Tragedje Paryża/Tom VII/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie była to chwila sposobna do serdecznych wynurzeń, do wyznań nieskończonych, i długich opowiadań przerywanych zapytaniami. Czas naglił, trzeba było iść prosto do celu.
Andrzej z sercem przepełnionem roskoszą, odpowiedział na uścisk macierzyński niemniej gorącym synowskim uściskiem, i wzruszony, do głębi, opowiedział szybko, w krótkości, całe swe życie, począwszy od dnia w którym gdy był małym chłopięciem, jakiś nieznajomy przybył po niego do owej wioski położonej nad brzegiem rzeki, jakiej zapomniał nazwiska, i zabrawszy go z sobą do Paryża, umieścił w Lyceum Ludwika Wielkiego.
Raz jeden tylko Henryka przerwała opowiadanie synowi, a to wtedy, gdy mówił o owej smutnej i ciężkiej chwili, w której miesięczna pensja sześciu tysięcy franków, nagle udzielaną mu być przestała.
— Ach! zawołała panna d’Auberive z bolesnem oburzeniem. Ach! nędznik!
— O kim mówisz matko? pytał San-Rémo.
— O człowieku, przez ręce którego przechodziły te pieniądze, i który wciąż je odbierał bez przerwy, pozostawiając cię bez żadnych źródeł utrzymania, wtedy gdym sądziła, że żyjesz w dostatkach.
— Ależ to nie może być ów notarjusz? pytał żywo Andrzej.
— Nie! nie, to nie on!
— Któż więc taki?
— Pośrednik, w którego uczciwość wierzyłam niezachwianie. W mojej nieznajomości świata i ludzi, położyłam w tym człowieku ślepe zaufanie. Jakże mi się haniebnie wywdzięczył! Opowiem ci wszystko szczegółowo, będziesz wiedział o wszystkiem. Lecz mów, mów! opowiadaj dalej.
San-Rémo opowiedział matce to wszystko, o czem wiedzą czytelnicy.
Słuchając o cierpieniach pani de Grandlieu, które, jako nieuniknione skutki występnej miłości, przypomniały jej własne bóle i męki, jakich doznawała, Henryka od płaczu powstrzymać się nie była w stanie.
— Biedna kobieta! wyszepnęła zcicha, biedne młode dziewczę, tak torturowane za to, że cię pokochało? O jakże to okrutne! jak niesprawiedliwe! Czyż mogła pozostać obojętną poznawszy ciebie mój synu? widząc twą piękność, dobroć, szlachetność? Kocham Andrzeju twoją Herminię! Kocham ją z całej duszy!
Młodzieniec ciągnąc dalej opowiadanie, doszedł do kulminacyjnego punktu ukradzenia klejnotów, i wynikłego stąd dlań rozpaczliwego bez wyjścia położenia.
— Milion! zawołała panna d’Auberive, zaledwie dozwoliwszy mu ukończyć opowiadanie. Potrzeba mówisz miliona dla ocalenia Herminii? Wszak dzięki niebu posiadam miliony. Mam ogromny majątek, a raczej ty go masz Andrzeju, bo wszystko co do mnie należy jest twójem!
Uczucie młodzieńca słyszącego te słowa, porównać można do radości potępionego, jakiemu w głębiach piekieł ukazuje się ręka anioła otwierającego dlań drzwi raju.
— Och! moja matko ukochana! wołał okrywając pocałunkami ręce Henryki, w upojeniu radości i szczęścia. Będę ci zawdzięczał więcej niż życie!
— Spieszmy się, spieszmy! mówiła panna d’Auberive, niema chwili do stracenia! Wziąść milion, gdy się posiada ich osiem lub dziesięć, i złożyć go w ręce syna, cóż łatwiejszego na pozór? Lecz ów milion jest tobie dziś potrzebnym, potrzebujesz go za kilka godzin przed wieczorem. Wyznam ci, że jestem zupełnie nieświadoma w kwestji pieniężnych interesów. Dotąd żyłam odosobniona od świata jak pustelnica. Dziś niechcę wiedzieć i myśleć o czem innem jak o mojem dziecku. Bądź więc mym przewodnikiem Andrzeju, ty, który znasz życie lepiej odemnie. Naucz mnie co począć, jak zrobić, ażebyś mógł co prędzej otrzymać potrzebną ci sumę?
— Ach! moja matko! wyjąknął młodzieniec, jakże bolesnem i upokarzającem jest dla mnie to rozbieranie kwestji pieniężnej, przy naszem pierwszem widzeniu?
— Nie myśl o tem, a odpowiadaj prędko!
— A więc, moja matko, powiedz mi proszę, pytał, w czem mieści się twój majątek? W nieruchomościach, czy wartościowych papierach?
— Posiadam nieruchomości i walory pieniężne. Tych ostatnich wiele, bardzo wiele.
— Jakie mianowicie?
— Akcje dróg żelaznych, akcje Francuskiego Banku, renty przeróżne, i tym podobnie. Nie pomnę ogólnej cyfry tego wszystkiego, lecz wiem, że ona jest kolosalną!
— Masz matko swego notarjusza w Paryżu?
— Mam.
— Któż on jest?
— Pan F. ten sam, od którego otrzymywałeś miesięcznie po sześć tysięcy franków, dopóki cię haniebnie? z tego nie okradziono. Ów notarjusz nie wiedział od kogo pochodzą te pieniądze; kryłam się przed nim, tak jak przed całym światem się kryłam. Ach! byłam szaloną! teraz to poznaję! Dziś mi wszystko zarówno, ktokolwiekbądź prawdę by wiedział! Pierwszym obowiązkiem matki jest kochać swe dziecię, myśleć o jego szczęściu! A więc, tak! mam syna! głośno to wyznaję; syna, którego kocham, z którego dumną jestem! Nie okupuje się błędu kłamstwem i hypokryzją. Ale okupić go można miłością i poświęceniem bez granic! Uspokój się więc moje dziecię. Twoja matka nie wyrzeknie się ciebie! Mój notarjusz pan F. przyjdzie nam z pomocą w tym razie, nieprawdaż?
— Zapewne: on wiele ułatwić nam może.
— Cóż więc potrzeba uczynić? pytała dalej.
— Przedewszystkiem powiedz mi matko, rzekł Andrzej, czy u niego złożyłaś owe pieniężne walory?
— Tak, mam na to jego pokwitowanie.
— Proś go więc matko jak najgoręcej, ażeby bezzwłocznie użył wszelkich środków, dla dostarczenia mi tej tyle potrzebnej sumy pieniędzy.
— Napisze zaraz do niego.
— Noże będzie żądał w tym celu upoważnienia, według prawnych reguł napisanego; a może ów akt sam zechce ułożyć?
— Dostarcz mi go więc, a ja natychmiast podpiszę.
— A może twoja obecność matko będzie potrzebną?
— To przyprowadź do mnie pana F. a gdyby konieczną była moja obecność w jego kancelarji, przyjdź po mnie po rozmówieniu się z nim, a pojedziemy tam razem.
— Ach! matko, jak jesteś dobrą! wołał z wzruszeniem młodzieniec.
— Nie przyznawaj mi zasług nad miarę, odparła Henryka, powiedz tylko że jestem matką, te dwa wyrazy starczą mi odtąd za wszystko, jak już od dawna starczyć były powinny Tu siadłszy przy biurku nakreśliła szybko list żądany, poczem ująwszy syna w objęcia przytuliła go do swych piersi, a okrywając jego czoło gorącemi pocałunkami, któremi jak gdyby wynagrodzić sobie pragnęła, czas utracony, odprowadziła go ku drzwiom wołając:
— Odejdź Andrzeju, odejdź! Spiesz się, idź prędko, i wracaj z powiadomieniem, że wszystko dobrze się ukończyło, że Herminia ocaloną została. Kochaj ją, tę twoją Herminię, jak ja ją już kocham tę młodą kobietę. Nie jestem o nią zazdrosną, ponieważ wiem dobrze, że w twojem sercu wystarczy uczucia dla nas obu!
San-Rémo ucałowawszy matkę, wybiegł z salonu. Promieniał nadzieją. Serce młodzieńca od dni tylu uciskane boleścią, odetchnęło nakoniec swobodniej.
Dla ocalenia Herminii potrzeba było cudu. Ów cud się spełnił; wierzył on w to teraz.
∗ ∗
∗ |
Wypada nam obecnie choć w krótkości opowiedzieć szczegóły dwudziestu dwuletniego życia panny d’Auberive.
W długie opowiadania wdawać się nie będziemy, poprzestając na zaznaczeniu głównych tylko faktów.
Henryka po wydaniu na świat syna w mieszkaniu akuszerki na bulwarze Batignolles, odjechała jak wiemy do swojej ciotki, właścicielki zamku w okolicach Orleanu, hrabiny de Nancey, u której od czterech dni przebywała.
Trzy pierwsze dni szybko minęły. Czwartego dnia po południu, nadeszła depesza z Paryża do panny d’Auberive.
Przysłał ją Józef, stary kamerdyner jej ojca, a zawierała te słowa: „Racz pani wracać jak najspieszniej, mój pan ciężko jest chorym“.
We dwie godziny później, dziewczę nawpół nieprzytomne prawie z przerażenia, jechało wraz z wierną sobie Urszulą pociągiem drogi żelaznej.
Wieczorem przybywszy na stację w Paryżu spotkały na niej oczekującego Józefa. Zanim zdoła! przemówić ów poczciwy sługa, jego twarz zmieniona, nabrzękłe od łez powieki, i drżące usta, oznajmiały Henryce, iż przeczucie jej nie omyliło.
— Stało się jakieś nieszczęście, wszak prawda? wyjąknęła z trwogą.
Józef nie mając siły odpowiedzieć, potrząsnął twierdząco głową.
— Boże! jęknęła panna d’Auberive, Boże! mój ojciec umarł!
— Nie, nie! przerwał żywo starzec, nie, on nie umarł, ale jest chorym, bardzo ciężko chorym!
— Czyż go zastanę przy życiu? powiedz mi Józefie.
— Mam nadzieję, wyszepnął sługa.
— Jedzmy więc, jedzmy coprędzej!
Starzec, mówiąc to, skłamał, ale w szlachetnym celu. Chciał przygotować Henrykę do strasznego ciosu, jaki, miał w nią uderzyć.
Tegoż samego dnia rano, pan d’Auberive dowiedziawszy się, że ów hrabia Loc-Earn, jego protegowany, którego uważał prawie za syna i tkliwą otoczył opieką; że ten człowiek był zbrodniarzem, łotrem ostatniego rodzaju, przez sąd zawyrokowanym, dowiedziawszy się, że komisarz policji, wraz z agentami przyszli zaaresztować tego nędznika, ojciec Henryki padł rażony apopleksją, i wydał ostatnie tchnienie nie odzyskawszy już przytomności.
Henryka spiesząc ku powozowi, badała dalej:
— Ależ jak mogłeś pozostawić tak mego biednego ojca osamotnionym?
— Nie został on sam, rzekł stary sługa, mając na myśli księży modlących się przy zwłokach zmarłego.
— Pan Robert jest przy nim, nieprawdaż? pytało dziewczę drżącym, wzruszonym głosem.
Józef opuściwszy głowę nic nie odpowiedział.
Niepodobna jednak było długo ukrywać tej strasznej, prawdy przed nieszczęśliwem dziewczęciem.
Podczas przejazdu ze stacji Orleańskiej drogi żelaznej na ulicę Ville-l’Eveque, Józef oznajmił, że stan zdrowia, pana d’Auberive nie pozostawiał żadnej nadziei, i że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zastaną go już przy życiu.
Wchodząc w pałacową bramę Henryka przeczuła że jest sierotą.
Rozdzierająca scena nastąpiła w sypialni zmarłego. Dziewczę z okrzykiem rozpaczy rzuciło się na ostygłe już zwłoki starca. Okrywała pocałunkami jego posiwiałe włosy, zamknięte oczy, i marmurowo blade policzki. Przemawiała do niego, jak gdyby mógł słyszeć ją jeszcze, błagając ażeby jej odpowiedział, a zrozumiawszy nakoniec iż śmierć dokonała swojego dzieła, wznosiła ręce ku niebu, błagając Boga o zesłanie cudu.
Ow przystęp strasznej rozpaczy mógł był obecnie ją zabić, silny wszakże organizm młodej kobiety mimo jej wątłej powierzchowności, oparł się temu. Uspokojenie nastąpiło po pierwszym wybuchu boleści.
Zapragnęła poznać przyczynę tej katastrofy, jakiej nic nie oznajmiało przy jej wyjeździe. Chciała się dowiedzieć, czy jakie nieprzewidziane strapienie nie uderzyło w starca tak nagle, i w tym celu badać służących zaczęła.
Józef nie przewidując, że swemi słowy zatapia ostrze sztyletu w serce swej młodej pani, opowiedział jej bez wahania szczegóły dnia tego.
Ten cios ostatni dopełnił miary.
A więc ów człowiek, do którego odtąd należała i którego miała kiedyś nosić nazwisko, ten człowiek, ów hrabia Loc-Earn był nędznikiem, przestępcą, złodziejem!
Henryka wydawszy jęk ciężki, padła bez życia na ziemię, w owej sypialni, do której kilkoma miesiącami wprzódy Robert Loc-Earn nikczemnie zakradł się wieczorem.
Gdy jej się docucono, majaczyła w obłędzie. Wybuchnęła gwałtowna gorączka, w jakiej przez kilka dni pozostawała pomiędzy życiem a śmiercią.
Zwolna nastąpiła rekonwalescencja, a z nią pamięć i przytomność wracała. Natenczas, myśl straszna nią zawładnęła, nie zostawiając na chwilę spokoju. Tą myślą było jej dziecię! Nic nie wiedziała co z tem dzieckiem się stało, i żadna najmniejsza wskazówka nie była jej w stanie ku niemu doprowadzić.
Nie mogła odnaleść owego ponurego domu, w jakiem to dziecię na świat wydała, ponieważ nieznanem jej było nazwisko akuszerki! Żadne, najsłabsze nawet światełko nie rozjaśniało otaczających ją w okół ciemności.
I otóż owa niewinna, drobna istota, na czole której spoczął jej ostatni gorący pocałunek, jej syn, będzie wzrastał, i zginie gdzie w nędzy, jak owe opuszczone, po kątach ulic błąkające się dzieci.
Jakież straszne przeczucie, a kto wie, może straszniejsza jeszcze hańbą napiętnowana przyszłość, oczekuje tego nieszczęśliwego. Głód i brak opieki, wiodą do występku i zbrodni. Andrzej, ów mały Andrzej, jej syn, skoro dorośnie, stać się może takim jak ojciec zbrodniarzem.
Wszystko to, powtarzała sobie Henryka, a straszne te myśli doprowadzały ją prawie do obłąkania. Nie dozwalała się jednak ogarnąć rozpaczy; walczyła przeciw temu całemi siłami, czując iż potrzebuje co rychlej ozdrowieć, rozpocząć poszukiwania, w jakich skuteczność pomimo wszystko nie wierzyła wiele.
W dniu, w którym raz pierwszy po tej ciężkiej chorobie z łóżka powstała, i chwiejnym krokiem poczęła przechadzać się po pokoju, Józef rzekł do niej z miną tajemniczą.
— Podczas choroby pani, jakiś nieznany mężczyzna przychodził kilkakrotnie do pałacu.
— Czego chciał ten człowiek?
— Pragnął pomówić z panią jak najprędzej; był nawet tu wczoraj, a gdym mu powiedział, że pani zapewne jeszcze przez czas długi nie będzie mogła przyjąć nikogo, list pozostawił. I podał pannie d’Auberive szarą kopertę lakiem zapieczętowaną, na której to pieczątce odciśniętym był stempel monety.
Henryka siadłszy na brzegu łóżka, z żywym niepokojem czytała:
„Gdyby panna Henryka d’Auberive życzyła sobie otrzymać szczegółową wiadomość, o swojem dziecku płci męzkiej, urodzonem 24 Października, roku zeszłego, noszącem imię Andrzeja, osoba mająca zaszczyt pisać niniejsze słowa, może jej tych szczegółów udzielić.
„Przychodziłem kilkakrotnie do pałacu, nie zostawszy przyjętym, czem jednak nie urażam się wcale z przyczyny słabości zdrowia panny d’Auberive.
„W nadziei, iż rekonwalescencja jest na dobrej drodze, przybędę pojutrze, to jest we środę, pomiędzy godziną pierwszą a drugą w południe, ufając, że pani będąc powiadomioną o mojej wizycie, i znając jej cel zarazem, przyjąć mnie zechcesz, i raczysz udzielić posłuchanie.
„Gdyby zaś przeciwnie być miało, zrozumiem, że powyższe objaśnienia nie obchodzą panią wcale, i nie powrócę już więcej.
„Mam honor pozostać najniższym sługą pani“.
Tu następował podpis, innym zupełnie charakterem niż list nakreślony i całkiem nieczytelny.
— Ach! wyszepnęło dziewczę, otóż i ślad o który tak Boga błagałam, nasuwa mi się nareszcie. Stwórca wysłuchał próśb moich!.
Zadzwoniła szybko. Józef się ukazał.
— Wszakże widziałeś, pytała, człowieka, który ten list przyniósł?
— Tak, pani; widziałem go doskonale, ponieważ mnie on list oddał; obok czego rozmawiałem z nim parę razy.
— Jakże wygląda ten człowiek?
— Dość młody jeszcze. Szczupły, wysokiego wzrostu, jasnowłosy, w błękitnych okularach. Zdaje się być dobrym człowiekiem, mimo że jest bardziej brzydkim niż pięknym. Nader przyzwoicie ubrany, lecz mimo to wszystko nie wygląda na pana. Jestem pewien, że gdzieś już spotykałem tę osobistość, ale inaczej ubraną, ztąd trudno mi ją było poznać obecnie.
Skreślony rysopis przez starego sługę, nic przypomnieć nie mógł Henryce.
— Kimkolwiekbądź jest ten nieznajomy, odpowiedziała, muszę z nim się widzieć koniecznie.
— Zatem pani go przyjmie?
— Tak, przyjdzie on tu jutro, w południe.
Nazajutrz, pomiędzy pierwszą a drugą, stary służący ukazał się we drzwiach pokoju panny d’Auberive.
— Ow nieznajomy przyszedł, i czeka, rzekł.
— Wprowadź go natychmiast, i odejdź, odpowiedziała Henryka.
Za chwilę wszedł przybyły, składając w progu najkorniejsze ukłony.
Podobnym był zupełnie do Sariola uperfumowanego, wyfryzowanego i przybranego w takiż sam garnitur, jak miał tamten kilkoma wprzód tygodniami, gdy pod szuranym tytułem „barona de Sariol“ szedł wraz z Loc-Earnem do restauracji „pod Koszem kwiatów“.
Miał na sobie długi czarny surdut krojem mieszczańskim zrobiony; oczy zakrywały mu błękitne okulary, nadając jego obliczu pewien wyraz dobroduszności, to właśnie, co Józef nazywał „dobrym człowiekiem“.
Ważne te zmiany tłumaczą, dla czego go stary sługa nie poznał.
Zobaczywszy natenczas swego eks-wspólnika i zarazem mordercę, wiezionego przez komisarza i agentów, Sariol powiedział sobie:
— Panna d’Auberive nic nie wie z pewnością o tem, co ów łotr Robert Saulnier zrobił. Nie wie zarówno, że mamka wraz z niemowlęciem mieszka na wyspie Saint-Denis. Ja tylko wiem to i Robert. Robert dla ważnych przyczyn, nie powiadomi panny Henryki. Jestem pewien, że ona szalenie kocha tego swego malca. Świetny interes do zrobienia! Odkryłem prawdziwą żyłę złota! Trzeba ją wyzyskać o ile się da tylko!
Po długich ukłonach, Sariol wszedł do pokoju.
— To pan do mnie pisałeś? zapytała żywo panna d’Auberive.
— Ja pani.
— Cóż więc pan wiesz?
— Wiem wszystko.
Mimo całej potęgi, obudzonego w sercu dziewczęcia macierzyńskiego uczucia, rumieniec wstydu okrył bladą twarz Henryki. Zakryła rękoma oblicze.
Panna d’Auberive w prędce jednak nad sobą zapanowała. Czuła, iż nie należało jej ani cierpieć ani się rumienić, lecz trzeba było jej odnaleść syna.
— Bądź, co bądź, pomyślała. Bóg jest sprawiedliwym. To cierpienie jest dla mnie karą, na jaką zasłużyłam. I podniósłszy głowę, wyrzekła silnym i pewnym głosem: Mów pan więc, proszę.
Sariol nie pozwolił sobie powtórzyć dwukrotnie tego wezwania. Rozpocząwszy opowiadanie ciągnął je długo.
Nie chcemy powtarzać jego opowiadań, jakie sobie naprzód ułożył.
Odnalazł sposób prawdopodobny z pozoru na wytłumaczenie swoich stosunków z Loc-Earnem, a jego wspólnictwo z tym człowiekiem nosiło na sobie wszelką cecho uczciwości.
Opierał się na twierdzeniu, iż został oszukanym przez tamtego.
O Henryka zostawszy sama tak nikczemnie uwiedzioną przez Roberta, mogłaż nie uwierzyć opowiadaniu nieznajomego?
Ów nieznajomy przybył, ażeby jej oddać tak wielką przysługę, w zamian za którą nic nie żądał.
Nazbyt przebiegły, ażeby jej proponował targ jakiś o wynagrodzenie, Sariol pozyskał najgłębsze zaufanie panny d’Auberive.
— I otóż, rzekł, kończąc opowiadanie, ja to dostarczyłem młodą i zdrową mamkę malcowi pani; kobietę, jaką pani widziałaś. Dziecko to pod jej opieką, opływa w wygody jak syn królewski! Widziałem go wczoraj. Tak zdrów, że roskosz patrzeć na niego. Tęgi chłopczyna! Prześliczne dziecko! Rozalja kocha go jak swoje własne niemowlę. Potrzebujesz ją pani tylko zawezwać, a przyniesie ci malca.
— Tu? zawołała z przestrachem Henryka, czyś pan się zastanowił?
— To prawda, głupstwo powiedziałem, rzekł Sariol nieco zmieszany. Co do mnie, bądź pani zupełnie spokojną. Jestem sumiennym człowiekiem, i raczej język dałbym uciąć sobie, aniżeli jakiem nierozważnem słowem miałbym na przykrość panią narazić. Możesz mi pani ulać najzupełniej. Posiadłem te tajemnicę wypadkowo nie szukając jej wcale, i nie wyjdzie ona nigdy z ust moich.
— Wierzę panu, wierzę 1 wyszepnęła panna d’Auberive z wzruszeniem. Pokładam w panu ufność niezachwianą wraz z wdzięcznością bez granic.
— Wdzięczność? powtórzył łotr. Nie mów pani, o tem. Żadnej nie wymagam, nie żądam! Spełniłem mój obowiązek, oto wszystko! I przysięgam pani, że z całą przyjemnością.
— A jednak, odparło dziewczę, chciałabym widzieć mojego syna. Tak pragnę go ucałować.
— Nic łatwiejszego.
— Jakim sposobem?
— Rozalja i jej mąż są rybakami z rzemiosła. Mieszkają na wyspie Saint-Denis, w pobliżu Paryża. Nie zdołałabyś jednak pani sama odnaleść ich mieszkania; pojadę z panią skoro zechcesz.
— Obecnie czuję się jeszcze słabą. Nie odzyskałam sił po nader ciężkiej chorobie. Naraziłabym swe życie wyszedłszy za wcześnie, a żyć chcę teraz dla mojego syna.
— A więc zaczekajmy jeszcze. Pojedziemy w przyszłym tygodniu.
— Przez ten czas jednak, odwiedzaj pan codziennie mojego syna, i przynoś mi o nim wiadomość.
— Przyrzekam to pani. Codzień o tej samej godzinie tu będę.
— Ach! jakże mam panu dziękować? wołała panna d’Auberive.
— Najmilszem podziękowaniem mi będzie, skoro się pani troszczyć zaprzestaniesz a odzyskasz zdrowie.
— Ale, wyszepnęła Henryka z zakłopotaniem, starania, jakie pan na siebie przyjmujesz, zabiorą ci znaczną część dnia.
— A cóż to szkodzi?
— Może pan nie jesteś człowiekiem zamożnym?
— No, tak. Co prawda, utrzymuję się z mej pracy.
— Zająwszy się więc mną i mojem dzieckiem, nie będziesz pan mógł pracować.
— Będę się starał w wieczorowych godzinach wynagrodzić czas stracony.
— Nie panie, ja na to nie mogę się zgodzić, przerwała Henryka. Pozwól mi sobie coś ofiarować.
— Co takiego? zawołał Sariol, udając zdziwienie.
— Nie nagrodę, ponieważ tak wysoce szlachetnego postępowania, wynagrodzić nie byłabym w stanie, lecz jakieś drobne odszkodowanie za czas stracony.
— Na Boga! nie mów mi pani o pieniądzach! wykrzyknął hultaj z udanem oburzeniem.
— Nie odmawiaj pan! jeśli mi nie chcesz sprawić wiele strapienia.
To mówiąc panna d’Auberive otworzyła szufladkę, w której chowała drobne swe oszczędności przedstawiające dość okrągłą sumkę, ponieważ z udzielanych sobie przez ojca pieniędzy, mało co wydawała. I nie rachując, ujęła w dłoń kilkanaście banknotów, wsuwając je w rękę Sariola.
Honorowa ta osobistość z razu się niby wzdragać z przyjęciem poczęła, lecz Henryka d’Auberive, tak nalegała, że ów usłużny człowiek dał się nareszcie przekonać, i schował paczkę banknotów do kieszeni.
Ściśle wszelako spełnił przyrzeczenie.
Dostarczał codziennie wiadomość o małym Andrzeju, a w następnym tygodniu skoro Henryka odzyskała zupełnie zdrowie i siły, pojechał wraz z nią na wyspę Saint-Denis.
Żadne słowo nie jest w stanie określić radosnych uniesień matki na widok swojego syna, którego ujrzała w pełnem zdrowiu, doskonale się rozwijającego. Okrywała go tak gorącemi pocałunkami co chwila, że dziecko aż krzyczeć poczęło.
Za wdaniem się w tę sprawę Rozalji, lepiej znającej roskosze macierzyństwa, uspokojono malca nareszcie.
Jednocześnie z doznaną radością, w której panna d’Auberive zapominała prawie o przebytych utrapieniach, nasunęła się myśl, iż malca nadal w tem miejscu nie można pozostawić.
— Tak, niepodobna! mówiła sobie. Trzeba tak działać, ażeby nigdy w żadnym czasie, w żadnym wypadku, ów nędznik, bodący omem tego dziecka, nie odnalazł jego śladów.
Co zrobić, ażeby team dokonać?
Sariol posiadał teraz jej ufność zupełną, wtajemniczyła go więc w ów nowy swój zamiar.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział. Rozalja wraz z mężem nie potrzebują koniecznie zamieszkiwać na wyspie Saint-Denis. Wszędzie, gdziekołwiekbądź im się zdarzy zarabiać uczciwą praca, na życie, dobrze im będzie. Udziel im pani środków na zagospodarowanie się gdzieindziej a odjada pod pozorem, że otrzymali gdzieś w innych stronach sukcesję, i nikt, z wyjątkiem nas dwojga, nie będzie wiedział co się z niemi stało.
— Dam im pieniędzy ile będzie trzeba.
— Wszystko pójdzie jak najgładziej. Jeżeli pani zechcesz, mogę z nimi natychmiast o tem pomówić?
— Owszem, proszę o to, odpowiedziała panna d’Auberive.
— A może pani wskażesz miejscowość, w której życzysz sobie, ażeby zamieszkali?
Henryka wskazała wioskę położoną w pobliżu Orleanu, po nad brzegiem Loary, w niewielkiej odległości od zamku hrabiny de Nancey.
W kilka minut później, Sariol ugodził się z rybakami. Suma pięć tysięcy franków miała im być wypłaconą, i on sam nazajutrz miał jechać do tej wioski i zając się odszukaniem dla nich mieszkania.
Panna d’Auberive, mimo, że jeszcze naówczas małoletnia, a tem samem, nie mogąca rozporządzać majątkiem bez upoważnienia naznaczonego opiekuna, miała jednak wiele pieniędzy w swem ręku, a to skutkiem następnej okoliczności.
W dniu pierwszego widzenia się Henryki z Sariolem, Józef, wierny sługa oddał jej klucze od różnych mebli, znajdujących się w sypialni pana d’Auberive, z pomiędzy których w szufladzie od biurka znalazła kilkanaście paczek biletów bankowych, i kilka rulonów złota, przedstawiających razem znaczną sumę pieniędzy, jaką starzec zamierzał umieścić gdzieś bezwątpienia.
Suma ta dochodziła do trzystu tysięcy franków.
Henryka wiedząc, że to wszystko do niej tylko należy, i wiedząc również, że niezadługo na edukację syna, ubocznych funduszów potrzebować będzie, zabrała bez skrupułu złoto i banknoty, nie zdając z tego rachunku nikomu.
W następnym tygodniu Rozalja z mężem i dwoma chłopiętami, małym swym synkiem i Andrzejem, przybyła do wymienionej wioski, rozlokowawszy się w pięknej nadbrzeżnej chacie.
Nazajutrz po ich odjeździe, i Henryka wyjechała z Paryża, pozostawiwszy Sariolowi trzydzieści tysięcy franków z poleceniem, ażeby jak najczęściej odwiedzał jej syna, i zawiadomił ją natychmiast, gdyby jaki nieprzewidziany nastąpił wypadek.
Świat budził w niej wstręt teraz. Wszystko skończyło się dla niej w tem życiu. Jedna, jedyna tylko miłość macierzyńska jej pozostała, której oddała się całkowicie.
Zamieszkawszy w jednym z klasztorów, w pobliżu Orleanu, a tem samem i w pobliżu wioski, gdzie wzrastać i wychowywać się miał Andrzej, nie czując jednak w sobie powołania do życia religijnego, a może i ze względu na błąd popełniony nie chcąc przywdziać sukni zakonnej, umieściła się tamże, jako pensjonarka świecka.
Biedne, tak dobrowolne odłączone od ludzi to dziewczę, prowadziło w tem cichem ustroniu życie surowe, opłakując jak zbrodnię popełniony bezwiednie błąd, przyodziana wiecznie żałobą.
Przez lat osiem, trzy razy tylko wydalała się z klasztoru, aby dorywczo ujrzeć i ucałować swego małego synka, który, nie domyślając się w niej matki, dość obojętnie przyjmował jej uściśnienia.
Gdy nadszedł czas, w którem pomyśleć należało o rozpoczęciu edukacji Andrzeja, udała się do Sariola.
Czyż mogła wybrać innego jakiego pośrednika?
Ten wiedział wszystko. Dał liczne dowody poświęcenia bez granic, i dochowywał ściśle tajemnicy. Wierzyła ślepo więc w niego, ufając niezachwianie w uczciwość tego człowieka.
W podobnych warunkach przypuszczać kogoś nowego do tak poufnych zwierzeń, dzielić z kimś obcym tajemnicę swego nieszczęścia, byłoby czystem szaleństwem.
Zresztą, nieznała nikogo, komuby zaufać tak mogła.
Sariol utrzymując corocznie na swój własny rachunek nader poważne czeki, dostał obok tego jeszcze trzydzieści tysięcy franków, z zobowiązaniem, ażeby zabrał Andrzeja, i według życzenia matki umieścił go w kolegium Ludwika Wielkiego, gdzie dziecię miało rozpocząć nauki.
Lat dziesięć upłynęło.
Chwila opuszczenia kolegium nadeszła dla młodzieńca, kończącego kursa.
Henryka d’Auberive powierzyła administrację majątkiem panu F., notarjuszowi zamieszkałemu przy ulicy Belle-Chasse. Corocznie otrzymywała od niego dwieście tysięcy franków, jako procent od swych olbrzymich dochodów, i stała się dobrodziejką klasztoru, jaki wzbogacała swojemi darami.
Upoważniwszy Sariola do zakupienia posiadłości San-Rémo we Włoszech, wraz z przywiązanym do tychże dóbr tytułem markiza, dała mu na to kupno siedmdziesiąt pięć tysięcy franków, a oddzielne informacje w tym względzie wydala notarjuszowi, który miał odtąd z nim się porozumiewać.
Rozporządzenia te znamy z wynikłych rezultatów.
Sariol miał wielką chętkę przywłaszczenia sobie tych pieniędzy, rozważył jednak, że postąpiwszy w ten sposób zabiłby odrazo kurę, niosącą mu złote jaja, a obok tego i panna d’Auberive wkrótce by się dowiedziała, że żadne z jej rozporządzeń spełnionem nie zostało. Lepiej więc mu było na przyszłość sobie zachować sumę, którą później mógł ukraść.
Jakoż nadszedł dzień, gdzie ów łotr nie mogąc się oprzeć pokusie, nie oddal przeznaczonych pieniędzy notarjuszowi, i Andrzej San-Rémo przestał odbierać miesięczną swą pensję, o czem wcale nie wiedziała panna d’Auberive.
Nagle, bez żadnych widocznych powodów, zmieniły się postanowienia Henryki. Rozważyła, że opuszczając tak swojego syna, pozbawiając go czułości macierzyńskiej, do jakiej miał prawo, popełnia błąd wielki, zarówno może ważny, jak wina przez nią spełniona przed dwudziestu dwoma laty.
Miłość macierzyńska wraz z tęsknotą do dziecka, wybuchnąwszy w całej sile, opanowała jej duszę. Opuściwszy więc klasztor, wróciła do Paryża, i zamieszkała w pałacu.
Napisała list, jaki przedstawiliśmy czytelnikom, po otrzymaniu którego Andrzej pospieszył na ulicę Ville-l’Echiquier. Byliśmy obecni przy pierwszem spotkaniu się matki z synem. Słyszeliśmy jak panna d’Auberive, kreśląc słów kilka, dzięki którym Andrzej otrzymać miał miljon, wołała:
— Idź! idź prędko, spiesz moje dziecię, i wracaj do mnie z powiadomieniem, że wszystko się dobrze skończyło, że Herminia ocaloną została!
San-Rémo wybiegł.
Henryka zostawszy samą, wzniosła oczy w niebo z wyrazem głębokiej wdzięczności, szepcąc z cicha:
— Ocaleni przeżeranie oboje! Ach! Bóg mi przebaczył!