Tragedje Paryża/Tom VII/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z upływem dni i godzin, udręczenie Andrzej a San-Rémo stało się męką do niezniesienia.
Nie widząc najmniejszej iskierki nadziei wydobycia się z tak strasznej sytuacji, postanowił samobójstwem ukrócić sobie życie.
Nie mógł przenieść widoku Herminii zgubionej przez siebie. Sumienie wyrzucało mu podwójną winę. Oskarżał się iż nieudolnie dozwolił owikłać się w sidła, zastawione z taką szatańską zręcznością. Nie starał się nawet odszukać w owym haniebnym podstępie łagodzących dla siebie okoliczności, jakby to każdy inny uczynił w jego miejscu. Potępiał się, i chciał sam na sobie wyroku dokonać.
Zamiast przestraszać, śmierć pociągała go ku sobie. Po tak straszliwych męczarniach, przedstawiała mu widok długiego snu, i niezakłóconego spoczynku.
— Bóg mi przebaczy! szepnął sam do siebie, jestem tylko zwykłym człowiekiem, a męki, jakie przebywam są nad ludzkie siły!
Wyjął rewolwer i przyłożył go do skroni. Przed naciśnięciem kurka zadumał, i nowy zwrot nastąpił w jego umyśle.
— Zaprawdę jestem podłym samolubem! rzekł głośno. Obmyślam sobie spoczynek w mogile, pozostawiając na pastwę losu ową ofiarę mojej miłości, mego zaślepienia! Wzywa mnie ona, oczekuje, pokłada nadzieję iż ocalenie dla niej przyjdzie z mej strony. I ja miałbym umykać, pozostawiając ją nad brzegiem przepaści wykopanej przeżeranie pod jej stopami? Nie! to byłoby haniebnem! Będę walczył do ostatka! Uczynię najwyższy wysiłek. Pójdę odszukać tego niecnego wspólnika owej bezecnej spekulacji, będę go błagał, groził mu, a jeśli błagania i groźby zostaną bezskutecznemi, zwrócę ku niemu broń, jaką miałem zwrócić ku sobie, mózg mu wysadzę wystrzałem, i z jego trupa wydobędę ukradzione listy. A gdyby mi się i tego dokonać nie udało, gdyby ów szantaż haniebny miał się spełnić, pan de Grandlieu znajdzie mnie gotowym do spotkania się z sobą, skoro nadejdzie owa fatalna chwila. Pierś moja posłuży za puklerz dla ukochanej, cios jego we mnie uderzy!
Wszystkie powyższe zdania były wyrzeczone, jak pojmujemy, w gorączkowym obłędzie; ale w tak strasznej sytuacji, jaką było położenie Andrzeja San-Rémo najściślejszy umysł mógłby się zachwiać ogarnięty szałem.
Był przekonany iż słowa zamarłyby mu na ustach, gdyby zmuszonym był opowiedzieć wicehrabinie o ostatniej katastrofie pod ciężarem której sam omal nie zginął.
W następstwie tego, mimo iż zguba dla nich obojga zdawała mu się być nieuchronną, poszedł złożyć pod bluszczem przy sztachetach pałacowego ogrodu kartę z temi słowy:. „Miej nadzieję... pracuję dla ciebie“.
∗ ∗
∗ |
Drugie post-scriptum w liście adresowanym do pani de Grandlieu, przez „uprzejmego człowieka potrzebującego miliona“ zawierało jak sobie przypominamy:
„Można zastać pana Zimmermanna w jego mieszkaniu każdodziennie, od czwartej do szóstej po południu, do poniedziałku; a w poniedziałek, od siódmej do dziewiątej wieczorem“.
W Niedzielę zatem, punktualnie o czwartej godzinie, Andrzej udał się pod numer wskazany, na ulicę de l’Echiquieur, i zapytał odźwiernego:
— Gdzie tu mieszka pan Zimmermann?
Odźwierny wraz z żoną spojrzeli na pytającego.
— Pan Zimmermann? powtórzył ów stróż domu drapiąc się w głowę.
— No, wiesz przecie, agent zajmujący się interesami, rzekła do męża odźwierna. Mieszka w antresoli; pierwsze drzwi po lewej.
Andrzej przebył kilka schodów. Wizytowy litografowany bilet nade drzwiami, wskazał mu drogę.
Dzwonił po kilkakrotnie nie otrzymując żadnej odpowiedzi, poczem zrażony i zniechęcony zeszedł na dół.
— Nie otworzono mi, rzekł.
— Bo zapewne nie ma nikogo w mieszkaniu, odparła odźwierna.
— Jak prędko, sądzicie powróci pan Zimmermann?
— Nic nie wiemy.
— Napiszę pocztą do niego.
— Gdy list nadejdzie, oddamy mu go, skoro powróci.
Ow sposób udzielania wymijających odpowiedzi, wynikał widocznie z naprzód ułożonego planu. San-Rémo nie nalegał dłużej odszedł pogrążony w głębokiej zadumie.
Co znaczyła nieobecność tego człowieka w godzinach, w których miał się porozumieć o otrzymanie w zamian za owe kompromitujące listy, tak wielkiej sumy pieniędzy?
Miałaż ta jego nieobecność oznaczać nowe niebezpieczeństwo, może bardziej groźne niż pierwsze?
Andrzej nie umiał sobie odpowiedzieć na ową kwestję, wszak to, co jemu zdawało się być niewytłumaczonem, dla nas jest rzeczą nader prostą.
Croix-Dieu po dokonanej kradzieży klejnotów, najmocniej przekonany, że tak San-Rémo, jak i Herminia, nie zdołają zebrać żądanego miljona, ani nawet choćby i jego części, osądził, iż byłoby całkiem bezużytecznem przebierać się za owego Zimmermanna, jak się przebrał za Samuela Kirchen, i odegrać tę rolę obecnie bez celu, w wynajętem czasowo mieszkaniu.
Wymijające odpowiedzi odźwiernej, przekonywały, iż ta kobieta postanowiła nie skompromitować, tajemniczego a szczodrobliwego lokatora, który obok wyliczonej naprzód za cały kwartał zapłaty, wsunął jej w rękę banknot stu frankowy.
Andrzej wszedłszy do kawiarni, zażądał ćwiartki papieru, na którym nakreślił:
„Byłem w pańskiem mieszkaniu, chcąc traktować o wykupienie listów znajdujących się w jego ręku. Z wielkiem mojem zdziwieniem, nie znalazłem tam pana. Przybędę jutro to jest w poniedziałek, aby zakończyć tę smutną sprawę. Liczę na pańską obecność, jak pan liczyć możesz na moją punktualność”.
Pisał o wykupieniu, wiedząc jednak dobrze, że listów tych wykupić nie będzie w stanie. Miał że jednak napisać owemu nędznikowi:
„Postanowiłem rozsadzić ci czaszkę wystrzałem! Bądź u siebie o oznaczonej godzinie”.
Resztę dnia spędził San-Rémo błąkając się po Paryżu. Nie czając apetytu, nie pomyślał wcale o jedzeniu; zastanowienie jednak zrozumieć mu kazało, że powinien pokrzepić swe siły, jakich nazajutrz wiele potrzebować będzie. Ze wstrętem prawie zmusił się do lekkiego posiłku, a po wypiciu pół butelki Bordeaux, wrócił na ulicę de Boulogne.
Edmund ów wierny sługa, pojmując iż się dzieje coś niezwykłego, śledził ciekawie za powrotem do domu swojego pana, jego fizjonomię.
— Panie markizie, rzekł do niego, jakiś służący w żałobnej liberji, przyniósł tu list przed wieczorem. Położyłem go w sypialni na stoliku.
San-Rémo przeszedł zwolna dwa pokoje dzielące go od sypialni, i spojrzał na list.
Czworograniasta koperta otoczona czarną obwódką, miała pozór, jak gdyby jakiejś depeszy urzędowej. Podłużnem, arystokratycznem pismem kobiecem, jakie widział raz pierwszy, nakreślone było jego nazwisko na owej kopercie. Wziąwszy ją w rękę, przypatrywał się jej z uwagą.
Na szerokiej pieczęci z czarnego laku, wyciśniętym; był herb całkiem mu nieznany.
Wsunąwszy ostrze scyzoryka w głąb owej koperty, rozciął ją w całej szerokości, i rozwinął ćwiartkę, jaką w sobie zawierała, grubą i ścisłą jak pargamin.
Zaledwie przebiegł oczyma pierwsze linie listu, głębokie wzruszenie wstrząsnęło nim całym. Ręce mu drżały, i przez chwilę czuł, jak gdyby mglisty obłok rozwinął się między papierem a jego wzrokiem, chciwie pochłaniającym to pismo.
Oto co wyczytał w tym liście:
„W imieniu twej matki nieznanej, piszę do ciebie ja, która zarówno jestem tobie nieznaną11.
— Moja matka! zawołał, moja matka! Czyż podobna? Mam więc matkę, która nareszcie przypomina sobie o swem opuszczonem dziecku!
„Wiem, że jesteś dobrym, szlachetnym, (czytał dalej) i jestem pewną, żeś nigdy nie złorzeczył tej, która dając ci życie, pozornie, jak gdyby odmówiła ci serca. Musiałbyś wszelako być doskonalszym od anioła, gdybyś jej nie obwiniał.
„Będąc jedyną przyjaciółką twej matki, staję obecnie przed tobą, jej synem, w jej sprawie.
„Niejednokrotnie, wszak prawda, w owych smutnych godzinach, gdzie z goryczą zagłębiałeś się w tajemnicę swojego urodzenia, mówiłeś sobie zapewne, że ta nieprzenikniona przeszłość ukrywa w sobie jakieś nieszczęście, błąd popełniony, a może nawet i zbrodnię?
„Radbyś był za jakąkolwiekbądź cenę unieść zasłonę i dowiedzieć się, czy twoja matka należała do owych występnych, poniżonych moralnie kobiet, i czyli rzucając ci z oddalenia, nakształt jałmużny, część swego wielkiego majątku, nie sądziła się być tym sposobem skwitowana względem ciebie?
„Otóż dowiedz się Andrzeju, że twoja matka była bardzo nieszczęśliwą, znacznie nieszczęśliwszą niż winną, ale mimom również nie bez winy. Jej prawdziwą, wielką, i śmiem powiedzieć jedyną jej winą, była zbyteczna ufność dla nikczemnego człowieka, który ją zdradził; chwilowa słabość jej charakteru następnie z tobą ją rozdzieliła. Ale Andrzeju, matka kocha cię, uwielbia! a z pośród najcięższych tortur, jakie przebyła, najboleśniejszą jest ta, że ona dotąd cię nie zna.
„Są rzeczy, o których pisać niepodobna, lecz które gotową jestem ci opowiedzieć, jeżeli poznać je pragniesz. Zrozumiesz i pojmiesz wysłuchawszy mnie (jeżeli wysłuchać mnie zechcesz), ile biedna twoja matka przecierpiała przez lat dwadzieścia dwa, które, z młodziuchnego dziewczęcia, jakiem była natenczas, zrobiły z niej kobietę z przedwcześnie przygasłem spojrzeniem, zwiędłemi policzkami, i posiwiałym włosem.
„Ulitujesz się nad nieszczęśliwą swą matką, jestem tego pewną! Być może jednak, iż twoja dusza jest napełniona zawiścią. Być może, iż uraza i żal słuszny niestety, zatarły w twem sercu wszelki ślad synowskiego uczucia, jakiego nie miał kto w tobie rozwinąć. Jeżeli tak jest, odpowiedz mi temi dwoma, okrutnemu wyrazami: „Nie przebaczam“.
„W tych słowach zamieścisz wyrok, pod którym moja przyjaciółka pochyliwszy czoło, ukryje się na nowo w ciemność pokutniczą, z której pragnęłaby wyjść dla ciebie.
„Gdybyś zaś przeciwnie, uczuwał się być zdolnym do wykreślenia na zawsze z pamięci owych długich lat osamotnienia, przybądź jutro z rana o jedenastej na ulicę Ville-l’Eveque, do pałacu d’Auberive.
„Jutro więc, lub nigdy!
Po ukończonem czytaniu, list wypadł z ręki Andrzeja, podczas gdy myśli mięszały mu się w głowie bezładnie, a urywane zdania wybiegały na usta.
— Odnaleść matkę! wyszepnął, matkę, która mnie kocha i chce żyć dla mnie! O! jakież niewysłowione szczęście spotyka mnie w chwili, gdym upadł pod ciężarem niedoli bez granic! Jakiż dziwny zbieg przeznaczenia! Mamże jednak prawo być szczęśliwym? Uśmiechać się do promieniejącej nadziei, gdy Herminia drży zrozpaczona i płacze? Nie, nigdy! Radość podobnie samolubna byłaby podłością. Herminia! przedewszystkiem Herminia! Wszystko dla niej. Ocalić ją, lub umrzeć!
Po chwili milczenia mówił dalej:
— A jednak pomimo wszystko, żałoba pokrywająca me myśli, mniej czarną być mi się zdaje. Cudowne owo zdarzenie daje pomyślną wróżbę. Zły los nakoniec przestanie mnie może prześladować. Jakieś dziwne przeczucie mi mówi, że pośród owej ponurej nocy cierpień, promień pociechy zabłyśnie nademną i Herminią.
Podniósł list, przeczytał go po raz drugi z uwagą, zastanawiając się nad każdem zdaniem, rozbierając każde słowo prawie.
— Biedna matka! powtórzył. Biedna kobieta! Ileż ona wycierpiała, ile wypłakała! Ach! Bóg świadkiem, że jej przebaczam z głębi serca, to pomimowolne mnie opuszczenie! Skoro jej pierwszy pocałunek spocznie na mem czole, wspomnienie przeszłości zniknie jak sen, jak marzenie.
„Część jej wielkiego majątku rzucona zdała nakształt jałmużny1 mówią słowa listu. Niewie więc ona, że ta, jak ją nazywa jałmużna, całkiem mnie dochodzić przestała. Wielki majątek! pisze w swym liście. Ocalenie nasze może tu leży!
Mówiąc to Andrzej, rzucił się na łóżko, lecz przez wiele godzin zasnąć nie mógł wcale. Gdy zamknął nakoniec znużone powieki, sny dziwne, jedne ponure, inne uspokajające, owładały nim kolejno.
Noc wreszcie minęła. Wraz z ciemnością, i sny się rozpierzchły.
Punktualnie o jedenastej w południe San-Rémo przybywszy na ulicę Ville-l’Eveque, wysiadał z powozu przed pałacem d’Auberive, w głąb którego niejednokrotnie wstępowaliśmy wraz z Robertem Loc-Earn na początku naszej powieści.
Wysiadłszy, zadzwonił.
Mała furtka we wjazdowej bramie otwarła się natychmiast, i młodzieniec wszedł w znany nam rozległy dziedziniec.
Na jednym z najwyższych stopni peronu, stał stary sługa siwowłosy, w żałobnej liberji.
Spostrzegłszy wchodzącego, dał znak odźwiernemu, równemuż jak sam starcowi, w czarnem ubraniu, który wyszedłszy przeciw przybyłemu powitał go w milczeniu niskim pokołonem.
— Z kimże mam honor mówić? zapytał starzec stojący na stopniach peronu.
— Oto moja wizytowa karta, odparł San-Rémo.
Służący spojrzał na bilet.
— Pan markiz, rzekł, jest oczekiwanym. Niechaj pan markiz raczy pójść za mną.
Poprzedzany przez swego przewodnika, San-Rémo wszedł do sieni, następnie do przedpokoju, i wielkiego salonu, pokrytego na ścianach gobelinami, darowanemi jednemu z przodków rodziny d’Auberive przez króla. Dalej wszedł do mniejszego nieco, lecz niemniej bogatego salonu, i do sypialni przyćmionej ciężkiemi weneckiemi obiciami.
— Niechaj pan markiz raczy wypocząć tu chwilę, rzekł stary sługa z pokłonem, pójdę o przybyciu pańskiem powiadomić pannę d’Auberive.
Andrzej zostawszy sam, siłą woli starał się powściągnać wzrastające wzruszenie, i aby je pokonać, zaczął rozglądać się w szczegółach pokoju, jaki niegdyś służył za mieszkanie pannie d’Auberive.
Niedługiem było to oczekiwanie. Drzwi się otwarły w głębi pokoju. Postać kobieca w progu się ukazała i przystanęła, nawpół ukryta w ciemnych fałdach aksamitnej portjery.
Andrzej zadrżał. Jego zmieszanie zmieniło się nagle w uczucie innego rodzaju. Pożerał wzrokiem tę postać nieruchomą, i czuł, jak nieznane mu dotąd rozrzewnienie przenika całą jego istotę.
— Ależ to młode dziewczę, pomyślał, może to moja siostra?
Pod ciemnemi fałdami draperji ukazała się Henryka d’Auberive. Przybrana w grubą żałobę, jak gdyby po świeżej stracie ojca, wydawała się być mało co starszą jak przed dwudziestu dwoma laty, wtedy, gdy Loc-Earn uwiódł ją tak haniebnie.
Średniego wzrostu, szczupła jak niegdyś, zachowała swe delikatne rysy twarzy, i cerę matowo bladą. Wspaniale sploty jej włosów, w owych czasach blond z odblaskiem złotawym, przybrały teraz płową jakąś barwę. Wszystko to widziane z oddalenia, w pół mroku, nadawało jej pozór dziecięcej jakiejś młodości.
Panna d’Auberive przestąpiła próg pokoju. Szła, wolnym krokiem, z oczyma utkwionemi w Andrzeja. Obie białe swe ręce, jak gdyby wykute z marmuru, przyciskała do lewej strony piersi.
Lekkiem skinieniem głowy odpowiedziała na drżący pokłon młodzieńca, a zbliżywszy się, gdy zaledwie parę kroków dzieliło ich już od siebie, zatrzymała się powtórnie naprzeciw niego, pochłaniając go spojrzeniem.
Słoneczne światło dzienne wpływające z dziedzińca szerokiemi oknami, oblewało ją od stóp do głowy. Wtedy to spostrzegł San-Rémo, że ta dziewicza jej młodość, jaką, spostrzedz mu się zdawało, była tylko zwodnym mirażem. Henryka wyglądała na znacznie starszą, niż była nią rzeczywiście.
Nie, nie było to dziewczę, jak sądził Andrzej pierwolnie, ale kobieta; kobieta znękana przebytemi zgryzotami, dojrzała w boleści.
Ta blada jej twarz, nieco zwiędła obecnie, została zawsze piękną jak niegdyś, a nawet może piękniejszą, tkliwym wyrazem przebytego cierpienia. Rezygnacja, i obawa, niepokój i prośba, nadawały jej jakiś powab niewysłowiony.
— A więc to ty jesteś, wyszepnęła głosem, jak gdyby złamanym. Ty jesteś jej synem?
— Pani, zaczął Andrzej.
— Bez zdań banalnych, zawołała, przerywając żywo. Jestem przyjaciółką twej matki, jedyną jej przyjaciółką, powiernicą jej bólów i błędów niestety! Wezwałam cię tu w jej imieniu. W jej imieniu przyjmuję cię i przemawiam do ciebie. Trzeba mi więc odpowiadać moje dziecię, jak gdybyś jej samej odpowiadał, gdyby tu znajdowała się w mem miejscu, i gdyby podała ci z tak serdecznem uczuciem obie ręce, jak ja ci je podaję.
Tu łącząc czyn ze słowami, Henryka podała mu obie swe dłonie.
— Tak, masz pani słuszność! zawołał. Odrzućmy wszelką banalność! A zatem wyznam, iż mimo całej przyjemności, jaką mi sprawia obecność pani, nie jest ona w stanie, jak to zapewne pani pojmujesz, zastąpić mi obecności tej innej tyle dla mnie drogiej istoty. Za twoją to pani pomocą, dowiedziałem się, że mam matkę, za co przechowam dla ciebie wdzięczność dozgonną. Pragnąłbym jednak poznać moją matkę. Czyliż jej nie zobaczę?
— Zobaczysz jął odpowiedziała panna d’Auberive, ujrzysz niezadługo, ponieważ jej najgorętszem życzeniem jest złożyć pocałunek na twojem czole.
— Dla czego opóźniać tę chwilę? Dla czego pozostawiać moją matkę w oczekiwaniu? pytał San-Rémo.
— Ona pragnie się przed tem upewnić, czy twoje serce napełnione może dla niej urazą, otwarło by się dla jej tkliwego uścisku, czy jej przebaczysz winę opuszczenia ciebie, jakiej ona sobie przebaczyć nie może.
— Upewnij ją pani o tem. Upewnij, błagam, coprędzej, wołał Andrzej z gorącem uniesieniem. Powiedz, że syn nie ma jej nic do przebaczenia, bo przebaczenie udziela się za popełnioną winę, a moja matka w niczem przewinić nie mogła! Powiedz, że na nią oczekuję, że gotów ją jestem ukochać. Powiedz jej więcej jeszcze, co będzie najczystszą prawdą, powiedz, że nie znając jej, kocham ją już z całej duszy!
Lazurowe źrenice oczu panny d’Auberive radosnym blaskiem zajaśniały, żywy rumieniec okrasił jej matowo blade policzki.
— Tak, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem; powtórzę jej to wszystko! O jak będzie ona szczęśliwą!
— Wątpiła więc o mnie? pytał młodzieniec.
— Nie wiedziała sama co myśleć.
— To źle! odpowiedział. Serce synowskie matka od razu osądzić powinna. To serce uwielbiać tylko ją może! Powiedz mi pani, kiedy zobaczę moją matkę?
— Wkrótce, niezadługo.
— Wkrótce, to znaczy dziś?
— Nie! dziś niepodobna!
— Moja matka znajduje się jednak w Paryżu?
— Tak, jest ona w Paryżu.
— Tu, w tym domu być może?
— Nazbyt wiele wypytujesz mnie me dziecię.
— Dla czego sądzisz pani, iż zbyt wiele chcę wiedzieć? Szczęście tak rzadko spotykać się nam daje na świecie, iż gdy zabłyśnie w lot je chwytać należy. Nie jest że więc szaleństwem odkładać do jutra tak błogą chwilę? Zresztą, dodał ze smutnem westchnieniem, to jutro może dla mnie nie istnieje.
Henryka zadrżała i pobladła. Utkwiła w Andrzeja badawcze spojrzenie, jak gdyby pragnęła przeniknąć głąb duszy jego.
— Co powiedziałeś? zapytała nagle. Co znaczą te słowa?
— To moja tajemnica. Pani zachowujesz własną, pozwól mi moją zachować.
— Ach! jak pobladłeś Andrzeju! wołała biedna, wpatrując się z obawą w młodzieńca. Rysy twej twarzy przedstawiają jakiś ból ukryty. Powieki twoje nabiegają łzami. Zmarszczka występuje na młodociane twe czoło. Ty cierpisz, cierpisz wiele!
— To prawda.
— Jakie nieszczęście zagraża ci może?
— Tak, w rzeczy samej.
— Zagrożonym jest może twój honor?
— W znaczeniu, jakie świat przywiązuje do tego wyrazu, nie pani.
— A więc pokonać to można. Na wszystko znajduje się lekarstwo. Wyznaj mi wszystko. Razem oboje walczyć będziemy.
— Raz jeszcze, błagam pani, to moja tajemnica! odparł San-Rémo. Nie żądaj jej wyjaśnienia; zachowuję ją dla siebie.
— Wyjawił że byś ją swej matce?
— Jej? tak! jej tylko jednej!
Na te wyrazy Henryka zarzucając obie ręce w około szyi Andrzeja z rodzajem radosnego szału, i okrywając jego włosy i policzki pocałunkami wołała:
— A więc mów moje dziecię! Mów. Powiedz mi wszystko! Pozwól mi się ocalić. Jestem twą matką!