Tragedje Paryża/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cztery dziesiątki tych wiosen jakie przebiegły nad. czołem pani Gavard, nie umniejszyły jej wdzięków. Niemożna było do niej zastosować owej przykrej pochwały: „Jest to kobieta dobrze zakonserwowana“. Była rzeczywiście piękną i młodą. Ani jedna zmarszczka dostrzedz się nie dawała na jej twarzy. Ni jeden włos srebrny nie okazywał się w splotach jej czarnych włosów. A do zachowania swojej urody nie używała tak dziś upowszechnionej sztuki kosmetyków i malowideł. Śmiało ukazać się mogła wśród dnia białego.
Gdyby panią Gavard ujrzano w salonach, lub teatrze z jej synem, wziętoby ją na pewno nie za matkę, ale za siostrę tego młodego człowieka, dodajmy jednak że za nic w świecie owa zalotna i samolubna kokietka nie ukazałaby się publicznie z tym chłopcem, któremu dwudziesty rok życia fałsz zadawał jego z pozoru znacznie starszej fizjognomji. Zresztą dla tysiąca pobudek, jakie w krotce poznamy, nie kierowała się ona wcale uczuciem tkliwości macierzyńskiej.
— Łaskawa pani, wyrzekł Croix-Dieu, składając ukłon ceremonialny przy wejściu, nie pytam o zdrowie. Promienna piękność pani i świeżość, naprzód mnie upewniają w tym względzie.
— Jesteśmy sami, panie baronie, nikt nas nie słyszy, odpowiedziała wdowa, a więc bez banalnych grzeczności.
— Pozwólże przynajmniej, moja uwielbiana, złożyć sobie życzenie dnia dobrego, rzekł z uśmiechem przybyły, dotykając ustami jedwabistych splotów pani Gravard.
Wdowa szybko odwróciła głowę i zmarszczyła brwi z wyrazem nieukontentowania.
— Co się to znaczy? pytał Croix-Dieu, oddalasz mnie od siebie, moja czarowna Blanko. Dla czego? Miałżebym w czemkolwiek zawinić?
— Nie przyszedłeś wczoraj, baronie, odpowiedziała; cóż ci przeszkodzić w tem mogło?
— Wczoraj byłem nieobecny w Paryżu.
— Gdzież byłeś?
— W Saint-Germain.
— Cóżeś tam robił? jeśli zapytać wolno.
— Polowałem w lesie na sarny.
— Rzeczywiście?
— Dowiodę ci to świadkami. Było nas pięciu myśliwych a między niemi pan de Cröion i margrabia Andrzej de San-Remo, których znasz dobrze.
— Zatem, baronie, nie popełniłeś żadnego przeniewierstwa? żadnej nie było intrygi, nic podejrzanego?
— Jak to, posądzałaś mnie o coś podobnego?
— Trochę, przyznaję, a nawet wiele. Co chcesz, jestem zazdrosną, mówię to otwarcie.
— To źle! Jak możesz wątpić o mnie, który dla ciebie tylko żyję!
— Kochasz mnie więc?
— Uwielbiam! Dobrze wiesz o tem. Jesteś tego pewną.
— Kochasz tyle, co dawniej?
— Stokroć razy więcej! Jedyny mam cel życia, jedno marzenie. Dla czego nie chcesz urzeczywistnić go coprędzej, wszak w ciągu dwóch tygodni mogłabyś się nazywać baronową de Croix-Dieu?
Pani Gavard wzruszyła lekko ramionami.
— Znasz dobrze powody, odpowiedziała. Wyszedłszy za mąż, utracę prawo opieki nad synem, opieki, której wyrzec się nie chcę do ostatniej chwili z przyczyn bardzo ważnych. Dosyć zostałam pokrzywdzoną przez nieboszczyka mojego męża, który mnie pozbawił przynależnej legalnie części majątku, zdobytego wspólną z nim pracą, ażebym jeszcze dobrowolnie zrzekać się miała dochodów, jakiemi mam prawo rozporządzać do chwili pełnoletności mojego syna. W ciągu roku zostanę twą żoną.
— Rok zatem czekać mi każesz! wyszepnął z westchnieniem Croix-Dieu. Ach jakże długi to przeciąg czasu!
Piękna wdowa wzruszyła powtórnie ramionami, ale tym razem z uśmiechem.
— O cóż ci chodzi, baronie? odpowiedziała. Czyż możesz się na mnie uskarżać? Jestem dla ciebie tak dobrą, wyrozumiałą! Nie wzdychaj więc proszę i nie zasmucaj mnie daremno.
Filip de Croix-Dieu, pochwycił mówiącą w objęcia i przytulił ją do swych piersi.
— Tak, wyszepnęła, poddając się namiętnie, uściskom. Kochaj mnie, pociesz. Potrzebuję być kochaną, potrzebuję pociechy.
— Pociechy? z jakiej przyczyny? Miałażbyś mieć droga Blanko, jaką zgryzotę?
— Mam i bardzo ciężką!
— Zkąd?
— Ze strony Oktawiusza.
— Znowu?
— Tak, bezustannie, niestety!
— W czemże przewinił ów zły chłopiec?
— Jak zwykle popełnia głupstwa niesłychane, szaleństwa! Niszczy zdrowie i życie, bruka swą przyszłość, a obok tego rabuje mój majątek.
— Chciałaś powiedzieć swój własny.
— Nie! wszak będąc małoletnim obecnie, nic nie posiada.
— To prawda, lecz przed upływem roku będzie właścicielem sześciu milionów.
— Które popłyną przez jego ręce jak woda, roztopią się jak śnieg słońcem rozgrzany. I dla kogo je straci, na Boga, dla kogo? Dla kilku nikczemnych kobiet które rozchwytują ów wspaniały majątek, jaki do mnie należeć powinien. Ach! Filipie, na tę myśl krew burzy się we mnie. Nawykła do wystawnego życia miljonerów, zostanę prawie ubogą, podczas gdy mój syn będzie rozsypywał złoto i banknoty w zniesławionych buduarach i szulerniach!
Jak bywa w podobnych okolicznościach, pani Gavard zapłonęła gniewem, iskry padały z jej czarnych oczów, a łzy na policzki płynęły.
Baron ujął obie jej ręce.
— Uspokój się, ukochana, wyszepnął, na wszystko zaklinam i proszę. Oktawiusz jest winnym, bezwątpienia, lecz przemawiają za nim łagodzące okoliczności.
— Jakie? zapytała.
— Niedoświadczenie młodości, wpływ złych przykładów. Wszyscy prawie młodzi ludzie w takiem jak on położeniu, również postępują.
— Wszyscy prawie, mówisz? To fałsz, zawołała z uniesieniem pani Gavard. Znam takich, u których szał ma pewne granice, u których pewność odziedziczenia majątku nie wyłącza zamiłowania do pracy, nie gasi poczucia własnej godności! Dokąd zaszlibyśmy, przez Boga, gdyby pieniądz zabijał inteligencję i szlachetne porywy serca? Oktawiusz jest wyjątkiem, powiadam! Wyjątkiem pomiędzy najgorszymi!
— Lecz zkąd pochodzi to twoje obecne oburzenie? pytał Croix-Dieu. Musiało pomiędzy wami zajść coś nowego?
— Tak, Oktawiusz, jak wiesz zapewne, wpadł w szpony obrzydłej ladacznicy.
— Reginy Grandchamps.
— Rzeczywiście. Ów potwór podobno tak się nazywa.
— Potwór, niestety, bardzo piękny!
— Jakto? i ty baronie, zawołała wdowa z podrażnieniem, przyznajesz piękność tej bezczelnej, zużytej, zwiędłej, wymalowanej dziewczynie? Tej lalce o szklistem spojrzeniu, podfarbowanych powiekach, przyprawnych żółtych włosach, poczochranych, źle uczesanych, noszących ślady, jak gdyby tysiąca rąk, które targały jej głowę? Ach! doprawdy, wy wszyscy mężczyźni podobnymi sobie jesteście! Kobieta pragnąca się wam podobać, potrzebuje tylko się sprzedać, ale drogo sprzedać!
Croix-Dieu, ujął rękę pani Gavard którą ona cofnąć mu chciała, a składając na niej pocałunek, mówił z melancholijnym uśmiechem.
— W zastosowaniu do mnie, droga Blanko, powyższa nagana jest do tego stopnia niesprawiedliwą, iż wstrzymam się od wszelkiej na nią odpowiedzi. W czasach, gdy serce moje było wolnem, wszelkie uboczne miłostki nie miały dla mnie żadnego powabu. Pragnąłem kochać gorąco, stale i to moje serce do ciebie dziś tylko należy Te tkliwe słowa uspokoiły nieco piękną wdowę.
— Wierzę ci, odpowiedziała; jestem winną, ale przebacz mi, mój przyjacielu. Znasz moją nerwowość, gdym podrażniona, cierpię i złą się staję.
— Lecz powiedz nareszcie, co zaszło pomiędzy wami?
— Oktawiusz przepędza dnie całe u tej dziewczyny. Widują ich razem bezustannie. Bez względu na wszelką przyzwoitość ukazuje się z nią wszędzie.
— Jest to złem, przyznaję, w naszym Paryżu jednak nie gorszą się ludzie zbyt wiele. Zresztą Oktawiusz nie jest ani żonatym, ani ojcem rodziny. Kompromituje tylko sam siebie, a skoro przyjdzie do rozumu, zapomni o swoich szałach młodości.
— Pozwól, baronie, nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Przez trzy dni ów syn niegodny nie ukazał się u mnie wcale. Przyszedł dziś rano niestety!
— I cóż?
— Widocznie powracał z jakiejś orgii. Był bladym jak ściana, jąkał się, chwiał, był może nawet pijanym. Miał pozór trupa, przystrojonego w balową toaletę! Zlękłam się go, słabo mi się zrobiło. Wyobraź sobie, żądał odemnie pieniędzy!
— Jak zwykle, rzecz wiadoma, wyszepnął baron.
— Daję mu na jego wydatki trzy tysiące franków miesięcznie, jak wiesz. Jest to ogromna suma.
— Nie tak znowu zbyt wielka. Wspomnij że on jest panem sześciu milionów.
— Nic teraz nie ma. Jest małoletnim!
— To prawda.
— Ta wielka kwota pieniędzy, nie wystarcza mu, rzecz prosta, przy takiem postępowaniu. Pożycza na wszystkie strony, gromadząc długi jedne na drugie. Rachunki kupieckie jak deszcz tu spadają!
— Płacisz je?
— Boże uchowaj.
— Dobrze robisz.
— Zdaje się, że obecnie muszą go lichwiarze naciskać, ponieważ zwracał się do mnie znów o pieniądze.
— Ileż żądał?
— Pięć tysięcy franków.
— I dałaś mu je?
— Nie dałam.
— Cóż więc nastąpi? Nad tem zastanowić się trzeba.
— Dozwól mi skończyć i objaśnić zkąd mój gniew pochodzi. „Nie możesz mi matko odmówić“ zawołał ów nieszczęśliwy szaleniec. „Pomyśl że tu chodzi o święte zobowiązanie, o dług honorowy.“ Sądziłam że to jest mowa o jakimś długu karcianym, a on mówił dalej nie spostrzegłszy się, o ile ubliża swej matce. „Jestem winien za dwa miesiące Reginie Grandchamps. Ty pojmujesz to matko. Jeżeli nadużyję ufności tej biednej dziewczyny, zostanę w jej mniemaniu nikczemnikiem, oszustem! A zatem matko, otwórz swą kasę, Co prędzej!“ Co myślisz o tem wszystkiem baronie?
— Do czarta, przyznaję, że to zbyt wiele zuchwalstwa! I cóżeś uczyniła?
— Kazałam mu wynieść się natychmiast.
— Jak to, z domu?
— Nie! ponieważ nieszczęściem dom jest jego własnością. Ale kazałam mu wyjść z pokoju. Ach! jestem najnieszczęśliwszą z matek! Powiedz mi, czy niemożnaby gdzie zamknąć kazać tego niegodziwego dziecka?
— Nie ma na to sposobu, droga Blanko. Zresztą na co by się to przydało?
— Dla ocalenia go przeciw sobie samemu i wyrwania go z rąk tej nikczemnicy.
— Za rok powróciłby do niej.
— Ale przez rok przynajmniej uchroniłabym się przed pnblicznem szkalowaniem, jakiem brudzi swoje nazwisko, które jest i mojem? Szaleniec ten jest smutnym bohaterem opowiadań w małych dziennikach publikowanych i jak gdyby własne jego sprawki nie wystarczały, kładą obce na jego rachunek, a w potrzebie wytwarzają nawet niebywałe rzeczy. Ach! to okropne, to zabijające!
— Jest na to sposób, odrzekł. Zmień nazwisko ukochana. Baronowa de Croix-Dieu nie będzie potrzebowała rumienić się za popełniane szaleństwa przez Oktawiusza Gavard’a.