<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pani Blanka, jako praktyczna, rozumna kobieta, powtórzyła daną poprzednio odpowiedź, a mianowicie, iż pragnie zachować do ostatka legalną nad synem opiekę, a wraz z nią użytkowanie z trzystu tysięcy liwrów renty małoletniego.
— Od dwóch lat jestem wdową, mówiła, zdołałam już odłożyć na bok kilka tysięcy talarów, mimo że żyję dostatnio, okazale. W roku bieżącym uzbieram pięć tysięcy franków. Miałam trzysta tysięcy posagu, zaślubiając nieboszczyka Gavard’a. Otóż skoro zostanę twą żoną, zbyt bogatą nie będę, to pewna, ale też i nie będę zupełnie ubogą.
— E! zawołał Croix-Dieu, z przepysznie udanym zapałem, co mnie to obchodzi? Jest to dla mnie rzecz całkiem obojętna.
— Tak, odezwała się wdowa z uśmiechem, wiem dobrze, iż na to nie uważasz mój przyjacielu, ponieważ obok wielkiego majątku, jaki posiadasz, jesteś najzupełniej bezinteresownym.
— Ma że więc to być zasługą że ciebie kocham? Wszystko co nie jest tobą, nie obchodzi mnie wcale! zawołał Croix-Dieu z zapałem dramatycznego amanta.
— A zatem wart jesteś więcej odemnie, odrzekła Blanka, ponieważ wyznać muszę, że lubię pieniądze, bardzo je lubię, nie dla nich samych, ale dla tysiąca przyjemności, wygód i zbytku, jakie za ich pomocą pozyskać można, a bez których obejśćbym się nie zdołała. Ach! gdybym miała te sześć miljonów jakie Oktawiusz roztrwoni z ową Reginą i innemi tego rodzaju nikczemnemi kobietami Paryża, ileż pięknych rzeczy moglibyśmy, baronie, uczynić oboje.
— Uczynimy je i bez nich, droga Blanko, może mniej okazale, lecz w zasadzie zarówno dobrze, odparł Croix-Dieu.
— Ach! te sześć milionów! te sześć milionów! powtarzała wdowa.
— Nie myśl o tem, proszę.
— Nie mogę zapomnieć, nie mogę! Gdyby przynajmniej przeszły w dobre ręce, poddałabym się temu losowi, ale wiem dobrze, co się z niemi stanie i ty wiesz równie wraz ze mną! Radziłam się mego notarjusza i adwokata. Kazali mi mój obowiązek pełnić do ostatka i bronić nieszczęśliwego chłopca przeciw jego własnej zgubie. Jeżeli się nie ustatkuje w ciągu roku, zwołam radę familijną, do której i ty należeć będziesz, a wtedy mój syn oddanym zostanie pod sądową kuratelę w dniu swojej pełnoletności. Powiadom go o tem Filipie, powiedz mu stanowczo, ażeby zmienił swój sposób życia, jeżeli nie chce w ciągu roku dostać się pod stokroć surowszą niż moja opiekę. Niechaj od chwili obecnej, bez opóźnienia, bez odkładań, zaniecha obrzydłych, brukających go nawyknień i znajomości, gdzie trwoni majątek, poniża zajmowane przez się stanowisko i skraca sobie życie; bo wszak widzisz wyraźnie, że ten chłopiec sam siebie zabija! Tu pani Gavard zamilkła, westchnąwszy głęboko. Ach! jakże jestem dobrą matką! przestrzegając go w sposób podobny, zaczęła po chwili. Bo wszakże gdyby Oktawiusz umarł przed dojściem pełnoletności, jabym odziedziczyła te sześć miljonów, Bóg jednak świadkiem, myśl podobnie występna nigdy mi nie przeszła przez głowę.
Oczy barona zapłonęły chciwością, lecz ów blask zgasł w jednej chwili.
— Niech nas Bóg uchowa, ażebyśmy doczekać mieli śmierci Oktawiusza! wyrzekł wzruszonym głosem. Potrzebaby mi było zaniechać myśli o spełnieniu najdroższego marzenia w inem życiu, pożegnać na wieki jedyne moje nadzieje! Zaślubić bym cię nie mógł wtedy.
— Dla czego? pytała żywo pani Gavard.
— Ponieważ byłabyś nazbyt bogatą.
— Ha! teraz więc z kolei ja ci odpowiem: Co to szkodzi?
— O! Blanko droga, ja znam świat, mówił z powagą. Widziałby on w tem naszem małżeństwie zawarłem z czystej miłości, haniebną spekulację. Oskarżył by mnie, żem sprzedał swoje nazwisko, a ponieważ honor cenię nad wszystko, nawet po nad szczęście własne, zmuszony byłbym o tobie zapomnieć!
Słuchając tego, wdowa patrzyła w mówiącego z uwielbieniem, a ogarniona zachwytem rzuciła się w jego objęcia, wołając:
— Filipie, Filipie! gdzież szukać ludzi, podobnych tobie? Nie! takich nie ma dziś na świecie! I gdyby moje bogactwo miało stać się przeszkodą w przyjęciu twego nazwiska, odziedziczywszy miliony po Oktawiuszu, rozdałabym je ubogim! Rozmowa tych, tak obojga z pozoru szlachetnych ludzi, trwała jakiś czas jeszcze, poczem baron odszedł, przyrzekając nie szczędzić surowych napomnień marnotrawnemu synowi.
W przedpokoju zastał służącego, z którym poprzednio rozmawiał.
— Czyś uprzedził, Dominiku, pana Oktawiusza o mojem przybyciu? zapytał.
— Nie, panie baronie.
— Dla czego?
— Stukałem do drzwi dwa razy, nie odezwał się wcale. Śpi bezwątpienia, nie śmiem go budzić.
— Sam oznajmię moją wizytę; wskaż mi tylko drogę.
Apartament Oktawiusza, połączony korytarzem z mieszkaniem jego matki, do którego prowadziły również boczne oddzielne schody, był prawdziwem kawalerskiem mieszkaniem, składającem się z przedpokoju, małego saloniku, mogącego służyć za pracownię w razie potrzeby i obszernego gabinetu. Dominik, otworzywszy pierwsze drzwi, wpuścił Filipa de Croix-Dieu, mówiąc:
— Sypialnia, panie baronie, znajduje się tam w głębi.
Przybyły za jednym rzutem oka rozejrzał się po salonie, w sposób bardzo prosty i skromnie umeblowanym.
Z pół tuzina krzeseł i wielki kobierzec wraz z biurkiem dębowem, rzeźbionem, stanowiły całe urządzenie. Na biurku było wszystko, czego potrzeba do pisania, oraz dwa pudełka z rewolwerami w bogatej oprawie. Na ścianach, szarem obiciem pokrytych, wisiały portrety wyścigowych koni, obok których znajdowały się porozwieszane szpicruty, wędzidła, fechtunkowe florety, maski i rękawice. Zbiór tych rzeczy był w ścisłym porządku utrzymanym, lecz sprawiał smutne, zimne wrażenie, jakie napotykamy w pokojach niezamieszkałych.
Croix-Dieu, otworzywszy drzwi na przeciw siebie będące, zatrzymał się w progu sypialni.
Tak urządzenie, jak i umeblowanie tego pokoju Oktawiusz powierzył w zupełności słynnemu tapicerowi Lebel-Girard’owi, żądając, ażeby sypialnia była zalotnie z gustem przyozdobiona, w rodzaju najpiękniejszych damskich buduarów. Lebel-Girard zrozumiał żądanie i sypialnia młodego Oktawiusza była prawdziwie wspaniałą, kompletnie kobiecą sypialnią, wyścielaną jedwabną jasną materją, pokrytą koronkami, z miękkiemi nadzwyczaj meblami. Znajdowało się w niej wielkie łóżko rzeźbione, zwierciadła otoczone gipiurami, blado różowy kobierzec, tak puszysty jak trawnik angielski; kilkanaście takich obrazków jakie ów kupiec z ulicy Lafitte zamówił u Jerzego i podobne im statuetki.
Na widok tego wszystkiego, Croix-Dieu ironicznie się uśmiechnął.
Oktawiusz, widocznie znużony, utrudzony bezsennością kilku nocy kolejno po sobie na grze lub orgiach spędzonych, miał zamiar zapewne na łóżko się położyć, jak o tem świadczyła kołdra zdjęta do połowy, lecz w chwili gdy się począł rozbierać, znużenie zapanowało nad jego wolą.
Rozłożony na krześle, w najniewygodniejszej pozycji, z przewróconą w tył głową, opartą na niskiej poręczy krzesła, spał w swej toalecie balowej, to jest w białym krawacie, czarnym fraku, takichże pantalonach i białej kamizelce, na jeden guzik zapiętej.
Poza, w jakiej zostawał, odsłaniała w zatrważający sposób chudość jego ciała. Gors pogniecionej koszuli odstawał od jego wyschłych piersi, z których wydobywał się ciężki świszczący oddech. Krople potu spływały mu po czole, mimo że ogień na kominku wygasł od dawna. Widocznie trawiąca gorączka dokonywała dzieła strasznego spustoszenia, rozpoczętego nadużyciem rozkoszy życia.
— Otóż, wyszepnął Croix-Dieu, z szatańsko-sarkastycznym uśmiechem, nie pochwycisz ty chłopcze miljonów papy Gavard’a. A zbliżywszy się do śpiącego uderzył go z lekka po ramieniu, mówiąc wesoło: No! przebudź-że się, ty śpiochu!
Oktawiusz drgnął i otworzył oczy, ale nie mogąc zebrać pomieszanych myśli, jak się nieraz zdarza podczas twardego snu dziennego, przymknął je powtórnie, wołając:
— Banco!
— Zgoda! nie stawiam temu przeszkody, lecz najprzód rozbudź się, przyjdź do przytomności, jest to rada dobrego twego przyjaciela, mówił Croix-Dieu.
Oktawiusz przetarł rękoma swe senne oczy, ziewnął kilka razy, wyciągnął się, ruszył nogami w prawo i lewo, a odzyskawszy przytomność, zawołał:
— Ach! to ty, baronie? do czarta! zkąd wziąłeś się tu przy mnie? Wyobraź sobie, iż śniłem, że jestem u Reginy, ciągnąc bank. Jakież to głupstwo nieprawdaż? Otrzymałeś zapewne mój liścik i byłeś tyle uprzejmym żeś przyszedł do swego Oktawiusza. Bardzo pięknie z twej strony.
Mówiąc to, młodzieniec przybrał pozycję pół horyzontalną i ściskał rękę przybyłego.
Biedny Oktawiusz, ów starzec dwudziestoletni, anemiczny, z sił wyczerpany, był jeszcze mimo tego wszystkiego pięknym chłopcem. I pominąwszy ów brak w nich poczucia moralnego, jego wady i szaleństwa ażeby z nim nie sympatyzować, należałoby mieć serce ze stali.
Tak, twierdzimy to szczerze i postaramy się przekonać o tem niezadługo czytelników. Ów bezrozumny pustak kochać się dawał.
Był on młodzieńcem wysokiego wzrostu, atak szczupłym, iż najlżejszy powiew wiatru, zdawało się, złamie go na dwoje. Policzki chorobliwie blade, krasiły gorączkowe, jak bywa u suchotników, rumieńce.
Ów małoletni, na wskroś zepsuty moralnie, jak głosiła publiczna opinja, popchnięty na złą drogę przez jakąś ukrytą rękę nieznaną, był w gruncie charakteru jedynie udającym występnego. Pod ową pozornie zepsutą powłoką, w postaci śmiesznego rozrzutnika, odgadywało się serce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.