Tragedje Paryża/Tom VII/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Przedstawienie zostało natychmiast przerwanem pośród ogólnego przerażenia.
Lekarz służbowy, wyszedłszy z teatru, zwracał się ku bocznym drzwiom wyjścia, od których miał klucz.
Komisarz policji szedł tuż za nim, a dalej, jakaś trzecia osobistość, znajdująca się jako spektator na widowisku.
Ów mężczyzna, porządnie, lubo nie wyszukanie ubrany, starannie wygolony, w błękitnych okularach, zdawał się być jakimś prowincjonalnym aktorem.
Oktawiusz przestraszony, i nawpół obłąkany z obawy i rozpaczy, wybiegł ze swojej loży bez kapelusza, przebył w trzech skokach schody, wiodące do garderoby artystów, popchnął i omal nie przewrócił odźwiernego, stawiającego opór jego wejściu, i wbiegł na scenę jednocześnie z doktorem, komisarzem, i owym mężczyzną w błękitnych okularach, który przechodząc po za kulisami potknął się o Sariola, i przez krótką chwilę bacznie weń wpatrywać się zaczął.
Pod ognistem badawczem spojrzeniem nieznajomego jakie tryskało z po za szkieł, Sariol zmieszał się widocznie, a wykręciwszy się plecami, zniknął w dekoracjach.
Ogromne zamieszanie panowało tak po za kurtyną, jak i na sali. Otoczono ze wszech stron Dinę, nie dającą znaku życia.
— Proszę, ażeby wszyscy odeszli ztąd, rzekł doktór. Wszak powinniście zrozumieć, że to dziewczę potrzebuje powietrza. Dusicie ją, cisnąc się tak w około niej.
Na tę chwilę wszedł właśnie Oktawiusz.
Upadł na kolana przy bezwładnem ciele Diny, i łkał głośno, wymawiając urywane zdania, a podniósłszy głowę swej młodej przyjaciółki, wsparł ją na swoich piersiach, przemawiając do niej tkliwie, jak gdyby dziewczę słyszeć go mogło.
— Trzeba przenieść chorą do „foyer“ rzekł doktór, tam lepiej niż tu, będę mógł udzielić jej pierwszej pomocy.
Na te wyrazy zerwał się Oktawiusz.
— Ja ją przeniosę, zawołał, sam ją przeniosę. Zobowiązuję się to jak najtroskliwiej uczynić.
— Dobrze, ale nie sam, rzekł lekarz. Z uwagi na obecny stan tego dziewczęcia, trzeba ażeby w przeniesieniu jej ktoś dopomógł. Schody są ciasne i strome. Dwóch ludzi nie będzie za wiele do starannego przeniesienia tego dość lekkiego ciężaru.
Reżyser pospieszył z pomocą, i za chwilę później położono Dinę na jednej z ławek w foyer.
— Lecz ona nie umarła, doktorze? wyjąknął drżącym głosem Oktawiusz. zwracając się ku lekarzowi. Na imię nieba, powiedz pan ze me umarła!
— Żyje, bo serce jej uderza.
— Nie grozi jej niebezpieczeństwo?
— Obecnie niepodobna mi na to panu odpowiedzieć.
— Panie doktorze, patrz pan! wołał Oktawiusz, krew z niej uchodzi. Powstrzymaj pan tę krew! błagam, zaklinam!
Krew w rzeczy samej płynęła obficie z głębokiego skaleczenia zwierzchniej części prawej ręki; zranionem jednak było tylko ciało.
— Nie pojmuję zkąd to skaleczenie nastąpić mogło, rzekł lekarz. Niewątpliwie jakiś ostry i twardy przedmiot znajdował się na deskach podłogi teatralnej, w miejscu, gdzie dziewczę upadło.
— Pozwól pan upewnić się, że to nic nie jest, ozwał się ów mężczyzna w niebieskich okularach. Ta rana poprzedziła upadek. Nie spuszczałem wzroku z artystki przez całą scenę uwięzienia. Widziałem, że krew wytrysnęła w chwili, gdy lina się zerwała, a ująwszy pod rękę komisarza odszedł z nim na bok. Czy pan mnie poznajesz? zapytał.
— Nie, odrzekł komisarz, lubo pańska fizjonomia obcą zupełnie mi nie jest. Zdaje mi się jak gdybym pana gdzieś widział.
Mężczyzna w okularach dobył z kieszeni pugilares, a z pugilaresu kartę dziwnego kształtu, jaką pokazał komisarzowi mówiąc:
— Jestem Jobin, agent jednego z policyjnych oddziałów7. Mam honor służyć na pańskie rozkazy, do wyprowadzenia bezzwłocznego śledztwa, jakie, mniemam, osądzisz pan, iż rozpocząć natychmiast potrzeba.
— Śledztwa co do tego wypadku?
— Panie, chciej wierzyć iż nie był to wypadek.
— Sądzisz więc?
— Więcej niż sądzę! twierdzę, jestem przekonany! rzekł Jobin. Stoimy wobec zamierzonego morderstwa z premedytacją!
— Ależ to straszne, co mówisz, panie Jobin?
— Prawdę niestety! Morderca obdarzony zmysłem djabelsko wynalazczej wyobraźni, chciał zabić to dziewczę wobec całej publiki.
— W jakim celu popełniłby tę straszną zbrodnię?
— Nie znam tego celu, ale czyn potwierdzam, i gotów jestem dowieść w ciągu pięciu minut że się nie mylę.
— Skoro tak, panie Jobin, działajmy.
— Proszę, panie komisarzu, rzekł agent, każ mi przedewszystkiem dostarczyć alzacką czapeczkę, jaką ma na głowie to dziewczę.
— Natychmiast.
Doktór uniósłszy rękaw sukni, odsłonił okrągłe i białe ramię Diny, a związawszy jej rękę poniżej łokcia płóciennym bandażem, zabierał się do krwi puszczenia.
Komisarz, szepnąwszy mu coś z cicha, zdjął z głowy Diny jedwabną czapeczkę, złotem haftowaną.
— Oto żądany przedmiot, panie Jobin, rzekł podając mu ją.
— Czy byłeś pan na sali od chwili rozpoczęcia widowiska, panie komisarzu? pytał agent.
— Tak. byłem.
— Widziałeś pan ulatującą kokardę od tej czapeczki, podczas gdy do dziewczęcia stąpającego po fryzach, naśladujących wywróconą jodłę, strzelano dwukrotnie?
— Widziałem, i sądziłem jak wszyscy, że za pomocą jakiegoś ukrytego akcessorjum, dokonano tego umyślnie, dla osiągnięcia większego złudzenia.
— Otóż byliśmy w błędzie! rzekł Jobin. Przypatrz się pan dobrze. Niektóre części tej czarnej wstążki, silnie przyszyte, trzymają się jeszcze przy tkaninie. Środek kokardy został przeciętym i wyrwanym pociskiem strzału, a głębokie skaleczenie ręki artystki, świadczy o drugim strzale tego samego rodzaju.
— Któż był tym potworem?
— Może go odkryć zdołamy. Zejdźmy do teatru, jeśli pan zechcesz?
— Dobrze, idźmy tam teraz.
Tłum figurantów w kostjumach, maszynistów, służby teatralnej, zapełniał scenę, rozprawiając o nastąpionym wypadku, i oczekując z widocznym wzruszeniem i niepokojem wiadomości o Dinie, szczerze przez wszystkich kochanej.
Reżyser podbiegł na spotkanie wchodzących.
— Co pan komisarz rozkaże? zapytał.
— Czyń pan to, o co mój towarzysz prosić cię będzie, odrzekł, wskazując Jobin’a.
Reżyser się ukłonił.
— Powiedz mi pan, zaczął agent, czy owa lina, jaka powinna była utrzymać artystkę, a która tak źle spełniła swój obowiązek, była już tyle zużytą, i w tak złym stanie, iż zerwać się musiała?
— Nie panie! była zupełnie nową i silną. Kupowałem ją sam przed ośmioma dniami; mogła unieść ciężar dziesięciu ludzi.
— Jak więc wytłumaczysz pan ów nastąpiony wypadek?
— Ach! ja go niechcę tłumaczyć. To fatalność, widoczna fatalność!
— Gdzie jest reszta tego zerwanego sznura?
— Musi tam leżeć na podłodze, w miejscu gdzie upadł.
— Każ go mim pan tu przynieść.
Reżyser wyszedł by spełnić zlecenie, a po upływie minuty wrócił z oznajmieniem, iż tego sznura nigdzie odnaleść nie można.
— Spodziewałem się tego, wymruknął Jobin, i dodał: Niech nam tu przyniosą drabinę.
Posługacze dostarczyli przedmiot żądany.
— Oprzyjcie ją o tę wieżę, rzekł agent.
Jobin wszedł po szczeblach, i przystanął na wysokości, na której znajdowała się Dinah, gdy jej ręka opuściła linę. Znalazł tu dziurę okrągłą, mającą obwód sztuki dziesięciu sous.
— Panie komisarzu, zawołał, pomieścimy się oba. Racz pan wejść na chwilę.
Komisarz wszedł po drabinie.
— Nie omyliłem się, rzekł do niego Jobin półgłosem. Przypatrz się pan dobrze. Kula przebiła dekorację, znajdziemy ją napewno w murze utkwioną.
Zeszli obaj w stronę pokoju wieżowego, z którego odbywała się podczas przedstawienia ucieczka uwiezionej.
Resztki sznura użytego do tej ucieczki, wisiały jeszcze przy poręczy balkonu.
Jobin, ująwszy w rękę tę linę, długą blisko na metr, oglądał uważnie punkt, w jakim zerwaną została. Widocznem było, iż jakimś ostrem, jak brzytwa narzędziem przerżnięto powierzchnię tego sznura w dziewiątej części jego grubości, a nikczemny sprawca tego potwornego czynu, pakułami z klejem zalepił to miejsce, aby nacięcie niewidzialnem uczynić!
— Ha! zawołał agent, zwróciwszy na te szczegóły uwagę komisarza, jest to wprawny łotr, jak widzę. Schwytać go nie łatwo nam będzie. Panie reżyserze, pytał dalej, powiedz mi pan, czy panna Dinah Bluet nie miała jakiego wroga między teatralnemi swojemi znajomościami?
— Mogę upewnić, ani jednego! odrzekł zapytany.
— Może miłosna jaka rywalizacja, a stąd kobieca zawiść?
— Żadna, upewniam. Nie zajmowała się ona sprawami swoich koleżanek; ani starała się odbierać im kochanków, jak się to często dzieje między przyjaciółkami. Uważano ją za nader rozumną i uczciwą dziewczynę, zresztą, była szalenie zakochaną w owym młodzieńcu, którego pan widziałeś przy niej, gdy byliśmy tam na górze, w „foyer“.
— Gdzie się znajdują strzelby, których używano w pomienionym dramacie? pytał Jobin dalej.
— W składzie akcessorjów, odrzekł reżyser. Może pan życzysz ażebym cię tam zaprowadził?
— Proszę jeśli łaska.
Ów skład mieścił się w dwóch ciasnych niskich izbach, położonych równolegle ze sceną. Zawierał on przedmioty do sztuki, będącej w biegu przedstawienia, tak aby wszystko było pod ręką w razie zapotrzebowania. Ze trzydzieści strzelb stalo w porządku opartych o ścianę.
— Czy strzelby te są nabite? pytał Jobin.
— Część tylko ich, panie. Te których miano użyć do egzekucji uwięzionej w ostatnim akcie.
Tu wskazał reżyser ze dwanaście strzelb, w kozły ustawionych.
Jobin wziąwszy z nich jedną, wprowadził w lufę narzędzie służące do wyciągania kul, i wydobył kulę owiniętą grubym szarym papierem. Tęż samą czynność ponawiał trzy razy na trzech innych strzelbach z tymże samym rezultatem.
Reżyser patrzył na to osłupiały, przejęty zgrozą, nie wierząc własnym oczom prawie.
— Wielkie nieba! zawołał nakoniec z przerażeniem, załamując ręce. Boże miłosierny! Gdyby nastąpiło zakończenie tej sztuki, Dinah Bluet padłaby nieuchronnie przeszyta tyloma kulami!
— Na to rachowano też właśnie, odparł Jobin.
— Lecz zkąd, dla czego?
— Ja pana o to pytam? rzekł agent. Kto nabijał tę broń?..
— Ja panie.
— W jakiej porze dnia?
— Po południu. Lecz panie, mam nadzieję, iż mnie o podobną potworność nie oskarżą? jąkał reżyser, drżący i pobladły.
— Pana oskarżyć? Nikt niema tego zamiaru! Odpowiadaj więc spokojnie na zapytania. Drzwi tego składa czy pozostawały otwarte?
— Tak, panie. To jest, w ciągu dnia zamykano je, ale nie na klucz.
— Kto chciał więc mógł tam wchodzić, rzekł Jobin. Obcy, nieznajomi, słowem każdy! Bardzo to nieroztropnie było z pańskiej strony.
— Eh! panie, obcy nie mają wstępu tu w głąb teatru. Zakaz najsurowszy został wydanym w tym względzie. Zresztą ta nieroztropność, jak ją pan nazywasz, praktykuje się wszędzie, a nigdzie nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy... nigdy... nigdy!..
— Ilu pan masz posługujących przy składzie tych akcessorjów? badał dalej Jobin.
— Dwóch.
— Jestżeś pan pewien uczciwości tych ludzi?
— Tak pewien jak swojej własnej. Pracują u mnie od lat dawnych. Są to zacni ludzie, ojcowie rodzin.
— A owi trzej figuranci, którzy w oznaczonej chwili dali ognia do panny Bluet, czy zarówno panu są znani?
— Mniej niż tamci. Wszak niepodobna jest ich posądzać.
— Dla czego?
— Daje się im broń w chwili, gdy mają wejść na scenę. Nie wiedzą nawet jakich strzelb używają.
— Zachodzi tu jednak fakt niezbity, udowodniony. Usiłowano spełnić morderstwo. Trzeba nam schwytać przestępcę, pan to pojmujesz, a ów nędznik musi bezsprzecznie należeć do tutejszego teatru. Chcąc wykonać swój plan haniebny, musiał tu sam przez długi czas pozostawać. Powiedz mi pan, który ze służby lub figurantów, przybył najwcześniej dzisiejszego wieczora?
— Maszyniści byli już na scenie, gdym przybył odrzekł reżyser. Wszak ojciec Eustachy będzie mógł najlepiej objaśnić nas co do tego. Hej!.. ojcze Eustachy! zawołał.
Stary maszynista przybiegł z pośpiechem.
— Najpierwszy przybył „Duży Ludwi“ „Konopiasty“ zwany, rzekł na uczynione sobie zapytanie. Nie zachodzi żadna wątpliwość w tym względzie, ponieważ chwaliłem go nawet za jego punktualność. Patrzyłem nań z głębi. Chodził w tę i ową stronę, jak niedźwiedź, w klatce zamknięty. A na moją pochwałę, odrzekł, iż przyszedł dziś po raz ostatni. Uprzedził, aby nie liczyć nadal na niego, bo dostał kurczów w rękach z tej ciężkiej roboty; ztąd woli pójść otwierać drzwiczki u powozów na bulwarach, lub zbierać odpadki cygar.
— Ów „Duży Ludwik“ vel „Konopiasty“ pytał Jobin, nie jestże to wysoki, szczupły mężczyzna, w starym paltocie, z przyczesanemi na skroniach puklami, z kapciuchem od tytuniu, zawieszonym przy butonierce i pogiętym na głowie kapeluszu?
— Tak, tak! zawołał ojciec Eustachy. Doskonale odwzorowałeś pan jego postać. To on!
— Spotkałem tego człowieka wchodząc po za kulisy, po tem nieszczęściu, rzekł agent, zwrócił on moją uwagę ponieważ ma bardzo podejrzaną fizjonomię. Przyprowadź mi tego „Dużego Ludwika“ chcę z nim pomówić.
Ojciec Eustachy szukać go zaczął.
Po upływie minuty wrócił z oznajmieniem, iż ów pomocnik maszynisty gdzieś zniknął bez śladu.
— Uważając iż już nie będzie dziś widowiska, mówił dobrodusznie stary, odszedł do domu, ale napewno znajdzie się tu jutro wieczorem.
— Dla czego sądzisz, że przyjdzie?
— Ponieważ nie odebrał swoich pieniędzy. Należy mu się zapłata za dni cztery, nie będzie chciał tego stracić, mimo iż się przechwalał, że mu pozostały resztki z jakiejś otrzymanej sukcesji.
Jobin potrząsnął głową.
— Nie! odpowiedział, on się tu nie pokaże więcej! upewniam. Należałoby go przyaresztować tej nocy, zanim się dowie, iż na niego pada podejrzenie. Gdzie mieszka ten Ludwik?
— Niewiem tego, rzekł ojciec Eustachy. Przyjąłem go czasowo, na zastępstwo małego Augusta. Pracowaliśmy razem kiedyś dawnemi czasy w cyrku na bulwarze du Temple. Na tem oparł obecnie przypomnienie mi swojej znajomości, gdyśmy się spotkali w przeszłym tygodniu.
Tu stary maszynista opowiedział szczegółowo zejście się w kawiarni przy ulicy de Bondy.
Wysłuchawszy niecierpliwie owej gawędy, Jobin wziął na bok komisarza policji.
— Wszystko to tak jasnem być mi się wydaje, jak dzień, rzekł do niego. Ów „Duży Ludwik“ jest tu winnym. Czy wierzysz pan w to wraz ze mną.
— Podzielam w zupełności to przekonanie.
— Ów łotr, który musi być zapłaconem przez kogoś narzędziem, bo w jakimż celu działałby na swój własny rachunek? wymyka nam się z rąk dzisiaj, mówił Jobin. Bo jest to pewnik, panie komisarzu, że on się nie ukaże tu więcej. Na szczęście widziałem go, i zapamiętałem jego fizjonomię. Gdyby nie ów traf, tak nam przyjazny, nigdy możebyśmy go nie schwytali. Rysopis jego wyryty jest w mojej pamięci, i od jutra, a raczej jeszcze tej nocy, wszystkie knajpy, szynki, kawiarnie, słowem wszelkie miejsca podejrzane, gdzie ów nędznik pragnąłby ukryć swój czyn zbrodniczy, zostaną, tak ściśle przeszukane, iż niepodobna aby nam ujść zdołał.
— Oby się tak stało, jak pan powiadasz!
— Śledztwo tu nasze jest już ukończone, trzeba tylko spisać protokół. Może teraz wrócimy na górę, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia tej biednej młodej artystki?
Poszli oba z komisarzem.
Dinah Bluet miała się znacznie lepiej. Obfite puszczenie krwi przyniosło skutek pożądany. W miarę jak krew spływała z żyły, otwartej lancetem, dziewczę uniosło powieki, a spostrzegłszy klęczącego przy sobie Oktawiusza, zlekka się uśmiechnęła. Przytomność umysłu szybko jej wracała.
Doktor bezzwłocznie stwierdził, iż nie nastąpiło żadne wewnętrzne uszkodzenie. Jedyną ewentualnością, jakiej obawiać się było można, mogło być wstrząśnienie mózgu, wywołane tak strasznym upadkiem. Wszelako owe niebezpieczeństwo nie zdawało się zbyt niepokoić doktora.
— Przed upływem tygodnia, sądzę, rzekł on, odzyskasz pani zdrowie zupełnie. Zalecam jednak najściślejszą spokojność! Zabraniam wszelkich wzruszeń, utrudzenia, i wiele tygodni upłynie, zanim bym mógł udzielić pozwolenie do powrócenia pani na scenę.
— Wrócić na scenę! szepnął do siebie Oktawiusz, grać powtórnie komedję, narażać swe życie. Ach! nigdy, nigdy na to nie pozwolę!
Dinę przewieziono w powozie do mieszkania.
Pielęgnujący doktor wraz z Oktawiuszem towarzyszyli chorej.
Zacna wdowa, jakiej znamy życzliwość dla młodej lokatorki, zobowiązała się czuwać przy niej przez całą noc w fotelu.
Oktawiusz pragnął zarówno pozostać w towarzystwie tej gospodyni lecz Dinah na to zezwolić nie chciała, i młodzieniec odszedł po otrzymanem od lekarza zapewnieniu, iż jego ukochanej nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Nazajutrz o dziewiątej rano przybiegł na przedmieście du Temple. Jednocześnie z nim prawie, przyjechał i doktor.
Noc przeminęła spokojnie. Nieuchronna w podobnych razach gorączka, zwolna ustępowała.
— Brawo! zawołał lekarz. Stan zdrowia naszej pacjentki jest więcej niż zadawalniającym. Nie obawiam się już teraz zapalenia mózgu. Wszystko pójdzie dobrze.
— Zatem doktorze, pytał Gavard, prowadząc go w kąt pokoju, upewnić teraz mnie możesz, iż minęło niebezpieczeństwo?
— W zupełności!
Młodzieniec rzuciwszy mu się na szyję, ucałował go w oba policzki.
— Ach! jak on ją kocha! pomyślał uśmiechając się lekarz. Wołałbym jednak za całe honorarjum otrzymać jeden pocałunek tej jego młodej przyjaciółki.
Jobin wyszedłszy z teatru wieczorem, udał się wprost do prefektury.
Przez całą noc agenci policyjni przeszukiwali kryjówki Paryża. Skutek nie odpowiedział oczekiwaniom.
Wiemy że ta wyprawa udać się im nie mogła, z tej prostej przyczyny, że gdy polowali na „Dużego Ludwika“ rvel „Konopiastego“, Sariol spoczywał na wygodnem łóżku przy ulicy de Saussaie.
Tegoż samego dnia, około drugiej po południu, podczas gdy dyrektor teatru w swoim gabinecie rozmyślał nad zmiennością ludzkich losów na ziemi, służący wręczył mu kartę wizytową. Na bilecie było wypisane: „Oktawiusz Gavard“.
— Przynosi mi od niej wiadomość, wymruknął kierownik teatru. Wprowadź tego pana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.