowolenie.
— Więc cóż mi tu gadasz?
— Mówię, że może zapytamy się siostrę mą o jej zdanie.
— Czyżby się zakochała już, tam na prowincyi?
— Nie chcę zaprzeczać. Bo opuściłem ją wesołą, zdrową, a znalazłem po powrocie bladą i smutną. Muszę dojść przyczyny... Pomówimy o tem.
— Tak, po powrocie z Vandei.
— Więc mam jechać da Vandei?
— Czy nie chcesz?
— Ależ co znowu!
— No, to pojedziesz do Wandei.
— A kiedy?
— Nic pilnego. Jutro rano...
— Doskonale! Mogę i prędzej. Ale co mam tam robić?
— Rzecz bardzo ważną, Rolandzie.
— Chyba nie żadna misya dyplomatyczna?
— Owszem. Misya dyplomatyczna, którą jednak spełnić może nie dyplomata.
— Wybornie nadaję się do tego. Tylko ponieważ nie jestem dyplomatą, muszę mieć dokładne instrukcye.
— Będziesz je miał. Czy widzisz tę mapę?
— Widzę — odparł Roland. — Ale to jest mapa Piemontu.
— Tak, Piemontu.
— Więc chodzi o Włochy?
— Ciągle o Włochy.
— Zdawało mi się, że o Wandeję?
— Ubocznie.
— Więc, generale, posyłasz mnie do Wandei, a sam wyruszasz do Włoch?
— Nie, uspokój się.
— To dobrze. Uprzedzam, że w przeciwnym razie uciekam i przyłączam się do ciebie, generale.
— Pozwalam. Ale powróćmy do Mélasa.
— Przepraszam, generale. Po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Tak, ale ja oddawna o niem myślę. Czy wiesz, gdzie pobiję Mélasa?
— Tam, gdzie się z nim spotkasz, generale.
Bonaparte zaśmiał się.
— Chodź tu — zwrócił się do Rolanda. — Popatrz-no. Tutaj pobiję Mélasa.
— Koło Aleksandryi?
— O dwie, trzy mile. W Aleksandryi są jego magazyny, szpitale, składy broni. Nie może się stąd oddalić. Muszę poprowadzić wielką grę, inaczej pokoju nie będę miał. Przejdę przez Alpy — tutaj wskazał na górę Sw. Bernarda — spadam na Mélasa w chwili, gdy się tego najmniej spodziewa, i zbijam go na kwaśne jabłko.
— Jestem o to spokojny.
— Ale rozumiesz, że, bym mógł spokojnie wyruszyć do Włoch, nie mogę za sobą zostawiać Wandei.
— A! o to chodzi!... Więc posyłasz mnie, generale, do Wandei, abym ją uśmierzył.
— Ten młodzieniec opowiedział mi bardzo poważne rzeczy o Wandei. Wandejczycy — to dzielni żołnierze, którymi dowodzą dobre głowy. Jest między nimi Jerzy Cadoudal... Chcę mu dać pułk, ale odmawia.
— Grymaśny.
— Ale nie wie on o jednej rzeczy.
— Kto? Cadoudal?
— Cadoudal. Nie wie, że ksiądz Bernier zrobił mi propozycye.
— Ksiądz Bernier?
— Tak.
— A któż to taki ten ksiądz Bernier?
— Syn chłopa z Anjou. Może on mieć dzisiaj 33-34 lata; był proboszczem w Saint-Laud w Angers w chwili rewolucyi. Odmówił przysięgi i przyłączył się do Wandejczyków. Kilkakrotnie uśmierzano Wandeję, kilka razy sądzono, że zamarła. Lecz mylono się. Wandeję uśmierzono, ale ksiądz Bernier nie podpisał pokoju. Ale Wandea była niewdzięczna względem niego. Ksiądz chciał zostać agentem generalnym przy wszystkich wojskach królewskich. Stofflet doradził nominacyę hr. Colberta de Maulevrier, jego kolatora. O godzinie drugiej rano narada się skończyła i ksiądz Bernier znikł. Co robił w tę noc, Bóg jeden wie. O godzinie czwartej rano oddział wojsk republikańskich otoczył chałupę, w której nocował Stofflet. Wzięty do niewoli, ścięty został w Angers... Nazajutrz rano dowództwo objął d’Autichamp i tegoż dnia mianował księdza Bernier agentem generalnym... Rozumiesz teraz?
— Doskonale.
— Otóż ten ksiądz Bernier robi mi propozycye.
— Panu, generałowi Bonaparte, pierwszemu konsulowi? I przyjmujesz, generale, jego propozycye?
— Tak, Rolandzie. Niech Wandeja uspokoi się, a otworzę jej kościoły, przywrócę jej księży.
— A jeśli zaczną śpiewać „Dominę, salvum fac regem“?
— Lepiej, żeby to śpiewali, niż nic. Bóg jest wszechmocny. On zdecyduje. Czy misya ta przypada ci do smaku?
— Najzupełniej.
— No to masz tu list do generała Hédouville. On będzie układał się z księdzem Bernier, jako dowódca armii zachodniej. Ale będziesz obecny przy wszystkich naradach: on będzie tylko powtarzał moje słowa, ty będziesz moją myślą. A teraz jedź jak najprędzej. Im prędzej powrócisz, tem prędzej pobiję Mélasa.
— Generale, chcę tylko napisać do matki.
— A gdzie ma się zatrzymać?
— W hotelu Ambasadorów.
— Kiedy przyjedzie?
— 23 albo 24-go z rana.
— Staje w hotelu Ambasadorów?
— Tak, generale.
— Wszystko biorę na siebie.
— Jakto! wszystko?
— No, tak. Matka twoja nie może mieszkać w hotelu.
— A gdzież ma mieszkać?
— U przyjaciół.
— Nie zna nikogo w Paryżu.
— Przepraszam cię, Rolandzie. Zna obywatela Bonapartego, pierwszego konsula, i obywatelkę Józefinę, jego żonę.
— Chyba, generale, nie ulokujesz matki mej w Luksemburgu?
— Nie, ale przy ulicy Zwycięstwa.
— Och, generale!
— No, no, to postanowione. Jedź i wracaj jak najprędzej.
Roland pochwycił rękę pierwszego konsula, by ją ucałować; ale Bonaparte przyciągnął go do siebie i rzekł:
— Uściśnij mnie, drogi Rolandzie, i pomyślnej drogi.
W dwie godziny później Roland jechał w ekstrapoczcie drogą, wiodącą do Orleanu.
Nazajutrz, o godzinie dziewiątej rano, wjeżdżał do Nantes po trzydziestu trzech godzinach podróży.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.