Towarzysze Jehudy/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Oko za oko.

— A teraz, generale, dotrzymaj słowa — rzekł Roland, gdy skończyła się wieczerza i dwaj młodzieńcy, oparłszy łokcie na stole, wyciągnęli się przed ogniem kominkowym i zaczęli odczuwać błogostan, stanowiący zwykły skutek jedzenia, którego przyprawą był apetyt i młodość. — Przyrzekłeś, że mi pokażesz rzeczy, z których będę mógł zdać raport pierwszemu konsulowi.
— A ty, pułkowniku, przyrzekłeś, że nic się sprzeciwiać nie będziesz?
— Tak; zastrzegam jednak, że jeśli to, co ujrzę, w zbyt wielkiej będzie niezgodzie z mojem sumieniem, wycofam się.
— Koń będzie zawsze do twego rozporządzenia, pułkowniku: osiodłają twojego lub mojego, jeśli twój zanadto się zmęczy, i będziesz wolny.
— Doskonale.
— Okoliczności składają się jak najlepiej dla pana — rzekł Cadoudal — jestem tutaj nietylko generałem, ale także i sędzią najwyższym a oddawna już powinienem w pewnym wypadku wymierzyć sprawiedliwość. Powiedziałeś mi, pułkowniku, że generał Brune jest w Nantes; wiedziałem o tem; powiedziałeś mi, że jego straż przednia jest o cztery mile stąd, w Roche-Bernard, i o tem wiedziałem również; ale pan nie wie może o tem, że tą strażą przednią nie dowodzi żołnierz, jak pan i ja: dowodzi nią obywatel Tomasz Millière, komisarz władzy wykonawczej. I jeszcze może nie wie pan tego, że obywatel Tomasz Millière nie bije się, jak my, przy pomocy dział, fuzyi, bagnetów, pistoletów i szabel, ale przy pomocy narzędzia, wynalezionego przez jednego z waszych filantropów republikańskich i nazwanego gilotyną.
— Niepodobna, panie — zawołał Roland — żeby za rządów pierwszego konsula prowadzono wojnę w ten sposób.
— Musimy się porozumieć, pułkowniku; nie mówię, że to pierwszy konsul prowadzi taką wojnę, mówię, że ją prowadzą w jego imieniu.
— I któż jest ten nędznik, który tak nadużywa władzy, jaką mu powierzono, i prowadzi wojnę przy pomocy sztabu katów?
— Powiedziałem panu, nazywa się obywatel Tomasz Millière; zasięgnij wiadomości, pułkowniku, a w całej Wandei i w całej Bretanii jeden tylko usłyszysz głos o tym człowieku. Od dnia pierwszego powstania wandejskiego i bretońskiego, to jest od lat sześciu, ten Millière był zawsze i wszędzie jednym z najczynniejszych krzewicieli Teroru; dla niego Teror nie skończył się wraz z Robespierre’m. Denuncyując przed władzami wyższemi albo każąc denuncyować przed sobą żołnierzy bretońskich lub wandejskich, ich krewnych, ich przyjaciół, ich braci, siostry, żony, córki nawet ranionych, nawet umierających, kazał rozstrzeliwać wszystkich, gilotynować wszystkich bez sądu. W Daumeray naprzykład pozostawił ślad krwi, który nie został jeszcze zatarty i nie będzie zatarty nigdy; przeszło osiemdziesięciu mieszkańców zamordowano w jego oczach; synów zabijano w objęciach matek, które dotąd daremnie, wołając o zemstę, wznosiły ku niebu ręce, krwią zbroczone. Stopniowe uspokojenie Wandei albo Bretanii nie ukoiło tego pragnienia morderstwa, które trawi jego wnętrzności. W roku 1800 jest taki sam, jaki był w rojku 1793. Otóż ten człowiek...
Roland spojrzał na generała.
— Otóż — ciągnął dalej Jerzy z największym Spokojem — widząc, że społeczeństwo nie potępia tego człowieka, ja wydałem na niego wyrok; ten człowiek umrze.
— Jakto! umrze w Roche-Bernard, śród republikanów, pomimo tej swojej gwardyi zabójców, pomimo orszaku z katów złożonego?
— Godzina jego wybiła, umrze.
Cadoudal wymówił te słowa z taką uroczystością, że w umyśle Rolanda nie pozostała najlżejsza wątpliwość nietylko co do tego, że wyrok jest wydany, ale i co do tego, że zostanie wykonany.
Przez chwilę siedział milczący i zadumany.
— I pan przypisuje sobie prawo sądzenia i skazania tego człowieka, który jest takim winowajcą?
— Tak; bo ten człowiek sądził i skazywał nie winowajców, ale niewinnych.
— Gdybym panu powiedział: Po powrocie do Paryża zażądam oskarżenia i osądzenia tego człowieka, czy nie uwierzyłby pan mojemu słowu?
— Uwierzyłbym słowu pana; ale odpowiedziałbym: Wściekłe zwierzę ucieka z klatki, morderca z więzienia; ludzie są ludźmi, istotami omylnemi. Skazywali niekiedy niewinnych, mogą oszczędzić winowajcę. Moja sprawiedliwość jest pewniejsza od twojej, pułkowniku, gdyż jest to sprawiedliwość Boga. Ten człowiek umrze!
— A jakiem prawem, generale, mówisz, że sprawiedliwość twoja, człowieka omylnego, jak inni ludzie, jest sprawiedliwością Boga?
— Bo Bóg osądził go wraz ze mną. I to już oddawna.
— Jakto?
— Śród burzy, kiedy piorun grzmiał bez przerwy a błyskawica rozpalała się co chwilę, wzniosłem ramiona ku niebu i rzekłem do Boga: „Boże! Ty, którego ta błyskawica jest spojrzeniem, Ty, którego ten piorun jest głosem, jeśli ten człowiek winien umrzeć, spraw, żeby przez dziesięć minut zagasły Twoje błyskawice i ucichły Twoje pioruny; cisza w powietrzu i mrok na niebie będą Twoją odpowiedzią!“ — i z zegarkiem w ręku przeliczyłem jedenaście minut bez błyskawic i piorunów... Śród straszliwego huraganu ujrzałem na wysokości skały łódź a w niej jednego tylko człowieka; fala porwała łódź, jak tchnienie dziecka porywa pióro, i cisnęła ją na skałę. Łódź zdruzgotana rozleciała się w kawałki, człowiek uczepił się skały; wszyscy krzyczeli: „Ten człowiek jest stracony!“ Był tam jego ojciec, byli i jego dwaj bracia; ani bracia ani ojciec nie śmieli podążyć mu z pomocą. Wzniosłem ręce ku Stwórcy i rzekłem: „Jeśli Millière jest skazany, o Panie, przez Ciebie tak samo, jak przeze mnie, ocalę tego człowieka i uratuję siebie z Twoją jedynie pomocą“. Zrzuciłem ubranie, przywiązałem sznur jednym końcem do swojej ręki i popłynąłem do skały. I rzekłbyś, że morze uspokoiło się pod moją piersią; dotarłem do człowieka. Jego ojciec i bracia jego trzymali drugi koniec sznura. Dopłynął do brzegu. A ja powróciłem jak on, przytwierdziwszy sznur do skały. Rzuciłem go daleko i poleciłem się Bogu i falom; fale poniosły mnie tak spokojnie i tak bezpiecznie, jak wody Nilu zaniosły kolebkę Mojżesza ku córce Faraonów. Szyldwach nieprzyjacielski stal pod wioską Saint-Nolf; ukrywałem się w lesie Grandchamp wraz z pięćdziesięciu ludźmi. Wyszedłem z lasu sam, polecając duszę Bogu i mówiąc: „Panie, jeśli postanowiłeś śmierć Millière’a, ten szyldwach strzeli do mnie i chybi, a ja powrócę do swoich, nie wyrządzając krzywdy temu szyldwachowi, albowiem Ty byłeś przy nim przez chwilę“. I poszedłem na republikanina; z odległości dwudziestu kroków strzelił do mnie i chybił. Oto dziura od kuli w moim kapeluszu, o cal od mojej głowy; ręka Boga kierowała bronią. Zdarzyło się to wczoraj. Mniemałem, że Millière jest w Nantes. Dzisiaj wieczorem zawiadomiono mnie, że Millière i jego gilotyna są w Roche-Bernard. Wówczas powiedziałem: „Bóg mi go sprowadza, umrze tedy!“
Roland z pewnym szacunkiem słuchał zabobonnego opowiadania przywódcy bretońskiego. Nie dziwił się bynajmniej tej wierze i tej poezyi w człowieku, przywykłym żyć w obliczu rozhukanego morza, śród dolmenów Karnacu. Zrozumiał, że Millière był istotnie skazany i że tylko Bóg, który niejako trzykrotnie potwierdził wyrok skazujący, mógłby go uratować.
Jedno jeszcze pytanie pozostało do zadania Rolandowi.
— W jaki sposób wymierzysz mu cios śmiertelny, generale? — zapytał.
— O! — odparł Jerzy — ja się tem nie zajmuję; cios będzie wymierzony.
W tejże chwili wszedł jeden z dwóch ludzi, którzy wnieśli stół z wieczerzą.
— Zabijako — rzekł Cadoudal — uprzedź Serce Królewskie, że mam mu powiedzieć słówko.
W dwie minuty później Bretończyk stanął wobec swojego generała.
— Serce Królewskie — zapytał Cadoudal — czy to ty powiedziałeś mi, że zabójca Tomasz Millière jest w Roche-Bernard?
— Widziałem, jak wjeżdżał ramię przy ramieniu z pułkownikiem republikańskim, któremu to sąsiedztwo niebardzo pochlebiało, jak mi się wydaje.
— Czy nie dodałeś, że za nim toczyła się gilotyna?
— Powiedziałem, że toczyła się za nim gilotyna między dwiema armatami i zdaje mi się, że, gdyby armaty mogły były odsunąć się od niej, pozwoliłyby jej toczyć się samej.
— Jakież ostrożności przedsiębierze Millière w miastach, w których mieszka?
— Otoczony jest strażą specyalną; każe barykadować ulice, prowadzące do jego domu; ma zawsze pod ręką parę pistoletów.
— Czy pomimo tej straży, pomimo tej barykady, pomimo tych pistoletów, podejmujesz się dotrzeć do niego?
— Podejmuję się, generale!
— Skazałem tego człowieka, z powodu jego zbrodni; musi umrzeć!
— A! — zawołał Serce Królewskie — a więc nadszedł dzień sprawiedliwości!
— Czy podejmujesz się wykonać mój wyrok, Serce Królewskie?
— Podejmuję się, generale.
— Idź, Serce Królewskie, weź tylu ludzi, ilu zechcesz... Obmyśl wybieg, jaki ci się spodoba... ale dotrzyj do niego i ugodź śmiertelnie.
— Jeśli umrę, generale...
— Bądź spokojny, proboszcz w Leguerno odprawi na twoją intencyę tyle mszy, że twoja biedna dusza pokutować nie będzie; ale ty nie umrzesz, Serce Królewskie.
— Dobrze, dobrze, generale! skoro tylko będą msze, niczego więcej nie żądam; mam swój plan.
— Kiedyż w drogę?
— Nocy dzisiejszej.
— Kiedy żyć przestanie?
— Jutro.
— Idź i niechaj trzystu ludzi będzie gotowych do wyruszenia ze mną za pół godziny.
Serce Królewskie wyszedł tak spokojnie, jak wszedł.
— Widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — takim to ludziom rozkazuję; czy twój pierwszy konsul, panie de Montrevel, jest równie dobrze obsłużony, jak ja?
— Przez niektórych ludzi niewątpliwie.
— A więc ja nietylko przez niektórych, ale przez wszystkich.
Pobożny wszedł i skierował na Jerzego pytające spojrzenie.
— Tak — odpowiedział Jerzy jednocześnie głosem i głową.
Pobożny wyszedł.
— Nie widział pan ani jednego człowieka, dążąc tutaj? — rzekł Jerzy.
— Ani jednego.
— Zażądałem trzystu ludzi w ciągu pół godziny i za pół godziny będą tutaj; gdybym zażądał pięciuset, tysiąca, dwóch tysięcy, byliby równie prędko gotowi.
— Ale — rzekł Roland — ma pan, pod względem liczby przynajmniej, granice, których pan przekroczyć nie może.
— Pan chce wiedzieć, jaka jest moja rzeczywista siła? nic prostszego; nie powiem panu tego sam, pan by mi nie uwierzył; ale chwilkę... każę panu powiedzieć.
Otworzył drzwi i zawołał:
— Złoty Sęk!
W dwie sekundy później ukazał się Złoty Sęk.
— To mój generał major — rzekł, śmiejąc się, Cadoudal — pełni przy mnie te same obowiązki, co generał Berthier przy pierwszym konsulu. Złoty Sęku...
— Generale!
— Ilu ludzi jest rozstawionych od Roche-Bernard aż tutaj, to jest na drodze, którą dążył ten pan, by się dostać do mnie?
— Sześciuset na stepach Arzalu, sześciuset w zaroślach Marzanu, trzystu w Péaule’u, trzystu w Billiersie.
— Ogółem tysiąc ośmiuset; a ilu między Noyalem i Muzillac’iem?
— Czterystu.
— Dwa tysiące dwustu; ilu stąd do Vannes?
— Pięćdziesięciu w Theix, trzystu w Trinité, sześciuset między Trinité i Muzillac’iem.
— Trzy tysiące dwustu; a z Ambonu do Leguerno?
— Dwustu.
— Cztery tysiące czterystu; a w samej wiosce, dokoła mnie, w domach, w ogrodach, w piwnicach?
— Pięciu, do sześciuset, generale.
— Dziękuję, Złoty Sęku.
Skinął głową, Złoty Sęk wyszedł.
— Słyszał pan — rzekł Cadoudal z prostotą — pięć tysięcy ludzi mniej więcej. Otóż z tymi pięciu tysiącami ludzi, którzy są wszyscy tutejsi i znają każde drzewo, każdy kamień, każdy krzak, mogę stanąć do walki ze stu tysiącami ludzi, których pierwszy konsul zamierza wysłać przeciw mnie.
Roland uśmiechnął się.
— Tak, to dziwne, — nieprawda?
— Zdaje mi się, że przechwalam się nieco, generale, albo raczej, że przechwalam swoich ludzi.
— Nie; bo mam pomoc w całej ludności; żaden z waszych generałów nie może wykonać ani jednego ruchu, żebym o tem nie wiedział; nie może wysłać ani jednego ordynansa, żebym go nie schwytał; nie może znaleźć schronienia, w którem go nie zaskoczę; tu ziemia sama nawet jest rojalistyczna i chrześcijańska! w braku mieszkańców, ona mówiłaby do mnie: „Błękitni przeszli tędy; mordercy ukryci są tutaj!“ Zresztą osądzisz sam, pułkowniku.
— W jaki sposób?
— Wyruszymy na wyprawę o sześć mil stąd. Która godzina?
Młodzieńcy wydobyli jednocześnie zegarki.
— Za kwadrans północ — rzekli.
— Doskonale! — dodał Jerzy — nasze zegarki oznaczają jedną i tę samą godzinę, to dobry znak; może nadejdzie dzień, kiedy serca nasze równie zgodnie bić będą, jak chodzą nasze zegarki.
— Więc, powiedziałeś, generale?...
— Powiedziałem, że za kwadrans jest północ, pułkowniku; o godzinie szóstej, o świcie, mamy być o siedem mil stąd; czy chcesz odpocząć?
— Ja?
— Tak, może się pan przespać z godzinę.
— Dziękuję; to niepotrzebne.
— W takim razie wyruszymy, kiedy pan zechce.
— A ludzie twoi, generale?
— O! moi ludzie stoją w pogotowiu.
— Gdzie?
— Wszędzie.
— Chciałbym ich widzieć.
— Zobaczysz ich.
— Kiedy?
— Kiedy zechcesz; moi ludzie są bardzo dyskretni i ukazują się tylko na dany znak przeze mnie.
— Tak, że gdy zechcę ich zobaczyć...?
— Powiesz mi, pułkowniku, dam znak i ukażą się.
— W drogę, generale!
— W drogę.
Młodzieńcy otulili się w płaszcze i wyszli.
We drzwiach Roland spotkał się z gromadką, z pięciu mężczyzn złożoną.
Pięciu mężczyzn w mundurach republikańskich; jeden z nich miał na rękawach galony sierżanta.
— Co to znaczy? — spytał Roland.
— Nic — odparł Cadoudal ze śmiechem.
— Ależ ci ludzie... co to za jedni?
— Serce Królewskie ze swymi druhami; wyruszają na wiadomą wyprawę.
— Liczą zatem, że przy pomocy tego munduru?...
— Dowiesz się o wszystkiem, pułkowniku, nie mam dla ciebie tajemnic.
I, zwracając się do gromadki:
— Serce Królewskie! — rzekł Cadoudal.
Mężczyzna, którego rękawy ozdobione były galonem podwójnym, zbliżył się do Cadoudala.
— Wezwałeś mnie, generale? — zapytał fałszywy sierżant.
— Tak, chcę wiedzieć, jaki jest twój plan.
— Bardzo prosty, generale.
— Zobaczymy, osądzę sam.
— Wsuwam ten oto papier pod stempel fuzyi...
Serce Królewskie pokazał wielką kopertę zapieczętowaną czerwonym lakiem, która niewątpliwie zawierała jaki rozkaz republikański, przejęty przez szuanów.
— Przedstawiam się szyldwachom, mówiąc: „Ordynans generała dywizyi!“ Zbliżam się do pierwszej warty, proszę, żeby mi wskazano dom obywatela komisarza, wskazują mi, dziękuję: trzeba zawsze być grzecznym; przybywam przed dom, tam stoi znów szyldwach, mówię mu to samo, co pierwszemu, idę na górę lub schodzę do obywatela Millière’a, stosownie do tego, czy mieszka na strychu czy też w piwnicy, wchodzę bez żadnych przeszkód; rozumiesz, generale: Rozkaz generała dywizyi! zastaję go w gabinecie lub gdzieindziej, przedstawiam mu swój papier i, gdy on odpieczętowuje kopertę, zabijani go tym oto sztyletem, ukrytym w rękawie.
— Tak, ale ty i twoi ludzie?
— O! oddajemy się pod opiekę Boga! bronimy Jego sprawy, niechże On się o nas niepokoi.
— No, widzisz, pułkowniku — rzekł Cadoudal — to wcale nie takie trudne. Na koń, pułkowniku! Szczęść Boże, Serce Królewskie!
— Którego konia mam dosiąść? — spytał Roland.
— Którego zechcesz; oba są równie dobre; a Każdy ima w olstrach parę świetnych pistoletów angielskich.
— Nabite?
— I dobrze nabite, pułkowniku; tej roboty nie powierzam nikomu.
— A zatem, na koń.
Młodzieńcy usadowili się na siodle i skierowali się na drogę, prowadzącą do Vannes. Cadoudal służył za przewodnika Rolandowi, a Złoty Sęk, generał major armii, jak go nazwał Jerzy, dążył o jakie dwadzieścia kroków w tyle.
Przybywszy na kraniec wioski, Roland utkwił wzrok przed siebie, wpatrując się bystro w drogę, która ciągnie się prosto, jak sznur, od Muzillac’u do Trinité.
Droga, zupełnie odsłonięta, wydawała się całkowicie pusta.
W ten sposób ujechali mniej więcej pół mili.
Poczem Roland spytał:
— Ale, u dyabła, gdzież są twoi ludzie, generale?
— Po naszej stronie prawej i po lewej, przed nami, za nami.
— Lubisz żartować, generale! — rzekł Roland.
— To wcale nie żart, pułkowniku; czy sądzisz, że jestem taki nierozważny, iż puściłbym się na wyprawę podobną bez służby wywiadowczej?
— Powiedział mi pan, jeśli się nie mylę, że jeżeli zechcę widzieć pańskich ludzi, wystarczy, bym powiedział.
— Tak jest.
— A więc pragnę ich widzieć.
— Wszystkich, czy część tylko?
— Powiedziałeś, generale, że zabierasz ze sobą?...
— Trzystu.
— A więc pragnę widzieć stu pięćdziesięciu.
— Stój! — zawołał Cadoudal.
I, zbliżając dłonie do ust, huknął jak puhacz, następnie zaś wydał krzyk puszczyka; tylko przeciągły wrzask puhacza rzucił w prawo a krzyk puszczyka w lewo.
W tejże niemal chwili, po obu stronach drogi zaczęły się poruszać postacie ludzkie, które, przeskoczywszy przez rów, oddzielający drogę od zarośli, ustawiały się szeregiem po bokach koni.
— Kto dowodzi na prawo? — spytał Cadoudal.
— Ja, Wąsacz — odparł jeden z chłopów, podchodząc bliżej.
— Kto dowodzi na lewo? — powtórzył generał.
— Ja, Śpiewak Zimowy — odparł, zbliżając się, inny wieśniak.
— Ilu masz ludzi ze sobą, Wąsaczu?
— Stu.
— A z tobą ilu jest ludzi, Śpiewaku Zimowy?
— Pięćdziesięciu.
— Ogółem stu pięćdziesięciu zatem? — spytał Jerzy.
— Tak — odparli obaj wodzowie bretońscy.
— Czy twój rachunek się zgadza, pułkowniku? — spytał Cadoudal ze miechem.
— Jesteś czarnoksiężnikiem, generale.
— E! nie, jam ubogi chłop, jak oni; tylko dowodzę armią, w której każdy mózg zdaje sobie sprawę z tego, co robi, w której każde serce bije dla dwóch wielkich podstawowych zasad tego świata: dla religii i władzy królewskiej.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:

I zbliżając dłonie do ust, huknął, jak puhacz.

— Kto dowodzi strażą przednią? — spytał Cadoudal.
— Scigły — odparli obaj szuanie.
— A strażą tylną?
— Ładownica.
Druga odpowiedź dana była równie jednogłośnie, jak pierwsza.
— W takim razie możemy spokojnie jechać dalej?
— Generale, jakgdybyś jechał na nabożeństwo do swojej parafii.
— A więc dalej w drogę, pułkowniku — rzekł Cadbudal do Rolanda.
Poczem, zwracając się do swoich ludzi:
— Zabawcie się, chłopcy — dodał.
W tejże chwili mężczyźni zaczęli przeskakiwać przez rów i znikali.
Przez kilka sekund słychać było tylko szelest gałęzi w zaroślach i odgłos kroków w gąszczu.
Poczem zaległa cisza.
— I cóż — spytał Cadoudal — czy sądzisz, pułkowniku, że, mając takich ludzi przy sobie, może mi co grozić ze strony twoich błękitnych, jakkolwiek są waleczni?
Roland westchnął; podzielał najzupełniej zdanie Cadoudala.
Jechali dalej.
O milę mniej więcej od Trinité ukazał się na drodze czarny punkt, który powiększał się szybko.
Gdy stał się wyraźniejszy, punkt ten nagle się zatrzymał.
— Co to jest? — spytał Roland.
— Wszak pan widzi — odparł Cadoudal — to człowiek.
— Niewątpliwie; ale kto to jest ten człowiek?
— Z szybkości jego biegu mógł pan odgadnąć, że to posłaniec.
— Dlaczego się zatrzymuje?
— Dlatego, że i on nas spostrzegł i nie wie, czy ma się cofnąć czy też iść naprzód.
— Cóż uczyni?
— Czeka, żeby postanowić.
— Na co?
— Na sygnał.
— I odpowie na ten sygnał?
— Nietylko odpowie, ale go usłucha. Czy chcesz, pułkowniku, żeby zbliżył się do nas? chcesz, żeby się cofnął? chcesz, żeby się rzucił w bok?
— Chcę, żeby zbliżył się do nas; w ten sposób dowiemy się nowiny, jaką przynosi.
Naraz odezwało się wołanie kukułki — to Cadoudal naśladował je tak doskonale, że Roland rozejrzał się dokoła.
— To ja — rzekł Cadoudal — niech pan nie szuka.
— A więc posłaniec przyjdzie tutaj?
— Nie przyjdzie, już idzie.
Istotnie posłaniec ruszył znów w drogę i zbliżał się szybko — w ciągu kilku sekund był przy swoim generale.
— A! — rzekł ten — to ty, Przodowniku!
Generał pochylił się; Przodownik powiedział mu coś do ucha.
— Byłem już uprzedzony przez Pobożnego — rzekł Jerzy.
Poczem, zwracając się ku Rolandowi:
— Za kwadrans — rzekł — dziać się będą w wiosce Trinité rzeczy ważne, które pan widzieć powinien; galopa!
I, dając przykład, ruszył z miejsca galopem.
Roland popędził za nim.
Przybywając do wioski, spostrzegli zdala tłum, poruszający się niespokojnie na rynku przy blasku pochodni smolnych.
Krzyki i ruchy tego tłumu zapowiadały istotnie wypadek ważny.
— Ostrogę! ostrogę! — zawołał Cadoudal.
Roland z całą gotowością wbił ostrogi w brzuch konia.
Na odgłos kopyt galopujących koni chłopi rozstąpili się; było ich co najmniej pięciu — albo sześciuset, a wszyscy uzbrojeni.
Cadoudal i Roland znaleźli się w kręgu świetlanym, śród ruchu i głośnego szmeru.
Tłum cisnął się zwłaszcza przy gościńcu, prowadzącym do wioski Tridon.
Gościńcem tym jechał dyliżans, eskortowany przez dwunastu szuanów — dwóch dążyło przy pocztylionie, dziesięciu strzegło drzwiczek.
Na środku rynku dyliżans stanął.
Wszyscy byli tacy zajęci dyliżansem, że nikt prawie nie zwrócił uwagi na Cadoudala.
— Hola! — krzyknął Jerzy — co się tu dzieje?
Na dźwięk tego głosu, dobrze znanego, każdy się odwrócił i głowy się odsłoniły.
— Wielki okrągły łeb! — szepnął każdy głos.
— Tak — odparł Cadoudal.
Człowiek jakiś zbliżył się do Jerzego.
— Czy nie byłeś, generale, uprzedzony przez Pobożnego i przez Przodownika? — spytał.
— Owszem; a więc to jest dyliżans z Ploermelu do Vannes?
— Tak, generale; został zatrzymany między Tréfléon i Saint-Nolf.
— Czy on jest w dyliżansie?
— Tak przypuszczamy.
— Uczyńcie, jak wam nakazuje sumienie; jeśli popełnicie zbrodnię wobec Boga, weźcie ją na siebie; ja biorę tylko odpowiedzialność wobec ludzi; będę obecny przy tem, co się stanie, ale nie wezmę żadnego udziału; niczem nie przeszkodzę, ani też dopomogę.
— No, co? — zapytało sto głosów — co powiedział, Rębaczu?
— Powiedział, że możemy uczynić, jak nam nakazuje sumienie, i że umywa ręce od wszystkiego.
— Niech żyje wielki okrągły łeb! — krzyknęli wszyscy obecni, rzucając się na dyliżans.
Cadoudal pozostał nieruchomy śród tego ludzkiego potoku.
Roland stał przy nim, jak on, nieruchomy, zdjęty ciekawością; nie wiedział bowiem zupełnie, o kogo i o co chodzi.
Ten, który rozmawiał z Cadoudalem i którego towarzysze nazwali Rębaczem, otworzył drzwiczki.
Wówczas ujrzano podróżnych, drżących, wciśniętych w głąb dyliżansu.
— Jeśli nie macie sobie nic do wyrzucenia przeciw królowi i religii — rzekł Rębacz głosem pełnym i dźwięcznym — wysiądźcie bez trwogi; nie jesteśmy zbójcy, jesteśmy chrześcijanie i rojaliści.
Oświadczenie to uspokoiło niewątpliwie podróżnych, albowiem mężczyzna zbliżył się do drzwiczek i wysiadł, poczem wysiadły dwie kobiety, potem matka, tuląca dziecko do łona a potem jeszcze jeden mężczyzna.
Szuanie przyjmowali ich, stojąc przy stopniu, przyglądali im się bacznie, poczem, nie poznając tego, którego szukali, mówili: „Dalej!“
Jeden mężczyzna tylko został w dyliżansie.
Jeden z szuanów oświetlił wnętrze płomieniem pochodni i ujrzano, że ów mężczyzna to ksiądz.
— Sługo Boży — rzekł Rębacz — dlaczego nie wysiadasz wraz z innymi? nie słyszałeś, że mówiłem, iż jesteśmy rojaliści i chrześcijanie?
Ksiądz nie poruszył się; tylko zęby mu szczękały.
— Dlaczego ta trwoga? — mówił dalej Rębacz — czyż twój strój nie przemawia na twoją korzyść?... Człowiek, noszący sutannę, nie mógł uczynić nic przeciw władzy królewskiej i przeciw religii.
Ksiądz opanował się o tyle, że zdołał szepnąć:
— Łaski! łaski!
— Dlaczego łaski? — spytał Rębacz — czujesz się zatem winnym, nędzniku!
— Oho! — rzekł Roland — panowie rojaliści i chrześcijanie, tak to przemawiacie do sług Bożych!
— Ten człowiek — odparł Cadoudal — nie jest sługą Bożym, lecz sługą szatana!
— Któż to taki?
— To jednocześnie ateista i królobójca; wyparł się swego Boga i głosował za śmiercią swego króla: to członek Konwentu Audrein.
Roland zadrżał.
— Co oni z nim zrobią? — spytał.
— Zabijał, będzie zabity — odparł Cadoudal.
Przez ten czas szuanie wyciągnęli Audreina z dyliżansu.
— A! więc to jednak ty, biskupie z Vannes! — rzekł Rębacz.
— Łaski! — zawołał biskup.
— Byliśmy uprzedzeni o twoim przejeździe i na ciebie to czekaliśmy.
— Łaski! — powtórzył biskup po raz trzeci.
— Czy masz ze sobą szaty pontyfikalne?
— Mam, przyjaciele.
— Przywdziej zatem strój prałata; dawno już nie widzieliśmy takiego dostojnika.
Szuanie zdjęli z dachu dyliżansu kuferek, oznaczony nazwiskiem prałata, otworzyli, wydobyli szaty biskupie i podali Audreinowi, który je przywdział.
Poczem, gdy był już zupełnie ubrany, chłopi ustawili się kołem a każdy trzymał w ręku fuzyę.
Blask pochodni odbijał się na lufach, które rzucały ponure błyskawice.
Dwaj wieśniacy wzięli biskupa pod ręce i wprowadzili go do tego koła.
Twarz jego okryła się bladością śmiertelną.
Przez chwilę panowała ponura cisza.
Przerwał ją głos Rębacza.
— Przystąpimy tu — rzekł szuan — do sądu nad tobą; kapłanie Boga, zdradziłeś kościół; synu Francyi, i skazałeś swego króla.
— Niestety! niestety! — wyjąkał ksiądz.
— Czy to prawda?
— Nie zaprzeczam.
— Bo zaprzeczyć temu niepodobna. Co możesz powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
— Obywatele...
— Nie jesteśmy obywatelami — odparł Rębacz grzmiącym głosem — jesteśmy rojalistami.
— Panowie...
— Nie jesteśmy panami, jesteśmy szuanami.
— Przyjaciele...
— Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi, jesteśmy twoimi sędziami; twoi sędziowie pytają cię, odpowiedz.
— Żałuję tego, com uczynił, i proszę o przebaczenie Boga i ludzi.
— Ludzie nie mogą ci przebaczyć — odparł ten sam głos nieubłagany — gdyż, uzyskawszy przebaczenie dzisiaj, zacząłbyś nanowo jutro; możesz zmienić skórę, serca nigdy. Od ludzi możesz tylko spodziewać się śmierci; co zaś do Boga, błagaj Go o miłosierdzie.
Królobójca pochylił głowę, renegat zgiął kolano.
Ale nagłe wyprostował się i rzekł:
— Uchwaliłem śmierć króla — rzekł — to prawda, ale z zastrzeżeniem...
— Z jakiem zastrzeżeniem?
— Co do czasu, w którym odbyć się miało wykonanie wyroku.
— Mniejsza o to, czy stracenie miało być blizkie czy dalekie, uchwaliłeś śmierć a król był niewinny.
— To prawda, to prawda — rzekł ksiądz — ale się bałem.
— A więc jesteś nietylko królobójcą, nietylko apostatą, ale jeszcze tchórzem! My nie jesteśmy księżmi; ale będziemy sprawiedliwsi od ciebie: uchwaliłeś śmierć niewinnego, my uchwalimy śmierć winowajcy. Masz dziesięć minut czasu na przygotowanie się, żeby stanąć w obliczu Boga.
Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana; rozbrzmiały dzwony kościelne, jakgdyby kołysały się same, a dwaj wieśniacy, przywykli do śpiewów kościelnych, zaczęli odmawiać modlitwy za umierających.

Biskup wydał okrzyk trwogi i padł na kolana.
Biskup przez kilka chwil nie mógł znaleźć słów odpowiedzi.

Wodził po swoich sędziach wzrokiem przerażonym, błagalnym; ale na żadnej twarzy nie dostrzegł pocieszającego, łagodnego wyrazu litości.
Płomień pochodni, drgając pod wiatru podmuchem, nadawał przeciwnie tym twarzom wyraz dziki i okrutny.
Biskup zdecydował się tedy połączyć głos swój z głosami tych, którzy modlili się za niego.
Sędziowie czekali, dopóki nie przebrzmiało ostatnie słowo modlitwy żałobnej.
Przez ten czas grono wieśniaków układało stos.
— Och! — zawołał ksiądz, który patrzył na te przygotowania ze wzrastającą trwogą — czy posunęlibyście się w okrucieństwie do tego stopnia, żeby mnie na taką śmierć skazać?
— Nie — odparł nieubłagany oskarżyciel — ogień jest śmiercią męczenników, a ty nie jesteś godzien śmierci takiej. Apostato, godzina twoja nadeszła.
— Boże mój! Boże! — wołał ksiądz, wznosząc ręce ku niebu.
— Na nogi! — krzyknął szuan.
Biskup próbował być posłuszny, ale zbrakło mu sił i padł ponownie na kolana.
— I ty, generale, pozwolisz, żeby to morderstwo spełniło się w twoich oczach? spytał Roland Cadoudala.
— Powiedziałem, że umywam ręce od wszystkiego — odparł zapytany.
— To słowa Piłata, a ręce Piłata pozostały zbroczone krwią Jezusa Chrystusa.
— Dlatego, że Jezus Chrystus był to sprawiedliwy; ale ten człowiek nie jest Jezusem Chrystusem, to Barabasz.
— Ucałuj swój krzyż, ucałuj swój krzyż! — krzyknął Rębacz.
Prałat spojrzał nań wylękłym wzrokiem, ale go nie usłuchał; widoczne było, że już nie widział, że już nie słyszał.
— Nie! — zawołał Roland, zabierając się do zejścia z konia — nie chcę, by ktokolwiek powiedział, że mordowali w mojej obecności człowieka i że nie pośpieszyłem mu z pomocą.
Groźny pomruk podniósł się dokoła Rolanda; usłyszano wyrazy, które wypowiedział.
Ten pomruk jeszcze tylko podniecił porywczego młodzieńca.
— A! to tak? — rzekł.
I poniósł prawą rękę do olster.
Ale ruchem szybkim, jak myśl, Cadoudal pochwycił za tę rękę i, gdy Roland usiłował napróżno wyswobodzić się z żelaznego uścisku:
— Pal! — krzyknął Jerzy.
Dwadzieścia strzałów z fuzyi rozległo się odrazu i, niby masa bezwładna, biskup runął na ziemię.
— Cóżeś pan uczynił? — zawołał Roland.
— Zmusiłem pana do dotrzymania przysięgi — odparł Cadoudal — przysiągłeś, pułkowniku, że będziesz patrzył na wszystko i słuchał wszystkiego, niczemu się nie sprzeciwiając...
— Tak to zginie każdy wróg Boga i króla — odezwał się Rębacz, głosem uroczystym.
Amen! — odpowiedzieli wszyscy obecni jednym głosem, jednym ponurym tonem.
Poczem zdjęli z trupa szaty kapłańskie i wrzucili je w płomienie stosu, podróżnym kazali wsiąść do dyliżansu, pocztylionowi na konia i, rozstępując się, by pojazd przepuścić, rzekli:
— Jedźcie z Bogiem!
Dyliżans oddalił się szybko.
— Dalej, dalej, w drogę! — zawołał Cadoudal. — Mamy jeszcze cztery mile przed sobą, a straciliśmy tutaj godzinę.
Następnie zwrócił się do wykonawców wyroku:
— Ten człowiek był winny, ten człowiek został ukarany; sprawiedliwości ludzkiej i sprawiedliwości boskiej, stało się zadość. Niechaj modlitwy za umarłych odprawione będą nad jego zwłokami i niechaj zostanie pogrzebion po chrześcijańsku; słyszycie?
Pewien, że go usłuchają, Cadoudal puścił konia galopem.
Roland zawahał się przez chwilę, poczem, jakgdyby postanowił spełnić obowiązek, rzekł:
— Idźmy do końca.
I, puszczając z kolei swego konia w kierunku, w którym udał się Cadoudal, dogonił go w kilku skokach.
Obaj znikli niebawem w ciemnościach, które potęgowały się, w miarę jak się oddalali od rynku, gdzie pochodnie rzucały blask na nieżywego prałata, gdzie ogień trawił jego szaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.