<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Oktawiusz wszedłszy do gabinetu dyrektora, znalazł się wobec posiwiałego starca, w bardzo starannem ubraniu, dość przyjemnej powierzchowności.
— Nazwisko moje jest obcem dla pana, być może, rzekł Gavard, sądzę jednak że pan mnie poznajesz?
— W zupełności, odparł dyrektor. Pan przekroczyłeś wczoraj zakaz i wbiegłeś na scenę. Przebaczam ci to jednak. Pojmuję pańskie położenie, bo i ja także byłem młodym kiedyś. Wypadek ten sprawia panu wiele zmartwienia.
— Ach! panie, zawołał młodzieniec, podobnie ciężkiej zgryzoty nie doznawałem jeszcze w mem życiu!
— Obecnie jednak już się pan uspokoiłeś zapewne. Posyłałem dziś rano do panny Bluet, powiedziano mi że się ma znacznie lepiej.
— W rzeczy samej; możemy mieć teraz nadzieję, że popełniona zbrodnia nie wywołała okropnych następstw dla artystki, jakie sprowadzić byłaby mogła.
— Zdaje się, że pan bardzo kochasz to dziewczę.
— Tak panie. Kocham ją z całej mej duszy, a szanuję o tyle, o ile ją kocham!
— To uczucie zaszczyt panu przynosi! Tak rzadko dziś widzieć można prawdziwą miłość.
— Postanowiłem zaślubić pannę Bluet.
— Bardzo słusznie, aprobuję to w zupełności. Cnota wynagrodzona. Jesteś pan bogatym?
— Za dwa miesiące dochodzę do pełnoletności, rzekł Gavard, a wtedy odbiorę po moim ojcu sześć miljonów.
Dyrektor spojrzał na mówiącego z osłupieniem, a uniósłszy się nieco na fotelu, złożył ukłon w oznakę uszanowania dla ich wysokości sześciu miljonów.
— Otóż przychodzi mi myśl pewna, zaczął siadając, myśl dobra, na jaką uśmiechniesz się pan zapewne. Troski, wypływające z kierowania teatrem, ciążyć mi poczynają. Pomówmy z sobą otwarcie. Będę bardzo przystępnym. Kup pan odemnie mój teatr?
Teraz Oktawiusz osłupiał z kolei.
Kupić pański teatr? powtórzył, na co? Cóżbym z nim robił?
— Na to, ażeby uczynić z Diny Bluet gwiazdę pierwszorzędną. Z łatwością to przyjdzie. Dziewczę posiada talent znakomity. Trzeba jej tylko dawać odpowiednie role.
— Nie panie! zawołał żywo Oktawiusz. Panna Bluet, nieukaże się więcej na scenie.
— Hę? co pan mówisz?
— Mówię, że nie będzie występowała więcej w żadnym teatrze, ani tu, ani gdzie indziej.
— Mylisz się pan, pozwól sobie powiedzieć.
— Dla czego?
— Gdyby panna Dinah porzuciła scenę, zapozwałbym ją i wygrał. Mam kontrakt według wszelkich reguł ułożony; podpisany przez opiekunkę dla ważności aktu, ponieważ panna Bluet naówczas była małoletnią.
— Pojmuję, lecz mimo to wszystko ów układ może być rozwiązanym.
— Tak, za zgodą stron obu, a gdybym ja odmówił mego zezwolenia?
— Zapominasz pan, że w takim razie służy ci prawo dochodzenia strat, i odszkodowania za zerwanie umowy.
— Bezwątpienia. Żądałbym wtedy tysiąc talarów.
— A gdyby panu je zapłacono, uwolniłbyś pannę Bluer?
— Tak, ale...
— Oto trzy tysiące franków, przerwał Oktawiusz, kładąc pieniądze. Zwróć mi pan kontrakt.
Nie było w czem wybierać.
Dyrektor musiał zadosyć uczynić żądaniu przybyłego, przeklinając miłość, jaka mu zabierała najlepszą.
z artystek, w której pokładał wielkie nadzieje, i złorzecząc sam sobie, iż nie potroił cyfry wynagrodzenia.
Było już jednak za późno.
Oktawiusz tryumfujący wyszedł z dyrektorskiego gabinetu.
Dinah nie należała już więcej do publiczności, ale tylko wyłącznie do niego! Dinah nie była już komedjantką!
W ten sposób zakończyła się krótka karjera dramatyczna tego uroczego dziewczęcia, jakie, sądząc po świetnych debiutach mogło kiedyś stać się jedną z najświetniejszych gwiazd współczesnego teatru.


∗             ∗

Opuściliśmy barona de Croix-Dieu, wraz z Andrzejem San-Rémo w sobotę wieczorem, w przeddzień owego fatalnego terminu.
Nazajutrz, to jest w niedzielę po południu Filip, zamknąwszy się w swojej sypialni, rozmyślał głęboko.
Nad kominkiem stała zapalona świeca, na stole leżał nóż o giętkiem ostrzu, ruchomy grajcarek, maleńkie otwarte pudełeczko, zawierające kilka szczypt jakiegoś szarego proszku, srebrna łyżeczka, mały kryształowy flakonik, napełniony płynem bezbarwnym, a przezroczystym jak źródlana woda, i nakoniec długa, wązka, pleśnią pokryta butelka, na której zżółkniętej przez czas etykiecie widniał napis: „Johannisberger“.
Croix-Dieu odkorkowywał tę butelkę z nadzwyczajną ostrożnością, ażeby nie uszkodzić zielonej lakowej pieczęci, przytwierdzonej do szyjki.
Napełniwszy owem reńskiem winem łyżeczkę, wylał z niej zawartość w kominek, a uczynioną próżnię tym ubytkiem w długiej opleśniałej flaszce, zapełnił płynem z małego flakonu, i zakorkował.
Po owej pierwszej części dokonanego dzieła trzymał giętkie ostrze noża nad płomieniem świecy, a gdy się to ostrze na czerwono rozgrzało, użył go do wyrównania laku tworzącego kapsel na butelce. Nieco posypanego popiołu na ów lak gorący nadało mu pierwotną powierzchowność.
Najściślejszy obserwator nie zdołałby odnaleść śladu dokonanej operacji.
Dokonywając tę dziwną czynność, Filip powtarzał z cicha:
— Rzecz dziwna, że ów dobry, naiwny, Oktawiusz Gavard sam mi tę myśl podał.
Croix-Dieu potrząsając butelką dla łatwiejszego połączenia się dwóch płynów, z sarkastycznym uśmiechem mówił dalej:
— Ta drobna roślinna trucizna nie sprawia boleści, jedynie tylko sprowadza pogrzeb niespodziewany. Wyjdziesz odemnie bardzo wesoły, zdrów najzupełniej. Nazajutrz uczujesz się być nieco słabym. Trzeciego dnia położysz się w łóżko. Przyzwani doktorzy zapewnią cię że to lekka słabość, która przeminie, przepiszą ci środki wzmacniające, i przed upływem miesiąca twój spadek odziedziczy matka, pani Blanka Gravard, przyszła baronowa de Croix-Dieu. Sześć miljonów przybędzie mi z tej strony. Miljon, co najmniej za klejnoty wicehrabiny Herminii, miljon od wicehrabiego. Okrągłe osiem miljonów! Nie licząc sum innych, jakie znam dobrze, i na które wiele rachuję. Tak, Robercie Loc-Earn, dobry mój przyjacielu, poczynam wierzyć nareszcie, że przy schyłku życia ujrzysz się w skórze bardzo bogatego człowieka!

Tu schował długą butelkę i mały flakon w szufladę, jaką zamknął na klucz. Sprzątnął grajcarek, nóż, pudełko z proszkiem, a siadłszy przy biurku zaczął pisać te słowa:
„Niedziela.

„Mam wiele do pomówienia z tobą, drogi Oktawiuszu, i to o rzeczach bardzo ważnych. Jeżeli nie masz pojutrze, to jest we wtorek, nic lepszego do roboty, przyjdź do mnie na śniadanie około jedenastej. Gdybyś we wtorek nie miał wolnego czasu, wybierz dzień jaki ci się podoba. W każdym razie odpisz mi, proszę. Twój najżyczliwszy

Croix-Dieu“.

Zaledwie zdołał wypisać adres na kopercie tego lakonicznego listu, zapukał ktoś do drzwi sypialni.
Drzwi te, jak wiemy, były z wewnątrz na klucz zamknięte; Filip podniósł się więc, aby je otworzyć, i ujrzał w progu swego lokaja, którego zwykła powolność zmieniła się widocznie w jakąś kłopotliwą troskę.
— Cóż się stało, czego chcesz? pytał Croix-Dieu.
— W przedpokoju, panie baronie, oczekuje jakiś niesłychanie gniewliwy mężczyzna, którego mi się pozbyć niepodobna.
— Któż to być może?
— Nie wiem, wygląda na jakiegoś biedaka, jest bardzo licho ubranym. Nigdy go dotąd tu nie widziałem.
— Jego nazwisko?
— Pytałem go o nie. Nie chciał powiedzieć, mruknąwszy, że to mnie nie obchodzi.
— Dla czego nie powiedziałeś mu żem wyszedł, że nie ma mnie w domu?
— Właśnie to powiedziałem.
— Trzeba go było za drzwi wyrzucić.
— Na nieszczęście trzyma w ręku grubą laskę. A rozmawiając i klnąc jak szatan z piekła, gestykuluje tym kijem, którego jestem pewien, gotów by użyć w potrzebie.
— Powiedz mu, że za kilka minut go przyjmę.
Służący wyszedł.
Croix-Dieu daremnie szukał w pamięci, pragnąc odgadnąć, ktoby mógł być owym przybyszem?
— Sariol? niepodobna! Przysłałby przed tem słów parę. Policyjny jaki wysłaniec? I to nie. Przybywający agenci w ten sposób się nie zachowują, wiedząc, że mają prawo wejść wszędzie, nie czynią tak wielkiej wrzawy.
Przekonany, że nie odgadnie, Filip wsunął na wszelki wypadek w kieszeń mały rewolwer, a przeszedłszy salon, otworzył drzwi przedpokoju.
Ów gniewliwy przybysz zerwał się nagle, a zdjąwszy z głowy stary spłaszczony kapelusz, salutował barona po wojskowemu.
Croix-Dieu przypatrzywszy mu się z uwagą, był pewien, iż widzi te postać raz pierwszy.
Był to mężczyzna pomiędzy trzydziestym a pięćdziesiatym rokiem życia. Średniego wzrostu, niezmiernie wychudły, świecił wyłysiałą czaszką nad brunatną twarzą, której skóra pargaminowa marszczyła się na czerwonych policzkach, przedzielonych diugiemi uczernionemi wąsami.
Osobistość ta wytrzymała bez poruszenia się egzamin barona, a gdy ten nie poczynał rozmowy, przybyły zawołał:
— Ależ to ja, ja jestem! Do milion piorunów, obywatelu, baronie, miałżebyś mnie nie poznać?
Filip zadrżał.
Głos był zmieniony, tak jak i cała powierzchowność nieznajomego, lecz owa charakterystyczna klątwa z epitetem „obywatelu“ przyczepionym do tytułu barona, nie pozostawiały wątpliwości.
— Kapitan Grisolles! wyszepnął Filip.
— Były oficer, ordynans Garibaldego. Znajdujesz żem się zmienił? Ależ to nie przyczyna, ażeby mi dać wyczekiwać w przedpokoju, jak jakiemu żebrakowi!
Croix-Dieu skrzywił się z niezadowoleniem. Ta niespodziewana wizyta nie w porę mu przybywała, uniknąć jej wszakże niepodobną było; musiał się z losem pogodzić.
— Idźmy do salonu, rzekł do Grisoll’a.
I zwrócił się ku drzwiom bocznym, Garibaldyjczyk szedł za nim.
Wszedłszy tam, rozparł się na fotelu, postawił laskę między założonemi nogami, a spoglądając na ściany, pokryte obrazami i drogocennemi przedmiotami sztuki, wyszepnął:
— Do czarta! mieszkasz wspaniale, obywatelu baronię. Grube pieniądze leżą w tych bawidełkach. Gdyby to wszystko było moje, wiedziałbym co...
— Nie umarłeś więc? przerwał mu Filip.
— Jak widzisz. Kłopocze cię to. nieprawdaż?
— Bynajmniej!
— Sądziłeś jednak że mnie pogrzebano od dawna?
— Tak jest, przyznaję. Gdyśmy wychodzili naówczas z winceńskiego lasku, doktór wróżył ci najdłużej dziesięć minut życia.
— Otóż się omylił! Tacy ludzie jak ja, silni jak dęby, jakby ociosani z kamienia nie łatwo pokonać się dają. Trzeba nas zabić dwukrotnie, i jeszcze w takim razie zmartwychwstaniemy!
— Winszuje! rzekł Filip. Przyjemnie mi jest powitać cię z tak dalekiej i niebezpiecznej podróży. Lecz wyznam ci, mam bardzo mało czasu, mój kapitanie. Muszę wyjść, czekają na mnie. Mów więc otwarcie, bez omówień, co cię tu do mnie sprowadza, i co mogę dla ciebie uczynić?
— Jakto, nie domyślasz się, baronie
— Nic... wcale...
— Masz więc, jak widzę, bardzo krótką pamięć. Przychodzę z żądaniem oddania mi należytości.
— Alboż ja ci co winien jestem? rzeki Filip.
— Ma się rozumieć.
— Żądałeś sto luidorów, które ci wypłaciłem.
— To też ja o nie nie upominam się wcale. Obiecałeś mi jednak dołożyć pięćdziesiąt i po to przychodzę.
— Oszalałeś! zawołał Croix-Dieu. Miałeś przezemnie obiecaną nagrodę po ukończonym pojedynku, lecz w takim razie, gdyby padł twój przeciwnik na miejscu, nie wymówiwszy słowa, i umarł bez odzyskania przytomności! Przeciwnie jednak się stało. Dozwoliłeś się zranić, jak głupiec niezdolny, temu chłopcu, który zaledwie szpadę w ręku utrzymać umie!
— Czyż moja w tem wina? Przygotowałem się na zadanie ciosu, jaki mógł by na wskroś przeszyć tego młodzieńca, to pewnik! I obecnie nawet nie pojmuję co nastąpiło. Czyniłem co mogłem. Miałżebyś sądzić iż pozwalamy sobie przedziurawić ciało dla przyjemności?
— Wiem że nie, ale dla ciebie tem gorzej. Nie można żądać wykonania warunków umowy, jeżeli się samemu nie spełniło ich wiernie.
— Zatem, według ciebie, skóra tak dzielnego jak ja eks-oficera, nie warta stu pięćdziesięciu luidorów?
— Może być warta i milion, gdy zechcesz, rzekł Filip. Żądaj owego miliona od kogo ci się podoba, byle tylko nie odemnie.
— Odmawiasz więc wypłacenia mi pięćdziesięciu luidorów? pytał przybyły.
— Odmawiam.
Grisolles zerwał się z gestem gniewu i groźby, jak gdyby chciał zacząć jakąś gwałtowną scenę.
Croix-Dieu zmarszczył czoło, surowo nań spojrzawszy.
Były nauczyciel fechtunku nagle się uspokoił, a zmieniwszy fizjonomię, przybrał pokorną postawę.
— Niech i tak będzie, odpowiedział. Być może iż niesłusznie żądałem tych pieniędzy. Zrzekam się tego prawa, nic mi dłużnym nie jesteś, ale obywatelu, baronie; trzeba ci wiedzieć, że jestem bardzo nieszczęśliwy, a ty jesteś przyczyną tych wszystkich mych nieszczęść!
Filip wzruszy! ramionami.
— Tak, ty jesteś przyczyną, powtórzy! Grisolles, a skoro poznasz szczegółowo moją niedolę, jestem pewien, że ulitujesz się nademną, bo mimo wszystko masz dobre serce. Nie wyjdę ztąd dopóki mnie nie wysłuchasz. Lepiej więc usiądź dobrowolnie i pozwól mi mówić.
— Ha! skoro trzeba. Ale zastrzegam mów prędko.
— Owóż, zaczął Grisolles, jak ci wiadomo, moi świadkowie widząc mnie leżącym bezwładnie na gruncie Winceńskiego lasku, przenieśli mnie do poblizkiego szpitala, gdzie mnie tak troskliwie pielęgnowano, że wbrew wszelkim oczekiwaniom ocalono mi życie. W chwili jednakże, gdy zadana mi rana całkiem się prawie zabliźniła. uległem nowej chorobie. Owładnęła mną ciężka gorączka tyfoidalna, jaka zwykłe bywa śmiertelną. Leżałem w tej gorączce czas długi, i ona sprowadziła mi stan w jakim znajduję się dzisiaj! Patrz! ani jednego włosa na głowie! Ani odrobiny ciała na wyschniętych kościach! Któż by poznał w dzisiejszym tym wyłysiałym upiorze, pięknego niegdyś kapitana Grisolles, owego eleganta zawracającego głowy dziewczętom? Wyszedłszy ze szpitala, ujrzałem się bez grosza.
— To kłamstwo! przerwał Croix-Dieu. Miałeś sto luidorów w kieszeni.
— Moi świadkowie złożyli te pieniądze dyrektorowi szpitala, który mi zwrócił je wiernie; ale następnej nocy ukradziono mi je w zakładzie hotelowym, gdziem udał się na spoczynek.
— Dla czegóż nie nocowałeś u siebie?
— Niestety! nie posiadałem już żadnego mieszkania. Właściciel domu, któremu byłem dłużnym za parę kwartałów komornego, widząc iż nie przybywam, zaaresztował i sprzedał wszystkie moje sprzęty podczas choroby. Dziś, nie mając już ani grosza, i umierając z głodu, pomyślałem o tobie obywatelu baronie, i oto przyszedłem. Bądź wspaniałomyślnym, okaż się być uczciwym człowiekiem, godnym stanowiska jakie zajmujesz. Daj mi te pięćdziesiąt luidorów. A gdyby ci się zdawało że to za wiele, daj mi czterdzieści. Gdybyś uważał że i to za wiele, daj trzydzieści, ażebym chociaż miał żyć z czego. W ostatnim razie zadowolnię się i dwudziestu pięcioma luidorami!
— Znam ciebie dobrze, mówił Croix-Dieu, jesteś inteligentnym. Owóż gdybym uczynił to, czego żądasz, uważałbyś mnie za głupca, i miałbyś słuszność zupełną.
— Jak to?
— Żądasz pięćdziesiąt luidorów.
— Nie, tylko dwadzieścia pięć ostatecznie, rzekł Grisolles.
— Pięćdziesiąt, czy dwadzieścia pięć, mała różnica. Ja miałbym wypłacić nagrodę temu, komu zawdzięczam zniszczenie wszystkich mych planów? Nie, tyle głupim nie jestem mój przyjacielu! Nie licz na moje pieniądze.
— Jesteś bez litości! wymruknął Grisolles. Widzisz moją nędzę, jakiej sprawcą sam jesteś, i nie chcesz mi dopomódz! Widzisz że nic nie jadłem od wczoraj, a będąc sam jak bankier wypchany banknotami, odmawiasz mi podania kawałka chleba!
Croix-Dieu sięgnął po portmonetkę, a dobywszy z niej sztukę złota, podał ją w końcach palców kapitanowi mówiąc:
— Oto dwadzieścia franków. Możesz sobie za nie kupić wiele chleba.
— Osobista godność nakazywałaby mi napluć na twoją jałmużmę! zawołał garybaldczyk chowając pieniądz do kieszeni. Głód zmusza mnie do jej przyjęcia, biorę, ale ci za nie nie dziękuję. Do widzenia baronie obywatelu!
— Szczęśliwej podróży obywatelu kapitanie.
— Do widzenia! powtórzył Grisolles, podchodząc ku drzwiom, które zatrzasnął z takim hałasem za sobą, że obrazy zadrżały na ścianach.
— Uf! zawołał Filip, rzucając się na krzesło, skoro sam został w pokoju. Głupie, podłe zwierzę! gdyby nie jego niezdatność, nie potrzebowałbym przed chwilą był pracować nad „Johannisbergiem“ i zapraszać Oktawiusza na wtorek na śniadanie. Bądź co bądź, załatwiłem się z tym błaznem, i na szczęście nie usłyszę już o nim więcej.
Grisolles znalazłszy się na ulicy, przystanął na trotoarze, a podnosząc pięść zaciśniętą w stronę domu z którego wyszedł, wymruknął:
— Dwadzieścia franków jałmużny, mnie! kapitanowi Grisolles. Przekleństwo tobie baronie! Przypłacisz mi ty to drogo!
Reszta owego dnia niedzielnego upłynęła bez żadnych wypadków.
W poniedziałek rano Croix-Dieu otrzymał odpowiedź na list do Oktawiusza.
„Licz na mnie kochany baronie. We wtorek o godzinie jedenastej rano będę u ciebie, z tem większym apetytem, ponieważ jestem bardzo zadowolony. Widzę życie przed sobą usłane różami. Szczegóły ci opowiem“.
— Ha!.. ha!.. ten głupiec widzi przed sobą życie usłane różami, zaśmiał Croix-Dieu po przeczytaniu listu. I wierz tu teraz ludzkim przeczuciom! Wszystko dobrze idzie! Nic w świecie teraz nie zdoła zburzyć mych planów mądrze obmyślanych, doprowadzonych cierpliwie do dojrzałości, wykonanych z wszelką przezornością. Przed upływem dwudziestu czterech godzin moje marzenia urzeczywistnionemi zostaną! Przez lat dwadzieścia walczyłem, pracowałem, postanawiałem. Co znaczy czas upłyniony? Dochodzę do celu olśniony urzeczywistnieniem projektów przewyższających moje nadzieje!
Spojrzał na zegarek.
— Południe!.. dopiero południe! zawołał. Czemuż już nie wieczór? Lecz trzeba ażebym uprzedził pana de Grandlieu o mojej wizycie w taki sposób, ażeby się nie domyślił celu. Chcę aby na mnie oczekiwał. Napisze do niego.
I bezzwłocznie nakreślił co następuje:

„Panie wicehrabio! Nie mając zaszczytu być panu znanym, proszę pomimo to o łaskawe udzielenie mi kilko-minutowego osobistego widzenia. Pragnę powiadomić pana o szczegółach mających dla pana „olbrzymią ważność“. Dziś w wieczór punktualnie o dziewiątej przybędę do pańskiego pałacu. Racz przyjąć panie wicehrabio zapewnienie mego najgłębszego szacunku i poważania
Zimmermann“.

Wyszedłszy, oddal list posłańcowi, rozkazując mu zanieść go do pałacu de Grandlieu i oddać odźwiernemu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.