Towarzysze Jehudy/Tom II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Oświadczyny.

Roland, przybywszy do Paryża, przedewzystkiem złożył wizytę pierwszemu konsulowi; przynosił mu dwie nowiny o uspokojeniu Wandei i o zaciętszem niż kiedykolwiek powstaniu w Bretanii.
Bonaparte znał Rolanda; to też potrójna opowieść o zabójstwie Tomasza Millière’a, o sądzie biskupa Audrein’a i o bitwie pod Grandchamp, wywarła na nim głębokie wrażenie; zresztą w opowiadaniu młodzieńca była ponura rozpacz, która tchnęła szczerą prawdą.
Roland rozpaczał, że znowu ominęła go śmierć; zdawało mu się, że jakaś nieznana siła opiekuje się nim, skoro zawsze wychodził cało z niebezpieczeństw, gdy inni ginęli. Toć tam, gdzie sir John natknął się na dwunastu sędziów, którzy go skazali na śmierć, on widział tylko widmo nieszkodliwe. I żałował gorzko, że szukał specyalnie walki z Jerzym Cadoudalem, zamiast rzucić się w wir walki, w której mógłby może znaleźć śmierć.
Pierwszy konsul patrzał nań z niepokojem; widział bowiem, że Rolanda trawi wciąż żądza śmierci, z której, jak sądził, wyleczy się po powrocie do kraju i w otoczeniu rodziny.
Roland oskarżał siebie, aby zmniejszyć winę generała Hatry’ego, lecz sprawiedliwość i prawość żołnierska kazała mu oddać należne pochwały dla odwagi i wspaniałomyślności Cadoudala.
Bonaparte słuchał go uważnie, lecz ze smutkiem. O ile bowiem zapalał się do wojny z obcymi, o tyle wstrętem przejmowała go wojna domowa, w której kraj przelewał własną krew. Dlatego też sądził, że układy powinny były zastąpić wojnę. Lecz jakżeż prowadzić układy z takim człowiekiem, jak Cadoudal?
Bonaparte zdawał sobie sprawę z uroku, jaki wywierał swą osobą, zwłaszcza gdy mu o to chodziło. To też powziął myśl spotkania się z Cadoudalem. Lecz nic na razie nie wspomniał o tem Rolandowi, licząc jednak nań w chwili stanowczej.
Na razie chciał tylko wiedzieć, czy Brune, którego zdolnościom wojskowym ufał, będzie szczęśliwszy od swych poprzedników.
Pożegnał wreszcie Rolanda, zawiadomiwszy go o przybyciu jego matki i o tem, że zamieszkała w małym domku przy ulicy Zwycięstwa.
Roland dorożką udał się do wskazanego domu.
Tam znalazł panią de Montrevel, dumną i szczęśliwą, jak tylko nią być może kobieta i matka.
Edward od dnia poprzedniego umieszczony był w Prytaneum francuskiem.
Pani de Montrevel chciała wyjeżdżać z Paryża i wracać do Amelii, niepokojąc się o stan jej zdrowia.
Sir John blizki już był zupełnego wyzdrowienia; bawił w Paryżu, złożył był wizytę pani de Montrevel, lecz nie zastał, gdyż odprowadzała Edwarda do Prytaneum. Zostawił tylko kartę, na której podał swój adres: hotel Mirabeau, ulica de Richelieu.
Była jedenasta, godzina zwykła śniadania sir Johna. Roland, mając wszelkie szanse zastania go w domu, pojechał do hotelu Mirabeau.
Zastał istotnie sir Johna przy stole, spożywającego śniadanie angielskie, złożone z kotletów prawie surowych i z herbaty.
Ujrzawszy Rolanda, sir John z okrzykiem radości zerwał się od stołu i pośpieszył na spotkanie.
Roland żywił dla sir Johna, człowieka wyjątkowego pod tym względem, że dobroć serca usiłował pokryć ekscentrycznością, uczucie głębokiego przywiązania.
Sir John był blady i nieco schudł; zresztą czuł się doskonale.
Rana zagoiła się — zupełnie, odczuwał jeszcze pewne bóle, ale już coraz słabsze, ostatecznie jednak odzyskiwał już zdrowie.
Sir John ze swej strony przyjął Rolanda bardzo serdecznie, co było niespodziewane ze strony tak skrytego człowieka, i twierdził, że radość z powodu widzenia przyjaciela powróci go ostatecznie do zdrowia.
Poprosił Rolanda do stołu, ofiarowując mu śniadanie francuskie.
Roland przyjął zaproszenie. Lecz jak każdy żołnierz, który odbył uciążliwe kampanie w okresie Rewolucyi, podczas których niejednokrotnie brakowało chleba, Roland smakoszem nie był, a mógł jeść byle co. To też uprzejmość sir Johna, który chciał podać śniadanie francuskie, przeszła niepostrzeżenie.
Natomiast dostrzegł Roland, że sir John jest jakiś zakłopotany, że ma na ustach jakiś sekret, którym chciałby się podzielić.
Roland postanowił dopomódz przyjacielowi.
Po skończonem śniadaniu z właściwą sobie otwartością zwrócił się do sir Johna:
— Cóż, kochany lordzie? Masz mi coś do powiedzenia, coś, czego jednak nie odważasz się powiedzieć?
Sir John zadrżał i poczerwieniał.
— Tam do licha! — ciągnął dalej Roland — widocznie jest to rzecz trudna do wypowiedzenia. Jeśli masz jednak do mnie jaką prośbę, to wiedz, że chyba jest mało takich, którym mógłbym odmówić. Mów więc, słucham.
I Roland zamknął oczy, aby uważniej słuchać.
Lecz, widocznie, dla lorda Tanlay’a sprawa była trudna do wypowiedzenia, bo Roland po jakich dziesięciu sekundach otworzył oczy, nie mogąc doczekać się jego słów.
Sir John był blady, bledszy, niż przedtem.
Roland wyciągnął doń rękę ze słowami:
— Chyba chcesz się poskarżyć przede mną na sposób, w jaki cię traktowano w zamku Noires-Fontaines.
— Tak, przyjacielu. Od pobytu mego w tym zamku rozpoczyna się szczęście lub nieszczęście mego życia.
Roland popatrzał uważnie na sir Johna:
— Ależ, czy nareszcie?...
I zatrzymał się, spostrzegłszy, że może popełnić niedelikatność.
— Nie, kończ, Rolandzie!
— Czy chcesz?
— Proszę cię.
— A jeśli się mylę, jeśli powiem coś nie mądrego?
— Kończ, mój kochany!
— No to chciałem powiedzieć, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wasza Wielmożność zaszczyci mą siostrę swą miłością.
Sir John krzyknął z radości i z szybkością, nie licującą z tak flegmatycznym człowiekiem, rzucił się w ramiona Rolanda.
— Siostra twoja, Rolandzie, to anioł. Kocham ją zmalej duszy!
— Czyś wolny zupełnie, milordzie?
— Zupełnie. Mówiłem ci już, że od dwunastu lat posiadam majątek, który mi daje dwadzieścia pięć tysięcy funtów rocznie.
— To za dużo dla kobiety, która ci wniesie w posagu zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Ach! — zawołał Anglik z akcentem właściwym swej narodowości, który powracał mu w chwilach silnych wzruszeń — jeśli trzeba postradać część majątku, to go postradam.
— Nie o to chodzi — odparł ze śmiechem Roland. — To niepotrzebne. Jesteś bogaty, to nieszczęście. Ale cóż robić?... Nie o to chodzi. Czy kochasz moją siostrę?
— Och, uwielbiam!
— Ale czy ona — zapytał Roland — kocha ciebie?
— Zrozum, żem się jej o to nie pytał. — Musiałem przedtem zapytać się ciebie, kochany Rolandzie, czy nic nie masz przeciw temu, i prosić cię o wstawienie się za mnie u matki. Mając przyzwolenie was obojga, oświadczę się... Albo nie, ty się oświadczysz za mnie, bo ja się na to nie odważę.
— Więc ja miałem twe pierwsze zwierzenia?
— I słusznie! Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— No to, mój drogi, u mnie oczywiście sprawę wygrałeś.
— A matka i siostra...
— To jedna osoba. Rozumiesz, że matka pozostawi Amelii zupełnie wolny wybór. Jeśli jednak matka wybierze ciebie, Amelia będzie zupełnie szczęśliwa. Ale pozostaje jeszcze ktoś.
— Któż taki?
— Pierwszy konsul — odpowiedział Roland.
God!... — wyrwało się Anglikowi, który jednak urwał w połowie przekleństwo narodowe.
— Przed moim wyjazdem do Wandei — ciągnął dalej Roland — wspomniał o małżeństwie mej siostry, i oświadczył mi, że jest to sprawa, która obchodzi nie mnie i nie matkę, lecz jego.
— No, to jestem zgubiony! — zawołał sir John.
— Dlaczego?
— Pierwszy konsul nie lubi Anglików.
— Chyba Anglicy nie lubią pierwszego konsula.
— A któż powie pierwszemu konsulowi o moich zamiarach?
— Ja.
— I przedstawisz mu moje zamiary, jak rzecz, która ci jest miłą?
— Zrobię z ciebie gołębia pokoju pomiędzy dwoma narodami — rzekł Roland, wstając.
— Dzięki — zawołał Anglik, ściskając dłoń Rolanda; poczem ze smutkiem w głosie zapytał:
— Już odchodzisz?
— Mój drogi! mam urlop tylko na kilka godzin. Godzinę spędziłem u matki, dwie u ciebie, jedną godzinę poświęcę przyjacielowi twemu Edwardowi i następnie wracam do Luksemburgu.
— Pozdrów Edwarda ode mnie i powiedz mu, że zamówiłem już parę pistoletów, żeby nie był zmuszony strzelać z pistoletów konduktora, jeśli napadną go rozbójnicy.
Roland popatrzał na sir Johna.
— Cóż to za nowa historya? — zapytał.
— Nie znasz jej?
— Nie; jakiej to historyi nie znam?
— Zdarzenie, które o mało nie przyprawiło o śmierć naszej biednej Amelii.
— Jakie zdarzenie?
— Napad na dyliżans.
— Co za dyliżans?
— Ten, w którym jechała twoja matka.
— Dyliżans, w którym była moja matka?
— No, tak.
— Na dyliżans, w którym była moja matka, napadnięto?
— Widziałeś się z matką. Czy nic ci nie opowiadała?
— O tem ani słówka.
— Otóż Edward spisał się po bohatersku. Ponieważ nikt się nie bronił, on zaczął się bronić. Wyrwał pistolety konduktorowi i dał ognia.
— Dzielny dzieciak! — zawołał Roland.
— Tak, dzielny. Ale na szczęście, czy na nieszczęście, konduktor wyjął był kule. Towarzysze Jehudy wypieścili Edwarda za odwagę, lecz nikt nie został ani raniony, ani zabity.
— Czy to wszystko pewne, co mi mówisz?
— Powtarzam ci, że siostra twoja o mało nie umarła z przerażenia.
— Dobrze — rzekł Roland.
— Co — dobrze?
— Tak; tembardziej muszę się widzieć z Edwardem.
— Cóż zamyślasz?
— Mam projekt...
— Powiedz mi.
— No, nie. Moje projekty nie wychodzą ci na dobre.
— Ale, kochany Rolandzie, jeśliby chodziło o jakiś odwet...
— No, to dam go w imieniu nas obu. Jesteś »zakochany, żyj więc w miłości.
— Ale mam twoje poparcie?
— Oczywiście; chciałbym bardzo nazywać cię bratem.
— Czy masz mię dość, jako przyjaciela?
— O tak; to trochę za mało.
— Dziękuję.
I uścisnęli sobie ręce.
W kwadrans potem Roland był już w Prytaneum, które stało tam, gdzie dziś stoi liceum Ludwika Wielkiego, poza Sorboną.
Zawołano Edwarda, który rzucił się w objęcia brata.
Po pierwszych czułościach Roland skierował rozmowę na napad na dyliżans.
O ile sir John był skąpy w udzieleniu szczegółów o tem wydarzeniu, o tyle Edward opowiedział wszystko z najdokładniejszymi szczegółami, a więc o konszachtach Hieronima, z bandytami, o pistoletach nabitych tylko prochem, o zemdleniu matki, o pomocy udzielonej matce przez napadających, o tem, że napastnicy wiedzieli jego imię, wreszcie o tem, że w pewnej chwili jednemu z napastników, który cucił matkę, spadła maska z twarzy i że matka musiała widzieć jego twarz.
Rolanda uderzył ten ostatni szczegół.
Następnie chłopak opowiedział o posłuchaniu u pierwszego konsula.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, o co mu chodziło, Roland powrócił do Luksemburgu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.