Towarzysze Jehudy/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uczucie, jakiego doznawał Roland, dążąc za Jerzym Cadoudalem, podobne było do uczucia człowieka nawpół rozbudzonego, nad którym sen nie utracił jeszcze władzy i który zbliża się stopniowo do granicy, dzielącej dlań noc od dnia; usiłuje zdać sobie sprawę z tego, czy znajduje się w krainie urojonej, czy też wkroczył już w dziedzinę rzeczywistości, i im bardziej usiłuje przeniknąć ciemności mózgu swojego, tem bardziej zagłębia się w wątpliwość.
Istniał człowiek, dla którego Roland miał kult niemal boski; przyzwyczajony żyć w atmosferze chwały, jaka otaczała tego człowieka, przywykły widzieć, że inni słuchają jego rozkazów i że on sam jest im posłuszny z szybkością i abnegacyą niemal wschodnią, zadziwił się niepomału, spotykając na dwóch krańcach Francyi dwie zorganizowane potęgi, wrogie władzy tego człowieka i gotowe walczyć z tą władzą. Wyobraźcie sobie jednego z owych Żydów Judasza Machabeusza, wielbiciela Jehowy, który słyszał od dzieciństwa, że nazywają Go Królem królów, Bogiem mścicielem, Panem zastępów, Wiekuistym wreszcie, i który nagle zetknąłby się z tajemniczym Ozyrysem Egipcyan lub gromowładnym Jowiszem Greków.
Przygody w Awinionie i w Bourgu z Morganem i towarzyszami Jehudy, przygody w Muzillacu i w Trinité z Cadoudalem oraz szuanami wydawały się Rolandowi osobliwem wtajemniczeniem w jakąś nieznaną religię; ale, jak owi odważni neofici, którzy narażają się na śmierć, by poznać tajemnicę istoty religii, i on postanowił wytrwać do końca.
Zresztą przejęty był potrosze podziwem dla tych charakterów wyjątkowych; nie bez zdumienia mierzył siłę tych zbuntowanych Tytanów, walczących przeciw Bogu, i czuł, że ci, którzy zasztyletowali sir Johna w Chartreuse de Seillon i rozstrzelali biskupa z Vannes w wiosce Trinité, nie byli mężami pospolitymi.
A cóż teraz ujrzy jeszcze? Dowie się o tem, niebawem; są już w drodze od pięciu i pół godziny a świt był blizki.
Powyżej wioski Tridon jechali polami na przełaj; poczem, pozostawiając Vannes na lewo, dotarli do Tréfléonu. W Tréfléonie Cadoudal, któremu towarzyszył stale jego generał major Złoty Sęk, spotkał Przodownika i Śpiewaka Zimowego, wydał im rozkazy i podążył dalej, trzymając się lewej strony, ku skrajowi małego lasku, ciągnącego się od Grandchamp do Larré.
Tu Cadoudal zatrzymał się, huknął trzykrotnie, naśladując okrzyk sowy, i, po chwili, otoczony był trzystu swoimi ludźmi.
Brzask szarawy ukazywał się od strony Tréfléonu i Saint-Nolfu; były to nie pierwsze promienie słońca, lecz pierwsze blaski dnia.
Gęste opary unosiły się z ziemi, tak, że na pięćdziesiąt kroków przed sobą nikt nic nie widział.
Cadoudal, zanim zapuścił się dalej, czekał widocznie na nowiny.
Nagle, w odległości jakich pięciuset kroków, odezwało się pianie koguta.
Cadoudal nastawił uszu; ludzie jego spojrzeli po sobie ze śmiechem.
Pianie odezwało się powtórnie, lecz już bliżej.
— To on — rzekł Cadoudal — odpowiedzcie.
O trzy kroki od Rolanda odezwało się wycie psa, naśladowane z taką doskonałością, że młodzieniec, jakkolwiek uprzedzony, zaczął szukać wzrokiem zwierzęcia, które rzucało ponurą skargę.
W tejże samej chwili prawie śród mgły zaczął się poruszać człowiek, który zbliżał się szybko, a postać jego zarysowywała się coraz wyraźniej.
Idący spostrzegł dwóch jeźdźców i skierował się ku nim.
Cadoudal postąpił kilka kroków naprzód, kładąc palec na usta, na znak, że nadbiegający człowiek ma mówić pocichu.
— Stąd też ten zatrzymał się dopiero, gdy był tuż przy generale.
— I cóż, Kwiecie Cierniowy — zapytał Jerzy — trzymamy ich?
— Jak mysz w pułapce, i ani jeden nie wróci do Vannes, jeśli taka twoja wola, generale.
— Owszem, owszem. Ilu ich jest?
— Stu ludzi, pod wodzą samego generała.
— Ile wozów?
— Siedemnaście.
— Kiedy wyruszają w drogę?
— Powinni być o trzy czwarte mili stąd.
— Jaką drogą idą?
— Drogą z Grandchamp do Vannes.
— Tak, że rozstawiając się od Meucon do Plescop...
— Zagrodzisz im, generale, drogę.
— Doskonale.
Cadoudal wezwał czterech swoich poruczników: Śpiewaka, Zimowego, Przewodnika, Ścigłego i Ładownicę.
Poczem, gdy stanęli przy nim, wyznaczył każdemu jego oddział.
Każdy z kolei wydał krzyk puszczyka i znikł z pięćdziesięciu ludźmi.
Mgła była w dalszym ciągu taka gęsta, że pięćdziesięciu ludzi, którzy tworzyli każdy z tych oddziałów, w oddaleniu stu kroków znikali, jak cienie.
Cadoudal pozostał z pięćdziesięciu ludźmi, Złotym Sękiem i Kwiatem Cierniowym.
Powrócił do Rolanda.
— I cóż, generale — spytał Roland — czy wszystko idzie według twego życzenia?
— Wszystko albo mniej więcej, pułkowniku — odparł szuan — a za pół godziny osądzisz sam.
— Trudno będzie coś osądzić śród tej mgły.
Cadoudal powiódł wzrokiem dokoła.
— Za pół godziny — rzekł — mgła się rozproszy. Czy zechcesz, pułkowniku, zużytkować to półgodziny na posilenie się jadłem i napitkiem?
— Co prawda — odparł młodzieniec — przyznaję, że jazda wygłodziła mnie porządnie.
— A ja — rzekł Jerzy — mam zwyczaj przed każdą bitwą zjeść jak najlepsze śniadanie.
— A więc stajesz do bitwy, generale?
— Naturalnie.
— Ale z republikanami, a ponieważ mamy do czynienia z generałem Hatry’m we własnej osobie, wątpię, czy zechce się poddać bez zaciętego oporu.
— A czy republikanie wiedzą, że będą się bili z panem?
— Nie domyślają się nawet.
— Tak, że to niespodzianka?
— Niezupełnie, wobec tego, że mgła się rozproszy i oni ujrzą nas w tej samej chwili, kiedy my ich zobaczymy.
Wówczas, zwracając się do tego, który widocznie zawiadywał prowiantami:
— Zabijako — spytał — czy masz co dla nas na śniadanie?
Zabijaka skinął głową potwierdzająco, wsunął się do lasu i po chwili ukazał się, wlokąc za sobą osła, objuczonego dwoma koszykami.
W jednej chwili rozpostarto na ziemi płaszcz a na tym płaszczu rozłożono pieczone kurczę, kawałek zimnej peklowiny, chleb i placki z mąki gryczanej.
Tym razem Zabijaka wystąpił zbytkownie: postawił butelkę wina i kieliszek.
Cadoudal wskazał Rolandowi stół nakryty i improwizowaną ucztę.
Roland zeskoczył z konia i oddał cugle jednemu z szuanów.
Cadoudal poszedł za jego przykładem.
— Teraz — rzekł, zwracając się do swoich ludzi — macie, jak my, pół godziny czasu na śniadanie; uprzedzam tych, którzy za pół godziny nie będą gotowi, że, będą się bili o pustym żołądku.
Zaproszenie to równało się widocznie rozkazowi, albowiem wykonane było z taką szybkością i dokładnością. Każdy wydobył kawałek chleba albo placek gryczany z sakwy lub z kieszeni i poszedł za przykładem generała, który poćwiertował już kurę dla siebie i dla Rolanda.
Ponieważ był tylko jeden kieliszek, przeto obaj pili z jednego.
Gdy tak jedli śniadanie razem, niby dwaj przyjaciele podczas odpoczynku na polowaniu, dzień wstawał i, jak przepowiedział Cadoudal, mgła rozpraszała się coraz bardziej.
Niebawem można już było rozpoznać najbliższe drzewa, następnie linię lasu, ciągnącego się na prawo z Meucon do Grandchamp, na lewo zaś równina Plescopu, przecięta przez strumyk, szła pochyło aż do Vannes.
Czuć tam było ten naturalny spadek właściwy ziemi, w miarę jak się zbliża do oceanu.
Na drodze z Grandchamp do Plescopu ukazała się niebawem linia wozów, której koniec ginął w lesie.
Ta linia wozów była nieruchoma; nietrudno było zrozumieć, że przeszkoda nieprzewidziana powstrzymała ją w biegu.
Istotnie, na pół ćwierci mili przed pierwszym wozem można było rozróżnić dwustu ludzi Przodownika, Śpiewaka Zimowego, Scigłego, Zabijaki i Ładownicy, którzy zagrodzili drogę.
Republikanie, słabsi liczebnie — powiedzieliśmy, że było ich tylko stu — zatrzymali się i czekali zupełnego rozproszenia się mgły, by się upewnić co do liczby nieprzyjaciela i ludzi, z którymi mieli do czynienia.
Ludzie i konie ustawieni byli w trójkąt, którego kraniec stanowił Cadoudal ze swymi stu żołnierzami.
Na widok tej niewielkiej gromadki ludzi, okolonej przez potrójne siły, na widok tego munduru, którego barwa sprawiła, że, nadano nazwę błękitnych republikanom, Roland zerwał się z pośpiechem.
Co do Cadoudala, pozostał niedbale wyciągnięty, kończąc śniadanie.
Ze stu łudzi, otaczających generała, ani jeden, jak się zdawało, nie był zajęty widowiskiem, jakie miał przed oczyma; rzecby można, iż czekali na rozkaz Cadoudala, by zwrócić na nie uwagę.
Rolandowi wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że republikanie są straceni.
Cadoudal śledził na obliczu młodzieńca różne uczucia, jakie się na niem kolejno odbijały.
— I cóż — spytał szuan po chwili milczenia, — czy uważasz, pułkowniku, że rozkazy moje zostały należycie wydane?
— Mógłbyś nawet powiedzieć, generale, że byłeś bardzo ostrożny — odparł Roland z drwiącym uśmiechem.
— Czyż pierwszy konsul nie korzysta z każdej sposobności, która mu się nadarzy? — zapytał Cadoudal.
Roland zagryzł usta i, zamiast odpowiedzieć na pytanie przywódcy rojalistów, rzekł:
— Generale, chcę cię prosić o pewną łaskę i mam nadzieję, że, mi jej nie odmówisz.
— Jaką?
— Pozwól mi pójść zginąć wraz z mymi towarzyszami.
Cadoudal wstał.
— Spodziewałem się tej prośby — rzekł.
— A więc uwzględniasz ją — rzekł Roland, a oczy jego roziskrzyły się radością.
— Tak; ale przedtem żądam od pana przysługi — rzekł wódz rojalistów z wielką godnością.
— Proszę, niech pan mówi.
— Żebyś zechciał, pułkowniku, być moim parlamentarzem wobec generała Hatry’ego.
— W jakim celu?
— Chciałbym przedstawić mu pewne propozycye przed rozpoczęciem bitwy.
— Przypuszczam, że do tych propozycyi, które chcesz mi powierzyć, generale, nie zaliczasz propozycyi złożenia broni?
— Rozumiesz dobrze, pułkowniku, że, przeciwnie, ta propozycya jest na czele wszystkich innych.
— Generał Hatry odmówi.
— To prawdopodobne.
— A wtedy?
— Wtedy pozostawię mu wybór między dwiema innemi propozycyami, które będzie mógł, sądzę, przyjąć, nie uchybiając honorowi.
— Jakiemi?
— Powiem je panu w swoim czasie; niech pan zacznie od pierwszej.
— Proszę ją sformułować, generale.
— A więc: generał Hatry i jego ludzie otoczeni są przez siły potrójne; ofiarowuję się darować im życie, ale złożą broń i przysięgną, że przez pięć lat najbliższych nie będą odbywali służby wojskowej w Wandei.
Roland potrząsnął głową przecząco.
— Przecież to lepiej, niż pozwolić wyrżnąć swoich ludzi.
— Zgoda; ale on będzie wolał pozwolić ich wyrżnąć i zginąć wraz z nimi.
— Czy nie sądzisz, pułkowniku — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal, że przedewszystkiem należałoby go o to spytać?
— To słuszne — odparł Roland.
— Koń pułkownika — rzekł Cadoudal do szuana, który go pilnował.
Przyprowadzono konia Rolandowi.
Młodzieniec wskoczył na konia i niebawem pędził ku zatrzymanemu konwojowi.
Na bokach konwoju tego utworzyła się gromadka, utworzona najwidoczniej z generała Hatry’ego i jego oficerów.
Do tej gromadki skierował się Roland, oddalony od szuanów o trzy strzały karabinowe zaledwie.
Wielkie było zdziwienie generała Hatry’ego na widok dążącego ku niemu oficera w mundurze pułkownika republikańskiego.
Wysunął się z gromadki i postąpił trzy kroki naprzeciw posłańca.
Roland dał się poznać, opowiedział, w jaki sposób znalazł się śród białych, i przedstawił generałowi Hatry’emu propozycyę Cadoudala.
Jak przewidział, generał odmówił.
Roland z sercem radością i dumą wezbranem powrócił do Cadoudala.
— Odmawia! — krzyknął z takiej odległości, na jaką głos jego mógł być usłyszany.
Cadoudal skinął głowią na znak, że nie jest bynajmniej zdziwiony tą odmową.
— A więc, w takim razie — rzekł — przedstaw mu, pułkowniku, moją drugą propozycyę; nie chcę sobie mieć nic do wyrzucenia, wobec takiego sędziego polubownego, jak pan.
Roland złożył ukłon.
— Jakaż jest ta druga propozycya? — zapytał.
— Oto generał Hatry przybędzie ku mnie na przestrzeni, która jest wolna między naszemi wojskami; będzie miał taką samą broń, jak ja: to jest szablę i dwa pistolety, i sprawa rozstrzygnie się między nami dwoma; jeśli ja jego zabiję, jego żołnierze poddadzą się warunkom, o jakich wspominałem, albowiem jeńców brać do niewoli nie możemy; jeśli on mnie zabije, jego ludzie zostaną tędy przepuszczeni aż do Vannes i nikt ich przez całą drogę niepokoić nie będzie. Mam nadzieję, że jest to propozycya, którą przyjąłbyś, pułkowniku!
— To też przyjmuję ją dla siebie — odparł Roland.
— Tak — rzekł Cadoudal — ale pan nie jest generałem Hatry; niech-że więc pan zadowoli się narazie rolą jego parlamentarza, a jeśli ta propozycya, której nie zlekceważyłbym na jego miejscu, jeszcze mu nie dogadza, w takim razie jestem łaskawy! wrócisz, pułkowniku, i uczynię mu propozycyę trzecią.
Roland oddalił się po raz drugi; oczekiwany był przez republikanów z widoczną niecierpliwością.
Oznajmił poselstwo swoje generałowi Hatry’emu.
— Obywatelu — odparł generał — winienem zdać sprawę ze swego postępowania pierwszemu konsulowi, wy jesteście jego adjutantem i wam polecam, abyście, za powrotem z Paryża, byli moim świadkiem wobec niego. Co uczynilibyście na mojem miejscu? Postąpię tak, jakbyście wy postąpili.
Roland zadrżał; twarz jego przybrała poważny wyraz twarzy człowieka, który rozważa sam ze sobą sprawę honorową.
Poczem, po kilku sekundach:
— Generale — rzekł — odmówiłbym.
— Z jakich powodów, obywatelu? — spytał generał.
— Dlatego, że przypadek kieruje pojedynkiem; dlatego, że nie możesz, generale, życia stu walecznych oddawać na los tego przypadku; dlatego, że w sprawie takiej, jak niniejsza, w którą każdy wplątany jest na swój rachunek, każdy powinien bronić swojej skóry, jak tylko zdoła najlepiej.
— Takie twoje zdanie, pułkowniku?
— Klnę się honorem!
— I moje również; zanieście moją odpowiedź generałowi rojalistycznemu.
Roland powrócił galopem do Cadoudala i powtórzył mu odpowiedź generała Hatry’ego.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Spodziewałem się tego — rzekł.
— Nie mógł pan spodziewać się tego, skoro to ja dałem mu tę radę.
— A przecież przed chwilą był pan odmiennego zdania?
— Tak; ale pan sam zwrócił mi uwagę, że nie jestem generałem Hatry... Jakaż jest więc trzecia propozycya pańska! — zapytał Roland niecierpliwie; zaczynał bowiem spostrzegać, a raczej spostrzegł już od początku, że generałowi rojalistycznemu przypadła w udziale rola szlachetniejsza.
— Moja trzecia propozycya — rzekł Cadoudal — to rozkaz: rozkaz, na mocy którego dwustu moich ludzi wycofa się stąd. Generał Hatry ma stu żołnierzy i ja zatrzymuję stu; moi przodkowie, Bretończycy, przyzwyczajeni byli bić się ręka na rękę, pierś na pierś, człowiek przeciw człowiekowi i raczej jeden przeciw trzem, niż w trzech na jednego; jeśli generał Hatry pozostanie zwycięzcą, przejdzie po naszych zwłokach i powróci spokojnie do Vannes; jeśli będzie zwyciężony, nie powie, że stało się tak dzięki przewadze liczebnej... Panie de Montrevel, niech pan idzie do swoich przyjaciół i pozostanie z nimi; ja z kolei daję im przewagę liczebną: pan sam wart jest dziesięciu ludzi.
Roland uchylił kapelusza.
— Co to znaczy, panie? — spytał Cadoudal.
— Mam zwyczaj składać pokłon wszystkiemu, co mi się wydaje wielkie, więc też składam pokłon panu...
— Pułkowniku — rzekł Cadoudal — ostatni kieliszek wina! Każdy z nas wychyli go na cześć tego, co kocha, czego mu żal opuścić na ziemi, co spodziewa się ujrzeć znów w niebie.
Poczem, biorąc butelkę i jedyny kieliszek, napełnił go do połowy i podał Rolandowi.
— Mamy tylko jeden kieliszek, panie de Montrevel, niech pan pije pierwszy.
— Dlaczego pierwszy?
— Najpierw dlatego, żeś pan moim gościem; następnie dlatego, że jest przysłowie, które mówi, że, pijąc po kimś, poznajemy jego myśli.
Poczem dodał ze śmiechem:
— Chcę wiedzieć, co pan myśli, panie de Montrevel.
Roland wychylił kieliszek i oddał pusty Cadoudalowi.
Cadoudal napełnił znów kieliszek do połowy dla siebie i wychylił go z kolei.
— I cóż, generale — zapytał Roland — wiesz teraz, co myślę?!
— Nie — odparł Jerzy — przysłowie kłamie.
— A więc — rzekł Roland ze swoją zwykłą szczerością, myślę, generale, że jesteś człowiekiem dzielnym, i za zaszczyt uważać sobie będę, jeśli w chwili, w której mamy stanąć do walki, zechcesz mi podać rękę.
Młodzieńcy wyciągnęli dłonie i połączyli je uściskiem, raczej jak dwaj przyjaciele, którzy rozstają się na długo, niż jak dwaj wrogowie, którzy spotkają się na polu bitwy.
W tym prostym czynie była pełna majestatu wzniosłość.
Obaj młodzieńcy uchylili kapelusza.
— Szczęść Boże! — rzekł Roland do Cadoudala — pozwól mi jednak, generale, wątpić o spełnieniu się mego życzenia. Wyznam ci, że, co prawda, życzenie to płynie z ust a nie z serca.
— Niechaj Pan Bóg strzeże! — rzekł Cadoudal do Rolanda — a mam nadzieję, że moje życzenie się spełni, jest bowiem szczerym wyrazem mojej myśli.
— Jakim sygnałem dasz znać, generale, że jesteś gotów? — zapytał Roland.
— Strzałem w powietrze, na który ty, pułkowniku, również odpowiesz strzałem.
— Dobrze, generale — odparł Roland.
I, puszczając konia galopem, przebył po raz trzeci przestrzeń, dzielącą generała rojalistycznego od generała republikańskiego.
Cadoudal zaś, wyciągając rękę ku Rolandowi, rzekł:
— Przyjaciele, widzicie tego młodzieńca?
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Rolandowi, wszystkie usta szepnęły wyraz tak.
— A więc polecili nam go nasi bracia z Południa; niechaj życie jego będzie dla was święte; możecie go schwytać, ale żywego i żeby mu włos z głowy nie spadł, słyszycie?
— Dobrze, generale — odparli szuanie.
— A teraz, przyjaciele, pamiętajcie, że jesteście synami owych trzydziestu Bretończyków, którzy walczyli z trzydziestu Anglikami między Ploermelem i Josselinem, o dziesięć mil stąd, i którzy pozostali zwycięzcami.
Poczem, wzdychając, dodał półgłosem:
— Na nieszczęście nie mamy tym razem do czynienia z Anglikami.
Mgła rozproszyła się zupełnie i, jak zawsze prawie zdarza się w wypadku podobnym, blade promienie słońca zimowego zabarwiły żółtawym blaskiem płaszczyznę Plescopu.
Można było zatem rozróżnić wszystkie ruchy obu oddziałów.
W tym samym czasie, kiedy Roland powracał do republikanów, Złoty Sęk pędził galopem ku swoim dwustu ludziom, którzy mu przecinali drogę.
Zaledwie Złoty Sęk rozmówił się z czterema porucznikami Cadoudala, stu ludzi odłączyło się i półobrotem skierowało się na prawo, stu innych zaś, ze strony przeciwnej, również półobrotem skierowało się na lewo.
Oba oddziały ruszyły z miejsca każdy w swoją stronę: jeden szedł ku Plumergatowi, drugi ku Saint-Avé, zostawiając drogę wolną.
Oba zatrzymały się o ćwierć mili od gościńca, opuściły karabiny do nogi i stały bez ruchu. Złoty Sęk powrócił do Cadoudala.
— Czy masz jakie specyalne rozkazy dla mnie, generale? — rzekł.
— Jeden tylko — odparł Cadoudal. — Weź ośmiu ludzi i idź za mną; gdy zobaczysz, że młodzieniec, z którym jadłem śniadanie, upadł pod swego konia, rzucisz się na niego wraz ze swymi ośmioma ludźmi, zanim zdąży się wyswobodzić, i weźmiesz go jako jeńca.
— Słucham, generale.
— Wiesz, że chcę go odnaleźć zdrowego i całego.
— Rozumiem, generale.
— Wybierz sobie ośmiu ludzi, a gdy pan de Montrevel będzie już jeńcem i da słowo honoru, możecie już rozporządzać sobą dowoli.
— A jeśli nie zechce dać słowa?
— Otoczycie go tak, żeby nie mógł uciekać, i będziecie go strzegli do końca walki.
— Niech i tak będzie! — rzekł Złoty Sęk, wzdychając. — Tylko, że smutno będzie stać z założonemi rękoma, gdy inni weselić się będą.
— Ba! kto wie? — rzekł Cadoudal — będzie dosyć roboty dla wszystkich.
Poczem, rzucając spojrzenie na równinę i widząc swoich ludzi na boku a republikanów stłoczonych, gotowych do boju, rzekł:
— Broń!
Przyniesiono mu karabin.
Cadoudal uniósł go nad głowę i dał strzał w powietrze.
W tej samej prawie chwili strzał, dany w tych samych warunkach, po stronie republikanów, odpowiedział jak echo na strzał Cadoudala.
Poczem rozległ się głos dwóch bębnów i trąbki.
Cadoudal stanął w strzemionach.
— Dzieci! — zapytał — czy wszyscy odmówili modlitwę poranną?
— Tak! tak! — odparły wszystkie prawie głosy.
— Jeśli którykolwiek z was zapomniał lub nie miał czasu modlitwy odmówić, niechaj odmówi ją teraz.
Pięciu czy sześciu wieśniaków uklękło i zaczęło się modlić.
Odgłos bębnów i trąbki zbliżał się coraz bardziej.
— Generale! generale! — odezwało się kilka niecierpliwych głosów — widzisz, że nadchodzą.
Generał wskazał ruchem klęczących szuanów.
— Słusznie — rzekli niecierpliwi.
Ci, którzy się modlili, powstawali kolejno, stosownie do tego, czy modlitwa ich była dłuższa czy krótsza.
Gdy powstał ostatni, republikanie przebyli już mniej więcej trzecią część drogi.
Szli z nastawionymi bagnetami w trzech szeregach a każdy szereg był potrójny.
Roland dążył na czele szeregu pierwszego; generał Hatry między pierwszym a drugim.
Łatwo było poznać ich obu, albowiem oni jedni jechali konno.
Pomiędzy szuanami jedynym jeźdźcem był Cadoudal.
Złoty Sęk zeszedł z konia, obejmując komendę nad ośmiu ludźmi, którzy mieli stanowić eskortę Jerzego.
— Generale — odezwał się jeden z głosów — modlitwa skończona, wszyscy powstali.
Cadoudal upewnił się, czy słowa te zgodne są z prawdą.
Poczem silnym głosem krzyknął:
— Dalej, rozweselcie się, chłopcy!
Zaledwie pozwolenie to, które dla szuanów i Wandejczyków równało się wezwaniu bębna czy trąbki do ataku — zostało wypowiedziane, już szuanie rozbiegli się po równinie z okrzykiem: „Niech żyje króli“ i wymachując kapeluszem w jednej ręce a karabinem w drugiej.
Zamiast dążyć zwartym szeregiem, jak republikanie, rozsypali się w tyralierkę, tworząc olbrzymi półksiężyc, którego środkiem był Jerzy i jego koń.
Wszyscy prawie ludzie Cadoudala byli kłusownikami, to znaczy świetnymi strzelcami, uzbrojonymi w dalekonośne karabiny angielskie.
W jednej chwili republikanie zostali okrążeni i rozpoczęła się strzelanina.
Już po pierwszych strzałach wtargnęło kilku wysłańców śmierci do szeregów republikańskich i czterech żołnierzy padło.
— Naprzód! — krzyknął generał.
Żołnierze szli w dalszym ciągu na bagnety.
Ale w ciągu kilku sekund nie mieli już nic przed sobą.
Setka wieśniaków Cadoudala zamieniła się w tyralierów i znikła jako oddział wojska.
Pięćdziesięciu ludzi rozproszyło się na każdem skrzydle.
Generał Hatry rozkazał stanąć frontem na prawo i stanąć frontem na lewo.
Poczem rozległ się rozkaz:
— Ognia!
Dwie salwy zagrzmiały ze zgodnością i ścisłością armii doskonale wyćwiczonej; ale nie przyniosły żadnego prawie wyniku, ponieważ republikanie strzelali do ludzi odosobnionych.
Szuanie natomiast strzelali do gromady, to też każdy ich strzał był celny.
Roland widział dobrze, jak dalece niekorzystna była pozycya republikanów.
Rozejrzał się dokoła i, śród obłoków dymu, dostrzegł Cadoudala, który stał nieruchomy, jak posąg konny.
Zrozumiał, że wódz rojalistów czeka na niego.
Roland rzucił okrzyk i popędził prosto na Jerzego.
Cadoudal ze swojej strony, chcąc mu oszczędzić część drogi, puścił konia galopem.
Ale o sto kroków od Rolanda zatrzymał się.
— Baczność! — rzekł do Złotego Sęka i jego ludzi.
— Bądź spokojny, generale, jesteśmy na stanowisku — rzekł Złoty Sęk.
Cadoudal wydobył pistolet i nabił go.
Roland pochwycił szablę do ręki i szarżował, leżąc na szyi koni.
Cadoudal, zbliżywszy się na dwadzieścia kroków do Rolanda, podniósł zwolna rękę w jego kierunku.
Z oddalenia kroków dziesięciu strzelił.
Koń, którego dosiadał Roland, miał białą gwiazdę na środku czoła.
Kula trafiła w środek gwiazdy.
Koń, ugodzony śmiertelnie, zwalił się wraz z jeźdźcem do stóp Cadoudala.
Cadoudal spiął ostrogami swego wierzchowca i przeskoczył przez konia i jeźdźca.
Złoty Sęk i jego ludzie, będąc w pogotowiu, rzucili się jak gromada jaguarów na Rolanda, uwięzionego pod zwłokami swego konia.
Młodzieniec puścił szablę i chciał pochwycić pistolety; ale zanim zdążył wsunąć rękę do olster, dwaj ludzie pochwycili go w ramiona a czterej wyciągali mu konia z pomiędzy nóg.
Wszystko to odbyło się tak składnie, iż nietrudno było poznać, że to manewr z góry ułożony.
Roland wył z wściekłości.
Złoty Sęk zbliżył się do niego i podał mu kapelusz.
— Ja się nie poddaję! — krzyknął Roland.
— Bo to też zbyteczne, panie de Montrevel — odparł Złoty Sęk z wyszukaną grzecznością.
— A to dlaczego? — spytał Roland, wyczerpując siły w walce równie rozpaczliwej jak niepotrzebnej.
— Bo pan jest jeńcem.
Fakt był taki oczywisty, że nie było co odpowiedzieć.
— W takim razie zabijcie mnie! — krzyknął Roland.
— My pana zabić nie chcemy — odparł Złoty Sęk.
— Czegóż więc chcecie?
— Żeby nam pan dał słowo, iż nie weźmie już udziału w bitwie; za tę cenę puścimy pana i będzie pan wolny.
— Nigdy! — rzekł Roland.
— Przepraszam, panie de Montrevel — rzekł Złoty Sęk — ale pan postępuje nielojalnie.
— Jakto! — krzyknął Roland, nie posiadając się z gniewu — nielojalnie? Lżysz mnie, nędzniku, bo wiesz, że nie mogę ani się bronić ani ciebie ukarać.
— Nie jestem nędznikiem i nie lżę pana, panie de Montrevel; tylko mówię, że, nie chcąc nam dać słowa, pozbawia pan generała pomocy dziewięciu ludzi, którzy mogą mu być użyteczni a będą zmuszeni pozostać tutaj, by pana pilnować; nie tak to postąpił wobec was wielki łeb okrągły; miał dwustu ludzi więcej, niż wy, i odesłał ich; teraz zaś jest nas tylko dziewięćdziesięciu jeden przeciw stu.
Płomień przemknął po twarzy Rolanda; poczem okryła się bladością śmiertelną.
— Masz słuszność, Złoty Sęku — odparł Roland — poddaję się; możesz iść bić się z towarzyszami.
Szuanie wydali okrzyk radości, puścili Rolanda i rzucili się na republikanów, wymachując kapeluszami i karabinami i wołając:
— Niech żyje król!
Roland, wyzwolony z ich uścisku, ale rozbrojony materyalnie przez swój upadek a moralnie przez dane słowo, poszedł na małe wzgórze i usiadł na płaszczu, jeszcze rozpostartym, który służył za obrus do śniadania.
Stamtąd widział bitwę z najdrobniejszymi szczegółami.
Cadoudal stał w strzemionach, śród ognia i dymu, podobny do szatana wojny, jak on nietykalny i nieprzejednany.
Tu i owdzie widać było zwłoki kilkunastu szuanów, rozproszone na ziemi.
Ale republikanie, ciągle zwarci w jedną gromadę, utracili już dwa razy więcej ludzi.
Ranni wlekli się po pustej przestrzeni, łączyli się, powstawali, niby połamane węże, i walczyli — republikanie na bagnety a szuanie na noże.
Ci ranni szuanie, którzy byli za daleko, by pójść w zapasy z rannymi, jak oni republikanami, nabijali nanowo karabiny, powstawali na kolano, dawali ognia i padali na ziemię.
Z obu stron walka była bezlitośna, nieustająca, zacięta; czuć było, że wojna domowa, to jest wojna bez łaski i miłosierdzia, otrząsała na pole bitwy zarzewie ze swojej pochodni.
Cadoudal okrążał na swoim koniu tę żywą redutę, strzelał z odległości dwudziestu kroków, to z pistoletów, to z karabinu, który ciskał po strzale, podnosząc znów nabity za powrotem.
Po każdym jego strzale padał człowiek.
Gdy po raz trzeci powtarzał ten manewr, przyjął go ogień plutonowy; generał Hatry przyjmował go z takimi honorami.
Jerzy znikł w płomieniu i w dymie, a Roland widział, jak padał wraz z koniem — jakgdyby runęli, rażeni piorunem.
Dziesięciu czy dwunastu republikanów wyłamało się z szeregów, stając przeciw tyluż szuanom.
Walka była straszna, ręka na rękę, a szuanie ze swymi nożami wzięli w niej górę.
Nagle Cadoudal powstał, trzymając w każdej ręce pistolet; był to wyrok śmierci na dwóch ludzi; i dwaj ludzie polegli.
Poczem przez ten wyłom śród dziesięciu czy dwunastu ludzi Jerzy rzucił się z trzydziestu wieśniakami.
Podniósł z ziemi karabin, posługiwał się nim, jak maczugą, i za każdem uderzeniem zabijał człowieka.
Przebił batalion i ukazał się po stronie przeciwnej.
Poczem, jak dzik, który powraca do przewróconego myśliwego i wyrywa mu wnętrzności, tak i on wtargnął do rany otwartej, powiększając ją jeszcze.
Teraz nastąpił koniec.
Generał Hatry zgromadził dokoła siebie z dwudziestu żołnierzy i, z nastawionym bagnetem, rzucił się na koło, które go otaczało; szedł na czele swoich ludzi, koń jego padł z rozprutym brzuchem.
Dziesięciu żołnierzy poległo, zanim przerwali to koło.
Generał stanął poza niem z przeciwnej strony.
Szuanie chcieli go ścigać.
Ale Cadoudal krzyknął grzmiącym głosem:
— Nie trzeba było go przepuszczać; ale z chwilą, kiedy się przedostał, niech odejdzie wolny.
Szuanie usłuchali z tą czcią, jaką mieli dla słów wodza swego.
— A teraz — zawołał Cadoudal — niechaj ogień ustanie; dosyć umarłych, brać jeńców!
Szuanie zbliżyli się, otaczając wzgórze umarłych i kilku żywych, ciężej lub lżej rannych, którzy poruszali się śród trupów.
Poddanie się było jeszcze walką w tej wojnie, w której z obu stron rozstrzeliwano jeńców; z jednej strony dlatego, że uważano szuanów i Wandejczyków za bandytów; z drugiej dlatego, że nie wiedziano, gdzie ich podziać.
Republikanie rzucali daleko broń, by jej nie oddawać.
Szuanie, zbliżywszy się do nich, zastali wszystkie ładownice otwarte.
Spalili wszystkie naboje, do ostatniego.
Cadoudal udał się do Rolanda.
Podczas tej całej ostatniej walki młodzieniec siedział ze wzrokiem w walczących utkwionym i z włosem potem oblanym, z piersią dyszącą czekał.
Potem, gdy los odwrócił się ostatecznie od republikanów, Roland objął oburącz głowę i pochylił czoło ku ziemi.
Nie słyszał odgłosu kroków zbliżającego się Cadoudala, a gdy ten dotknął jego ramienia, młodzieniec podniósł zwolna głowę, nie usiłując nawet ukryć dwóch łez, które spływały z jego policzków.
— Generale! — rzekł Roland — rozporządzaj mną, jestem twoim jeńcem.
— Poseł pierwszego konsula nie może stać się jeńcem — odparł Cadoudal ze śmiechem — ale można go prosić o oddanie przysługi.
— Rozkazuj, generale!
— Brak mi ambulansu dla rannych, brak mi więzienia dla jeńców; czy podejmie się pan odprowadzić do Vannes żołnierzy republikańskich, jeńców lub rannych?
— Jakto, generale? — zawołał Roland.
— Oddaję, a raczej powierzam ich tobie, pułkowniku; żałuję, że twój koń nieżywy, żałuję, że mi mego zabito; zostaje ci jednak koń Złotego Sęka, przyjmij go.
Młodzieniec poruszył się.
— Dopóki nie zdołasz zaopatrzyć się w innego, oczywiście — rzekł Cadoudal, składając ukłon.
Roland zrozumiał, że, przez prostotę przynajmniej, należało być przynajmniej na wysokości tego, z którym miał do czynienia.
— Czy zobaczę cię jeszcze, generale? — spytał, wstając.
— Wątpię; moje operacye wojenne wzywają mnie na wybrzeże Port-Louis, pana zaś wzywa obowiązek do Luksemburgu.
— Cóż powiem pierwszemu konsulowi, generale?
— To, co pan widział; sam osądzi różnicę między dyplomacyą księdza Berniera a dyplomacyą Jerzego Cadoudala.
— Sądząc z tego, co widziałem, wątpię, żeby pan mnie kiedy potrzebował — rzekł Roland — ale w każdym razie proszę pamiętać, że pan ma przyjaciela przy pierwszym konsulu.
I wyciągnął rękę do Cadoudala.
Wódz rojalistów pochwycił ją z tą samą szczerością i swobodą, z jaką ją uścisnął przed walką.
— Żegnam pana, panie de Montrevel — rzekł — nie mam potrzeby polecić panu, żeby pan usprawiedliwił generala Hatry’ego, nieprawda? podobna porażka przynosi taką samą chwalę, jak zwycięstwo.
Przez ten czas przyprowadzono pułkownikowi republikańskiemu konia Złotego Sęka.
Roland wskoczył na siodło.
— Ale, ale — rzekł doń Cadoudal — niech się pan dowie, przejeżdżając przez Roche-Bernard, co się stało z obywatelem Tomaszem Millière’m.
— Nie żyje — odparł głos jakiś.
Serce Królewskie i jego czterej ludzie, okryci potem, zabłoceni, przybyli w tejże chwili, za późno, by uczestniczyć w bitwie.
Roland powiódł ostatni raz okiem po polu bitwy, westchnął i, rzucając pożegnanie Cadoudalowi, ruszył galopem przez pola, ku drodze wiodącej do Vannes, gdzie miał czekać na wóz z rannymi i jeńcami, których miał odstawić do generała Hatry’ego.
Cadoudal kazał dać każdemu ze swoich ludzi dukata sześcioliwrowego.
Roland nie mógł się powstrzymać od myśli, że wódz rojalistów był szczodry za pieniądze Dyrektoryatu, skierowane na Zachód przez Morgana i jego towarzyszów.