Tragedje Paryża/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody markiz, skoro to pierwsze wstrząśnienie moralne, wywołane ciosem gwałtownym, minęło, znalazł się pod portykiem, na platformie przed kościołem św. Magdaleny.
Tłum, wychodzący z kościoła, uniósł go tam z sobą tak, iż o tem nie wiedział.
Kareta wicehrabiego de Grandlieu, we wspanialej uprzęży szybko się oddalała, unosząc starca wraz z jego młodą żoną. Ekwipaże zaproszonych gości długim szeregiem podążały jedne za drugiemi, a pośród wrzawy słychać było trzask zamykanych drzwiczek od powozów.
Andrzej, jak człowiek, nagle z ciężkiego snu zbudzony, niemogący jeszcze w równowagę wprowadzić swych myśli, podszedł do swego konia, wskoczył na siodło i bezwiednie prawie skierował się ku przedmieściu św. Honorjusza, gdzie zwolnił bieg wierzchowca naprzeciw pałacu Grandlieu. Główna brama była na oścież otwartą. Kilka karet stało w głębi dziedzińca.
Wicehrabia, wierny starym zwyczajom, zamiast przepędzenia miodowego miesiąca gdzie na wsi u siebie, lub w podróży, wydawał śniadanie, dla małej liczby swoich prawdziwych przyjaciół.
— Zamężna! szeptał jadąc San-Rémo. Ona zaślubiona temu starcowi. Gdy jednak przebiegł Łuk tryumfalny i aleę Cesarzowej, złagodniał wyraz jego oblicza. Co, mnie to zresztą obchodzi? pytał sam siebie. Jestem prawdziwie szalonym, zajmując się szczegółami najzupełniej dla siebie obojętnemi. Jakaż łączność istnieć może pomiędzy mną a obecną wicehrabiną de Grandlieu? Nie wie o mnie wcale. Ani jeden raz jej spokojne wejrzenie nie spotkało mego ognistego wzroku. Rościć jakieś prawa do jej serca, byłoby śmiesznością z mej strony. Czy miała nie wyjść za mąż. Dla czego? Nic oczekiwać ani spodziewać się nie mogłem. Przepaść dzieliła mnie od panny de Randal. I ta która mnie dzieli obecnie od pani de Grandlieu nie jest głębszą, ale przeciwnie, mniej może niebezpieczną.
Przyszły mu na pamięć wyrazy, wyrzeczone w kościele przez owych dwóch mężczyzn nieznanych.
— Mieli słuszność! wyszepnął. Dziewicą, była świętością dla wszystkich. Jako młoda żona starego męża, straciła ową aureolę. Teraz należy wicehrabiemu czuwać nad swym skarbem. Jeśli go ustrzedz nie potrafi, tem gorzej dla niego.
Nie twierdzimy aby powyższe uwagi markiza, moralnemi być miały! Przyznajemy im chętnie wysoką nawet niemoralność, lecz dziewięćdziesięciu na stu młodych ludzi, w ten sposób rezonują, zatem i Andrzej San-Rémo, puszczony bez przewodnika w wir zepsutych paryzkich obyczajów, nie mógł stanowić wyjątku z ogólnej reguły.
Odtąd powziął jedną myśl stałą, niepokonaną, by zostać przedstawionym pani de Grandlieu.
Wiemy wszelako, iż skutkiem nieszczęśliwych okoliczności, towarzyszących jego urodzeniu, San-Rémo nie miał stosunków ze światem poważnym, a tem więcej ze sferą arystokratyczną, a obok tego pan de Grandlieu okazywał się bardzo skrupulatnym co do przyjmowania nowych gości w swym domu. Mimo to, siłą cierpliwości i różnych zręcznych zabiegów, młody markiz zdołałby może wytworzyć jakiś związek pomiędzy sobą, a panem de Grandlieu, gdy nastąpiła znana nam katastrofa. Mówimy tu o cofnięciu pensji, wypłacanej Andrzejowi. Znalazł się on natenczas pośród najbardziej upokarzających pieniężnych kłopotów, nie zaniechał jednak swojej miłości, która coraz głębiej w nim się rozwijała, ale odłożył nadal ów blady promyk nadziei.
Znamy tragiczne rozwiązanie, któremu przeszkodził Croix-Dieu, oraz projekta pomocy na przyszłość, przedstawione przezeń młodemu markizowi. W pomyślny sposób pozornie poprawiały one jego sytuację.
Młodzieniec, w chwili gdy wszystko rozpadało się około niego w ruinę, znalazł bogatego protektora, okazującego dlań prawdziwie ojcowską tkliwość, płacącego jego długi, ofiarującego mu do rozporządzenia swą niewyczerpaną kasę, przywracającego mu życie i obiecującego mu wreszcie urzeczywistnienie jego snów i marzeń, ów klucz do raju, jaki miał przed nim otworzyć podwoje pałacu Grandlieu. Nie dziwna więc, że z chwilą, gdy odszedł baron de Croix-Dieu, San-Rémo, pochwycony odradzającą się w jego sercu nadzieją, wołał w szale upojenia:
— Pragnąłem umrzeć, bo wszystko mnie od „niej“ oddalało. Nastąpił cud, który nas zbliża ku sobie. Miłość każę mi żyć, bo „ona“ mnie kiedyś ukocha! Ot żadna potęga nie dorówna sile miłości! Herminia dziś nie wie, że ja istnieję, a jednak do mnie należy. Przeznaczenie stworzyło nas dla siebie nawzajem. Iskra mojej miłości wniknie w głąb jej duszy. Me pierwsze wejrzenie oddało mnie jej, jej pierwsze spojrzenie mnie ją odda! Przeszkody piętrzące się pomiędzy nami, łamać się będą jedne po drugich, druzgotane mą wolą! Herminia jest mojem dobrem, mem życiem! Kto mi ją bierze, kradnie mi ją! Odzyskać ją mam prawo, więcej niż prawo, wskazuje mi to obowiązek! Nie uchylę się przed nim!
Podczas gdy młodzieniec, rozgorączkowany namiętnością wygłaszał podobne szaleństwa, baron podążał szybko w stronę ulicy de Rome, uśmiechając się z szatańskiem zadowoleniem.
— Doskonale idzie! wyszepnął, zacierając ręce. Otóż Jerzy Tréjan i Fanny Lambert, Blanka Gravard, Oktawiusz i Regina, Andrzej San-Rémo i Herminia de Grandlieu, wszystkie te biedne muchy pochwycić się dozwoliły w sieć, jaką owikłała ich niewidzialna moja ręka! Jestem potężnym, niezaprzeczenie!
Powóz zatrzymał się, przed nowym, wspaniałym domem.
Croix-Dieu wszedł na wytworne marmurowe wschody, a dosięgnąwszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi bogato rzeźbionych.
Pokojówka elegancko ubrana, pospieszyła mu otworzyć.
— A! to ty, panie baronie, rzekła, uśmiechając się poufale, zapewne chcesz widzieć się z panią?
— Rzecz naturalna.
— Śpi ona teraz.
— Jakto, o czwartej popołudniu?
— Ba! jeśli kto z nocy dzień robi.
— Grano więc w karty i hulano tu do rana?
— Ma się rozumieć, wszak to jest u nas zwyczajem. Nie! ja dłużej tego nie zniosę. Chcę prosić panią o uregulowanie mego rachunku.
— Nie rób głupstwa, miejsce jest dobre.
— Pomimo wszystkiego.
— No, no! ułagodź się. Obudź swą panią.
— Zakazała się budzić.
— Nie zważaj na to. Ja wszystko biorę na siebie.
— Wiem, że pan sprowadzasz tu deszcz albo pogodę, pójdź więc do buduaru, lecz idź ostrożnie przez salon, aby nie potrącić którego z tych panów.
— Jakto? powiadasz.
— No, jest ich tam czterech, którzy tyle przy kartach wypili szampana i Chartreus’a, że na nogach się utrzymać nie mogli. Śpią rozrzuceni po kątach salonu.
— Oktawiusz jest także?
— Ma się rozumieć. Biedny chłopiec! Doprawdy, panie baronie, żal mi go bardzo!
— Masz dobre serce.
— Och! on nie doczeka urządzenia nowego cmentarza na Mèry-sur-Oise! Pojedzie pociągiem kurierskim, całą siłą pary, sam nie spostrzegłszy się nawet. Radzę mej pani aby zawczasu grób zamówiła dla niego. Mam słuszność, nieprawdaż?
— Źle mówisz! Ja czuwam nad nim. Oktawiusz jest moim protegowanym.
— Przyznam, panie baronie, że to djabelna jakaś protekcja! Zresztą jego to tylko dotyczę i pana. Pamiętaj pan jednak zawczasu zamówić remizę u przedsiębiorcy pogrzebowego.
Croix-Dieu usiłował się uśmiechnąć z owego ponurego żartu, nie zdołał jednak tego uczynić i przygryzł tylko usta.
Pokojówka otworzyła drzwi do salonu, przez który przejść było trzeba, chcąc dostać się do buduaru.
Uderzony dziwnym i zarazem smutnym widokiem, baron zatrzymał się w progu.
Ów salon był to obszerny pokój kwadratowy, bogato, ale bez gustu umeblowany. Na ścianach, obciągniętych jedwabną ponsową materją, wisiały obrazy średniego pędzla, lecz we wspaniałych złoconych ramach. Meble pokryte były czerwonym aksamitem i dywan na podłodze zarówno był purpurowym. Wysoka szafka oszklona, zawierała kolekcję drobiazgów wątpliwej moralności, naprzeciw której znajdował się otwarty fortepian.
Pośrodku salonu stał stół owalny zielonem suknem wyklejony, a na nim dwa ośmio-ramienne kandelabry, w których od świec do szczętu spalonych, popękały krążki kryształowe. Tak na stole jak na kobiercu leżały stosy rozrzuconych kart do gry i marek różnego rodzaju. Z boku pod ścianą na drugim stole, widniał cały bataljon wypróżnionych butelek z posrebrzanemi szyjkami jako i przyrząd do chłodzenia wina, w którym lód roztopiony zmienił się w wodę.
Trzeba się było dobrze rozpatrywać w owych szczegółach, a raczej je odgadywać, ponieważ aksamitne firanki całkowicie w oknach spuszczone tworzyły mrok w salonie.
Jeden z nocnych graczów leżał przewrócony na dywanie, z nogami podniesionemi wyżej niż głowa i chrapał głośno. Trzej inni między którymi znajdował się Oktawiusz Gavard, spali z drugiej strony na kobiercu w dziwnych pozach, przedstawiając w owym pół mroku kupę czarnych ubrań, białych gorsów od koszuli i pobladłych twarzy.
— Cześć odwadze nieszczęśliwych! wyszepnął Croix-Dieu z ironią. Zostali zwyciężeni, ale walczyli. Oto mi ludzie!
— I to mają być ludzie? powtórzyła pokojówka, wzruszając ramionami. Oh! prawdziwie nieszczęśliwi, dodała. Lecz pójdź pan za mną, panie baronie.