<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

San-Rémo wrócił do pałacu d’Auberive o czwartej przed wieczorem upojony radością.
Pan F. notarjusz z ulicy Belle-chasse okazał się jak zwykle pełnym uprzejmości. Zrozumiawszy to straszne położenie Andrzeja, działał więcej jak człowiek serca niż urzędnik, i starał się usunąć niektóre drobne formalności, jakie innym jego kolegom zdawałyby się może niezbędnemi do załatwienia.
Bank francuski na zastaw obligacyj i procentowych papierów, pożyczył potrzebny milion.
San-Rémo miał nareszcie w swem ręku ów milion w pugilaresie, w kształcie niezbyt wielkich rozmiarów skromnego papieru: prawda, że ów papier był boną francuskiego Banku, wydaną na okaziciela.
Ażeby ukraść obecnie młodzieńcowi jego pugilares, wraz z tylu drogocenną zawartością; zabić go chyba byłoby trzeba. Zaciśniętą ręką przyciskał go silnie do lewej strony piersi, paznogcie jego wpijały się w jedwabna podszewkę zwierzchniego okrycia, przedziurawiając prawie skórę pugilaresu.
Wbiegł jak huragan do pokoju, gdzie nań oczekiwała Henryka.
— I cóż? zapytała, uspokojona już naprzód widokiem rozpogodzonej twarzy Andrzeja.
— Ocaliłaś nas matko oboje! odpowiedział klękając przed nią i pokrywając jej ręce pocałunkami.
— Masz listy wicehrabiny?
— Nie otrzymałem ich jeszcze, lecz dzięki tobie mam potrzebną sumę na ich wykupienie.
— Radabym widzieć te nieszczęśliwe listy w twem ręku.
— Będę je miał dziś wieczór o siódmej godzinie.
— Nie uspokoję się, aż wtedy, skoro mi powiesz, wszelka obawa zniknęła.
— Możesz wierzyć matko w to teraz. Ów nędznik prowadzący haniebną tę spekulację, został przezemnie powiadomionym, iż posiadam potrzebne pieniądze. Nie będzie chciał chybić na schadzkę, jaką sam oznaczył. Rad będzie pochwycić coprędzej tak wielką sumę. Ach! należałoby sądzić, iż niema sprawiedliwości na tym naszym świecie!
— Ale jest ona tam w górze! odpowiedziała Henryka wznosząc rękę ku niebu.
— Bóg, moja matko, jak gdyby chwilami widzieć tego niechciał.
— Nic! moje dziecię. Bóg czuwa bezustannie! Cios uderza w przestępcę częstokroć wtedy, gdy sądził się on być bezpiecznym zupełnie. Powiadam ci to Andrzeju, i sam wkrótce się o tem przekonasz, że ten, który się pragnie zbogacić temi pieniędzmi, nie długo będzie się cieszył owocem swej zbrodni.
— Oby Bóg wysłuchał słów twoich!
— Wysłucha mnie! Słucha mnie teraz, czego dowodem jest, że wrócił mi ciebie. Tu uścisnąwszy swojego syna, Henryka mówiła dalej: Zostaniesz przy mnie nieprawdaż? do chwili, w której obecność twoja będzie potrzebną gdzie indziej.
— Radbym cię nieopuszczać wcale! odrzekł młodzieniec. Mam jednak dwa święte obowiązki do spełnieni. Osądź sama? Czyż nie potrzeba co rychlej uspokoić tę nieszczęśliwą ukochaną istotę, która z nadmiaru trwogi umrzeć może, widząc iż przemijają bezskutecznie godziny, a termin fatalny się zbliża?
— Tak, tak! masz słuszność! zawołała pan de’Auberive. W mem macierzyńskiem samolubstwie zapomniałam o Herminii!
— Czyż nie należy zarówno, mówił dalej San-Rémo, uspokoić tego zacnego człowieka, który był dla mnie opiekunem ze wspaniałomyślnością bez granic, i który dla mego ocalenia był gotów uczynić wszelkie z swej strony ofiary?
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Baron de Croix-Dieu, rzekł Andrzej.
— Nie znam tego nazwiska, lecz w zamian za okazywaną ci przyjaźń, kocham go nie znając. Przedstawisz mi go, nieprawdaż? Pragnę mu sama podziękować za to co dla ciebie uczynił, i co chciał jeszcze uczynić.
— Uważał mnie prawie za syna, i jestem pewien, że calem sercem podzieli me szczęście.
— Idź więc me dziecię. Idź! A wracaj prędko. Pomnij, że oczekuję tu na ciebie z utęsknieniem, i że odtąd nie będzie dla mnie godzin bardziej błogich po nad te, w których będę czuła twą rękę spoczywającą w mej dłoni, i wzrok twój na mnie zwrócony.
— Pozwolisz mi matko napisać tu przed wyjściem słów kilka?
— Wszystko ci tu wolno Andrzeju. W tym domu jesteś u siebie.
San-Rémo wziąwszy ćwiartkę papieru, nakreślił te słowa:
„Jesteśmy ocaleni! Stanowczo ocaleni! Dziś w wieczór z uderzeniem siódmej godziny powiedz sobie, że wszelkie niebezpieczeństwo jak sen zniknęło. Jutro od południa będę w wiadomem miejscu. Pozostanę tam do wieczora oczekując z nadzieją“.
Wsunąwszy list w kopertę, ucałował swą matkę, i wsiadłszy w oczekujący na siebie powóz, kazał się wieźć na róg pól Elizejskich.
W kilka minut później wsunął pod krzak bluszczu ów bilet bez adresu, i tymże samym powozem udał się do barona Croix-Dieu, nie przewidując, jak kolosalny wpływ na całą sprawę wywrzeć mogły te jego odwiedziny, które uważał za krok zwykłej towarzyskiej grzeczności.
Filip nieobecnym był w domu. Lokaj pytany przez Andrzeja powiedział, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan jego wróci dziś bardzo późno.
— Mam bardzo ważne szczegóły do zakomunikowania twojemu panu, mówił San-Rémo. Powiedz mu że tu przybędę koło północy, i że bardzo wdzięcznym mu będę, jeżeli przyjąć mnie raczy.
Andrzej wrócił do pałacu d’Auberive, a Henryka uszczęśliwiona wcześniejszą jego obecnością, niż się spodziewała, rozpoczęła opowiadanie swojego życia, ukrywając przed młodzieńcem tylko jeden, jedyny szczegół, nie dla siebie, ale ze względu na Andrzeja, a to, że Robert Loc-Earn jego ojciec był łotrem nikczemnym, zawyrokowanym przez ludzką sprawiedliwość.
— Cóż jednak z nim się stało? wyjąknął San-Rémo. Dla czego nie nosisz matko jego nazwiska? Dla czego nie naprawił swej zbrodni uprawniając swojego syna? Czyż osądziłaś że jest niegodnym szczęścia, jakiem obdarzyć go mogłaś? Czyś ty go sama matko odepchnęła od siebie?
— Umarł! odpowiedziała głucho Henryka.
— Umarł, powtórzył smutno młodzieniec. Straszna kara za występek! Zbyt ciężka może. Był bardzo winnym bezwątpienia, lecz jak on byłby cię kochał moja matko!
— Przeciwnie. Jestem przekonaną że nie kochał mnie wcale.
— To niepodobna! Jesteś tak piękną.
— Niestety, byłam bogatą me dziecię!
I prowadziła dalej opowiadanie przerwane na chwilę.
O wpół do siódmej Andrzej się podniósł.
— Chwila wyzwolenia się zbliża, rzekł, za godzinę Herminia będzie mogła odetchnąć swobodniej. Odchodzę matko.
— Rychło powrócisz? pytała panna d’Auberive.
— Wieczorem. Godziny jednak oznaczyć nie mogę. Nie troszcz się o mnie. Wszak widzisz, żem się uspokoił zupełnie. Nie lękam się niczego.
— Idź więc, niech cię Bóg prowadzi. Będę się modliła za ciebie.
Siódmą godzinę wydzwaniały zegary, gdy San-Rémo przybył na ulicę de l’Echiquier i zwrócił się do odźwiernej.
— Jest pan Zimmermann w domu? zapytał.
— Wiem, że napewno go niema.
— Ale powróci zapewne lada chwila? Umówiłem się z nim na poniedziałek o siódmej godzinie?
— Ha! skoro się pan umówiłeś, to może nadejdzie.
— Pisałem do niego wczoraj, rzekł Andrzej.
To mówiąc, spostrzegł przy blasku wniesionej lampy, leżący na stole list w stancyjce odźwiernego. Zadrżał poznawszy swe pismo.
— Ależ to mój list, zawołał, dla czego go pani nie oddałaś panu Zimmermannowi?
— A jeśli nie przyszedł, jakim sposobem oddać go miałam? powiedz mi pan proszę?
— Jakto, nigdy więc tu nie przychodzi?
— Przychodzi skoro mu się podoba! krzyknęła z gniewem. Musisz pan być zapewne jakimś policyjnym agentem skoro mi zadajesz takie zapytania.
Andrzej zrozumiał że w ten sposób nic nie poradzi.
Wyjąwszy z kieszeni kilka luidorów, położył je na stole, obok listu.
— Proszę, zechciej mnie pani objaśnić bliżej co do pana Zimmermanna, rzekł do zadąsanej kobiety. Mam bardzo ważny interes na jakim mi niezmiernie wiele zależy, skutkiem którego potrzebuję się z nim widzieć koniecznie dziś wieczorem. Pani znasz zapewne zwyczaje tego człowieka. Skoro nie ma go w domu, powiedz mi gdzie znaleść go można?
Odźwierna liczyła leżące na stoliku sztuki złota.
Z najsłodszym uśmiechem tłumaczyć poczęła, że wcale nie zna owego pana Zimmermanna. Raz jeden tylko tu przyszedł, w dniu, w którym wynajął mieszkanie zapłaciwszy z góry za miesiąc. Nazajutrz wniesiono do tego mieszkania kilka sprzętów, i przybito na drzwiach bilet wizytowy. Odtąd ów dziwny jakiś agent, trudniący się prywatnemi interesami, za jakiego się ten lokator przedstawiał, zniknął bez śladu.
Andrzej zażądał wskazania sobie jego rysopisu.
Odźwierna opisała szczegółowo postać pięćdziesięcioletniego mężczyzny z gęstym zarostem, w okularach, podobnego do wielu ludzi w tym wieku, noszących zarost i okulary.
— Nie psuj pan sobie jednak krwi, kochany panie, dodała. Jest dopiero pięć minut po siódmej. Skoro nasz lokator oznaczył panu schadzkę, dla czego nie przychodzi?
San-Rémo uczul, iż w głowie mu się mieszać poczyna. Miałżeby się znajdować w obec jakiejś niesłychanej mistyfikacji? Niebezpieczeństwo, o którem sądził, że zażegnanem zostało, miałożby na nowo krążyć nad nim i nad Herminią, a tym razem już bez ratunku. Jakąż nakoniec dziwną tajemnicę ukrywała w sobie nieobecność tego Zimrnerrnanna?
Wróćmy jednak do pałacu de Grandlieu, pozostawiwszy młodzieńca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.