Tragedje Paryża/Tom VII/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Po ukazaniu swej żonie owego zagadkowego listu, oznajmującego na godzinę dziewiątą wieczorem przybycie jakiegoś nieznanego Zimmermanna, pan de Grandlieu wezwany osobistym interesem, kazał zaprządz konie, i wyjechał z pałacu.
Herminia zeszła do ogrodu, i tak jak dnia poprzedniego szukała biletu w skrytce, pod krzakiem. Zagłębiwszy rękę w giętkie sploty bluszczu, uczuła pod palcami papier glansowany. Wydobyła kopertę, a wolnym krokiem doszedłszy do pawilonu, pochłaniała radośnie wyrazy nakreślone przez Andrzeja. „O siódmej godzinie, pisał młodzieniec niebezpieczeństwo zniknie jak sen“.
Serce Herminii powinna by była napełnić bezmierna radość. Ufność bez granic winna by była zastąpić miejsce przerażenia. Przeciwnie jednak; biedna kobieta zaledwie cokolwiek ulgi doznała.
— Czy w rzeczy samej ocaleni jesteśmy? zapytywała siebie. Nic jeszcze niema stanowczego w tym względzie, do godziny siódmej wieczorem można się obawiać wszystkiego. Czy Andrzej nie bierze złudzeń za rzeczywistość? Jeżeli bliskiem jest ocalenie, skąd owe czarne przeczucia, jakie mnie gnębią? Dla czego me serce uciska jakaś ciężka żałość? A moja dusza jest smutną, jakby w chwili zgonu?
Tak rozmyślając Herminią weszła do pałacu na kilka chwil przed przybyciem pana de Grandlieu.
Obiad odbył się w milczeniu.
Daremnie młoda kobieta walczyła przeciw uciskającej ją trwodze.
— Nie! ja nie jestem ocaloną, mówiła sobie. Jakieś wewnętrzne przeczucie ostrzega mnie, że szczęście jest bliskiem, i ze pomiędzy mną a nim nie ma już miejsca na wyjawienie.
Po ukończonym obiedzie, siedli oboje na kanapie, w milczeniu.
Herminią ze spuszczoną głową, oczyma wlepionemi bezwiednie w jakiś kwiat kobierca, czuła ciężące na sobie spojrzenie swojego męża. Było to uczucie czysto fizycznej natury, dziwnie bolesne.
Armand ujął ją za rękę, Herminią wzdrygnęła się cała.
— Moje ukochane dziecię, wyszepnął starzec tkliwym włosem, w którym dźwięczała litość głęboka; czy jeszcze będziesz utrzymywała, że nie cierpisz?
Pani de Grandlieu chciała potrząsnąć głową przecząco, zabrakło jej ku temu odwagi.
— Nadeszła chwila stanowczej rozmowy pomiędzy nami, mówił dalej Armand, chwila nieodzownego porozumienia się, na jaką od wielu dni wyczekuję, a czego odkładać na dłużej niepodobna. Wspólne nasze szczęście jest prawie straconem, gdyby tu tylko o mnie chodziło, mniej zważałbym na to. Nawykłem do cierpienia. Niechcę jednakże ciebie widzieć nieszczęśliwą. Pragnę cię uchronić przed niedolą za jakąbądź cenę.
Herminia spojrzała na mówiącego wzrokiem zdumionym.
— Nie rozumiem cię, odpowiedziała.
— Wytłumaczę się jaśniej, rzekł starzec. Nie obawiaj się; to wyjaśnienie będzie bardzo krótkiem. Przedewszystkiem, otwórz mi swą duszę i serce, ukochane dziecię. Przekonasz się, że dla siebie będę sędzią surowym. Nadając ci nazwisko, jakie dziś nosisz, przykuwając cię do siebie, popełniłem błąd wielki!
— Błąd? zawołała pani de Grandlieu z osłupieniem. Ty względem mnie błąd popełniłeś?
— Tak! prawie zbrodnię. Potępiam się sam, wyrzucam to sobie. Co począć jednak, ja cię tak szalenie kochałem! Zawiodłem się, jak dobrowolnie oślepiony, na rodzaju uczucia, jakie mogłaś dla mnie uczuwać. Mogłem być tylko ojcem dla ciebie, a pragnąłem zostać małżonkiem, i narzuciłem ci ofiarę, jaka przewyższała twe siły!
Wicehrabina opuściwszy głowę milczała.
— Przyznaj mi słuszność, przynajmniej, że spostrzegłszy ów błąd, czyniłem co mogłem, aby okowy tego małżeństwa uczynić tobie lżejszemi. Nakazałem zamilknąć tej mojej miłości, okryłem ją maską ojcowskiego przywiązania. Mą ranę głęboką ukryłem przed twemi oczyma. Nie dostrzegłaś nigdy krwi mego serca, jaka spływając kroplami, dławiła mnie niekiedy! Och moja biedna Herminio, przez długi czas byłaś bohaterką, do tego stopnia, żem sądził, iż jesteś prawie szczęśliwa. Byłaś córką dla mnie, jak niegdyś. Twe czyste, jasne spojrzenie, twój uśmiech tkliwy a słodki, przekonywały mnie wymownie, że kochasz mnie jeszcze, co było mi jedyną pociechą!
Tu zamilkł. Wzruszenie dusiło go prawie. Otarł załzawione oczy ciągnąc dalej:
— Dziś wszystko rozpada w ruinę. Nietylko że mnie tie kochasz, ale przeraża cię obecność moja.
— Nie! wyjąknęła Herminia. Nie! mylisz się, mylisz!
— Nie mylę się. Jestem tego pewnym.
— Przysięgam ci Armandzie!
— Na co przysięgać? gdy oczywistość tak jasno się przedstawia? Moja obecność jest dla ciebie ciężarem, a w swej nieświadomości kłamstwa i hypokryzji, sama nawet nie uczuwasz tego. Otóż moje drogie dziecię, ta tak nagła zmiana, musi mieć jakąś przyczynę. Jakiż to powód? powiedz mi Herminio. Powiedz, jaką tajemnice ukrywasz przedemną?
— Tajemnicę? powtórzyła z przerażeniem. Cóż sadzisz więc?
— Ja nic nie sądzę, nic nie chcę przypuszczać, nic odgadywać! Pragnę ażebyś dobrowolnie, szlachetnie, otworzyła mi swą duszę, jak ja otwarłem ci moją. Dla twego ocalenia me dziecię, wystarczyłoby może nieco ufności z twej strony. Miej tę ufność we mnie, miej ukochana!
Herminia siedziała jak niema. Czuła jak gdyby ręka żelazna ściskała jej gardło. Serce jej w piersiach gwałtownie uderzało.
— Wciąż to milczenie! mówił pan de Grandlieu. Na imię nieba, mów proszę! Pomnij że jestem starcem, że nosisz moje nazwisko. Moje posiwiałe włosy, mój tytuł małżonka, nadawałoby mi podwójne prawo wybadania cię, i żądania odpowiedzi. Nie chcę wszelako uciekać się do tego prawa. Zapomnij o niem Herminio, ale miej na pamięci, że odwołuję się do tego zaufania, jakie niegdyś pokładałaś we mnie. Tajemnica bywa nieraz bardzo ciężką do podźwignięcia. Tak ciężką, że druzgocze nas niejednokrotnie swoim ciężarem! Lżej nam jest, gdy przelejemy ją w łono przyjaciela. A któż na świecie mógłby być lepszym przyjacielem nademnie? Odwagi więc drogie dziecię, odwagi! Błagam i oczekuję! Ulga i pociecha odemnie tylko mogą spłynąć w twą duszę. Masz jakiś ciężki smutek, który cię dręczy, uciska, coś co ci się zdaje być wyrzutami sumienia, tobie tak mało znającej to życie! A więc powierz mi ów smutek; wyspowiadaj się zeń przedemną. Czyż się mnie obawiasz? Pomnij, że nim zostałaś wicehrabiną de Grandlieu, byłaś wprzód mą córką, że jesteś nią jeszcze, i będziesz! Uważam cię za córkę. Przemawiam jak do córki. Nie opieraj się dłużej. Mów moje dziecię. Mów, wyjaw swe bole twojemu ojcu!
Herminia nie była w stanie pohamować się dłużej. Jej przepełnione bólem serce wybuchnęło łkaniem. Dwa potoki łez zalały piękną i bladą twarz męczennicy.
Boże, mój Boże! pomyślała. Gdybym miała odwagę wszystko mu powiedzieć! Gdybym się ośmieliła ucałowawszy mu ręce błagać przebaczenia, jakiego możeby mi nie odmówił. On jest tak dobrym, tak szlachetnym, tak wielkimi A więc tak! Uzbroję się w ową odwagę, gdy trzeba. Wyznam mu wszystko!
Poruszyła się, aby przyklęknąć u stóp Armanda, i wzrokiem przyćmionym łzami, spojrzała na cyferblat zegaru.
Jedna ze wskazówek, mniejsza, zatrzymała się na cyfrze IX. Druga dosięgła cyfry XII. Zegar uderzać począł dziewiątą godzinę. Jednocześnie we drzwiach salonu lokaj się ukazał.
— Co chcesz? zawołał z gniewem pan de Grandlieu.
— Przynoszę wizytową kartę, odrzekł służący. Jest to bilet osoby, która powiada, że dziś z rana oznajmiła swoje przybycie panu wicehrabiemu.
Armand wziąwszy kartkę, przeczytał głośno:
— Zimmermann! Czy powiedziałeś że jestem w domu? pytał służącego.
— Tak, panie wicehrabio. Nie otrzymałem polecenia, ażeby mówić przeciwnie.
— Zatem niech wejdzie. Przyjmę tego nieznajomego.
Pan de Grandlieu zwrócił się ku miejscu, gdzie przed minutą stała Herminia. Wicehrabiny nie było już w salonie.
Lokaj ukazał się powtórnie z oznajmieniem:
— Pan Zimmermann.
Wicehrabia stojąc przy kozetce, na której przed chwilą siedział z Herminią, obrzucił nieufnym wzrokiem przybyłego, który niefortunnie mu przerwał tak ważną rozmowę.
Od pierwszego spojrzenia ów nieznajomy wydał mu się jakąś podejrzaną osobistością, mimo że nie przedstawiał nic tak dalece wstrętnego.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, w średnim wieku, ubrany starannie, ale bez elegancji. Gęste siwiejące włosy, spadały mu w puklach na czoło, skronie i kołnierz paltota. Ciemna, gęsta broda, sięgała do połowy policzków, łącząc się z długiemi wąsami, w zupełności usta zakrywającemi. Stalowe okulary, o szkłach lekko zabarwionych, pokrywały mu oczy. Słowem, z całego oblicza, widać było tylko orli nos zakrzywiony, którego barwa purpurowa zdradzała w przybyłym upodobanie do napojów spirytualnych.
Zimmermann, złożywszy w progu ukłon głęboki, zbliżał się ku panu de Grandlieu, co trzy kroki zginając się powtórnie do ukłonów, poczem zatrzymał się w kornej postawie, oczekując na zapytanie pana domu.
— Czy to pan do mnie pisałeś? zagadnął wicehrabia.
— Ja miałem ten zaszczyt, z silnym staro-niemieckim akcentem, odparł zapytany.
— Jeżeli można wierzyć słowom pańskiego listu, to o czemś nadzwyczaj ważnem i dotyczącem mnie bliska chcesz mnie pan powiadomić?
— Tak panie wicehrabio.
— Dziwny sposób pisania tego biletu zaostrzył moją ciekawość. Przyjąłem pana jak widzisz, proszę jednak być zwięzłym w opowiadaniu, ponieważ na posłuchanie nie mogę poświęcić więcej nad kilka minut.
— Będę się starał o ile można być treściwym, odparł nieznajomy, mimo że powód jaki mnie tu sprowadza, nie jest zbyt łatwym do wyjaśnienia.
— O cóż więc chodzi?
— O poufne, osobiste sprawy pana wicehrabiego, rzekł krótko przybyły.
Pan de Grandlieu zadrżał.
— Mówisz pan... zawołał, sądząc iż może źle słyszał.
Zimmermann powtórzył wygłoszone zdanie.
— Co pan rozumiesz przez te wyrazy: „poufne, osobiste sprawy“, pytał żywo pan de Grandlieu.
— Rozumiem tak jak wszyscy „sprawy wewnętrzne“.
— Nie rozumiem, przerwał pan de Grandlieu.
— Miałem już honor uprzedzić pana wicehrabiego na początku naszej rozmowy, rzekł Zimmermann, że wszelkie tu wyjaśnienia są nader delikatnej natury, a przez to są niezmiernie trudnemi. Mimo to przystępuję do rzeczy. Co by nastąpiło? ciągnął ironicznie przybyły, gdyby jakiś obserwator jasnowidzący, powiadomił naprzykład pana wicehrabiego, że jego małżonka czyni zeń męża, jak tu powiedzieć? nieszczęśliwego.
Pan de Grandlieu blady jak śmierć, rzucił się z gestem gniewu i groźby, powstrzymawszy się jednak, rzekł głucho:
— Gdyby tak bezczelnym był który z ludzi światowych, spoliczkowałbym go w oka mgnieniu i przekonałbym go nazajutrz, że umiem jeszcze szpadę trzymać w ręku. Gdyby zaś był tem, czem pan mi się być zdajesz, wskazałbym mu drzwi, jak wskazuję je panu, i powiedziałbym, mu jak panu mówię: „wyjdź“.
Zimmermann ukłonił się.
— A gdyby nie wyszedł? zapytał szyderczo.
— Zawołałbym mych łudzi, i wyrzucić bym go kazał.
Zimmermann uśmiechnął się.
— Nie zrobiłbyś pan teg! zawołał. Skandal wywołać jest łatwo. Zostaję, i nie obawiam się, ażebyś pan swych ludzi na pomoc przywołał.
— Cóżby mi mogło w tem przeszkodzić?
— Prosty własny rozum! Pan wicehrabia pojmuje doskonale, że na czyn podobnie gwałtowny ze strony jego służby odpowiedziałbym wyjawieniem, dla czego mnie stąd wypędzają.
— Ukarano by cię natenczas, jako nikczemnego potwarcę.
— Przepraszam! zawołał Zimmermann. Wyraz „potwarca“ oznacza kłamcę. Dowiedzione oskarżenie nie jest potwarzą!
Przez parę minut pan de Grandlieu pogrążył się w milczeniu. Ręce mu drżały. Głęboka zmarszczka zarysowała się na jego czole. Ogień wytryskał z pod jego spuszczonych powiek.
Zimmermann patrzył na niego spokojny i obojętny na pozór.
Armand podniósł nagle głowę.
— No, panie! zawołał, bez głupich żartów i przymówek. Idźmy prosto do celu. Mów, co masz powiedzieć!
— To tylko, że pani wicehrabina zdradza pana wicehrabiego.
— Kłamiesz! krzyknął pan de Grandlieu.
— Mam na to dowody.
— Dowody? powtórzył Armand ze zdumieniem.
— Jasne, dotykalne, niezaprzeczone.
— Jakie?
— Całą korespondencję! Listy miłosne, świadczące jasno o prawdzie.
— Przez kogo były napisane te listy?
— Przez panią wicehrabinę do jej kochanka.
— Do jej kochanka, kochanka? wyjąknąl pan de Grandlieu załamując ręce, i powtarzał to kilkakrotnie, jak gdyby objęty szaleni. Do jej kochanka!
Gwałtowny ów przystęp rozpaczy wkrótce przeminął. Starzec zadrżał ze wstydu na myśl, iż wobec nieznajomego czyni widowisko ze swojej boleści.
Chcąc zapanować nad sobą, zebrał wszystkie siły tak iż krew cofnąwszy się od strony serca nabiegał: mu do głowy, i biada twarz jego stała się nagle purporową. Zachwiał się na nogach.
— Atak apoplektyczny, pomyślał Zimmermann z nie pokojem. Do czarta! byłoby mi to nie w porę.
Wicehrabia jednak ochłonął.
— A zatem, rzekł złamanym głosem, w którym ciężka boleść dźwięczała, zatem pan masz te listy?
— Tak, panie wicehrabio.
— I przynosisz mi je pan?
— Moja obecność tu nie miałaby innego celu.
— Ta więc nieszczęśliwa kobieta, której nadałem moje nazwisko, musiała pana bardzo ciężko obrazić, że mścisz się na niej w tak okrutny sposób?
— Nie mam zaszczytu znać pani de Grandlieu, ani też przez nią być znanym, odparł przybyły.
— Ale natenczas, cóż pana skłoniło do podobnego postąpienia? pytał wicehrabia.
— Wybacz pan, rzekł, panie wicehrabio, lecz widzę, żeśmy się dobrze nie zrozumieli.
— Niezrozumieli? powtórzył starzec.
— Tak panie. Ja jestem tylko pośrednikiem w tej sprawie. Obarczony dość ciężką i kłopotliwą rolą. Te listy do mnie nie należą. Właściciel ich, w którego ręce wpadły wypadkowo, jest nader uprzejmym, ale nie zasobnym w pieniądze człowiekiem. Potrzebuje on właśnie monety. Pan wicehrabia rozumie mnie zapewne?
Wzrok pana de Grandlieu utkwiony w mówiącego, wyrażał najwyższą pogardę.
Zimmermann wytrzymał bez spuszczenia powiek, owo przygnębiające spojrzenie.
— Tak, odrzekł wicehrabia, rozumiem. Pan mi chcesz sprzedać te listy.
Ukłon, złożony w milczeniu przez przybyłego, był nader wymowną na to odpowiedzią.
— Ale natenczas, wołał Armand z wybuchem oburzenia, jest to nikczemna spekulacja! Jest to haniebnie wstrętne i podłe!
— Pozwól panie wicehrabio zrobić sobie małą uwagę, odparł Zimmermann, pozwól nadmienić, że słowa brutalne nie doprowadzą tu do niczego. Nie powtórzę ich właścicielowi listów, upewniam! Jeżeli propozycja wykupienia ich nie podoba się panu, rzecz ta może nie przyjść do skutku. Nie zmuszamy tu nikogo. Właściciel opublikuje te listy i rzecz skończona. Kupuje je więc pan wicehrabia, czy nie kupuje?
Pan de Grandlieu milczał.
Zimmermann wziął to milczenie za odmowę.
— Przepraszam żem się ośmielił ambarasować pana wicehrabiego, wyszepnął. I ukłoniwszy się szedł ku drzwiom.
Pan de Grandlieu ocknął się nagle.
— Kupuję te listy, rzekł.
— Dobrze, odpowiedział Zimmermann, powracając. Byłem pewien, że w ten sposób zakończy się sprawa.
— Ileż pan żądasz za te listy?
— Milion.
Wicehrabia drgnął zdumiony.
— Wiem że to sumka okrągła, odrzekł bandyta. Zwracałem na to uwagę temu uprzejmemu człowiekowi bez majątku. Odrzekł mi nader loicznie, że skoro mu się zdarza sposobność zapewnienia sobie przyszłości, byłoby szaleństwem nie korzystać z tego, tem więcej, gdy pan wicehrabia będąc olbrzymio bogatym, może bez uczynienia sobie uszczerbku poświęcić milion, aby ocalić honor własnego nazwiska. Świat bowiem w swem głupiem zapatrywaniu, zwykł honor mężowski stosować do postępowania żony. Nie ma co więc się targować panie wicehrabio. Jest to oznaczona niezmiennie cena.
— Przyjmuję ją. Proszę o listy.
— Wzięte za otrzymane, panie wicehrabio.
— Nikt nie przechowuje w domu miliona, chciej pan to zrozumieć, odparł mąż Herminii.
— Ufamy w zupełności panu wicehrabiemu. Przyjmiemy jako monetę czek z pańskim podpisem na okaziciela, jeśli nam pan wicehrabia poręczy słowem honoru, że ten czek za okazaniem go natychmiast zapłaconym zostanie.
— Podpiszę czek, i poręczę słowem honoru, rzekł pan de Grandlieu, ale przed wszystkiem chcę mieć te listy. Pańskie rzemiosło jest tak haniebnem jak kradzież, a może nawet od niej podlejsze. Zkąd mogę wiedzieć, że pan nie jesteś złodziejem? Zkąd mogę być przekonanym, że pan posiadasz te listy, i gdzie mam pewność, że one pochodzą od mojej żony? Nie targuję się z panem o zapłatę, wszak nie opieraj się. To, albo nic! Oto ostatnie me słowo!
— Ufamy panu, powtórzył Zimmermann, i mimo że powątpiewanie pańskie zawiera w sobie obelgę, bez okazania urazy przekonam pana wicehrabiego o dobrej wierze z naszej strony.
Tu nędznik odpiąwszy paltot, wyjął z kieszeni maleńką paczkę przewiązaną wstążką zieloną.
— Oto! rzekł kładąc paczkę na stole. Wszystkie są tutaj zebrane. Pan wicehrabia może wyjąć pierwszy lepszy; każdy z nich zawiera dostateczne wyjaśnienie.
Pan de Grandlieu rozwiązał wstążkę, a wyjąwszy jeden z listów spojrzał na adres.
Zbladł nagle. Łkanie ścisnęło mu gardło.
— San-Rémo! wyjąknął z boleścią. San-Rémo! on! którego tyle kochałem, którego nazywałem mojem dzieckiem! Oszukany przez nią i przez niego. Zdradzony przez nich oboje! Boże ! mój Boże, mój Boże!
Zbielała głowa starca pochyliła się ku piersiom, i grube łzy spłynęły na jego policzki.
Zimmermann patrzył obojętnie na ten wybuch boleści.
Wicehrabia złamany na duchu, mimo swej wielkiej siły moralnej, zdawało się jak gdyby zapomniał o obecności nędznika. Rzuciwszy na stół kopertę, zakrył twarz obiema rekami.
Straszna ta chwila cierpienia, nie trwała jednak zbyt długo. Rozłożywszy zaciśnięte palce, podniósł głowę, wziął ze stołu kopertę, dobył z niej list i szybko go przebiegł oczyma.
Zamieszczone w nim wyrazy przedstawiały jasno rzecz cała. Głęboka miłość Herminii wybuchała tu z całym młodzieńczym zapałem, z całą naiwnością szalu.
Szybkim ruchem zebrał listy i schował je do kieszeni.
Zimmermann nie mógł powstrzymać gestu osłupienia i obawy.
— Co to jest! zawołał. Co pan czynisz panie wicehrabio?
Pan de Grandlieu wzruszył ramionami.
— Za kogóż mnie pan bierzesz? Zawołał. Jestem szlachcicem. Raz dane słowo przezemnie, choćby ostatniemu skazańcowi z galer, jest niecofnionem! Nie okradnę cię, bądź spokojnym. Pójdź za mną.
I wziąwszy kandelabr z kominka, szedł do swego gabinetu, za nim postępował ów mniemany niemiec.
Otworzywszy tam księgę z czekami, zapełnił pismem własnoręcznem pozostawione miejsce, wypisał cyfrę milion, płatną na okaziciela, i położył podpis.
— Zostałeś zapłaconym! rzekł chwytając szczypce od ognia, stojące przy kominku, i podając na nich czek przybyłemu. Zbogaciłeś się, ale pomimo to żałuję ciebie. A teraz, odejdź!
Zimmermann złożył spokojnie drogocenny papier, jak gdyby nie zwracając uwagi na sposób, w jaki mu został podanym.
— Jeszcze słowo, jeśli łaska, panie wicehrabio, rzekł z ukłonem.
— Uprzedzam pana, że wyczerpałeś moją cierpliwość. Spiesz się więc! zawołał mąż Herminii.
— Czy pan wicehrabia upewnia mnie słowem honoru, że ów uprzejmy człowiek, który przedstawi się jutro w banku dla odebrania pieniędzy, nie napotka tam żadnej trudności?
— To zapytanie jest dla mnie obelgą! odparł pan dc Grandlieu, wszak z pańskiej strony wszystko jest możebnem. Upewniani więc na honor, jak i na to, że pan jesteś rozbójnikiem, że czek podpisany przezemnie natychmiast po przedstawieniu go zapłaconym zostanie, i nikt nawet nie zapragnie wiedzieć, w jak nieczyste ręce przejdą pieniądze wyzyskane tak haniebnym sposobem. Jesteś pan sądzę zadowolonym. Mamże ci więc powtórnie drzwi wskazać do wyjścia?
Zimmermann obdarzony miljonem, skłonił się bardzo nisko, jak w chwili swojego wejścia, wybiegł na schody, następnie w dziedziniec, i wsiadł do oczekującego na siebie fiakra, od którego zapuścił story, mimo, że panująca ciemność czyniła tę ostrożność zbyteczną.
Kazał jechać na róg ulicy Caumartin i Łazarza.
Podczas drogi, przez uchylone okno powozu, od czasu do czasu wysuwała się ręka, wyrzucając przezeń to szpakowata perukę, to przyprawną brodę, to okulary, i jak gdyby zakrwawioną chustkę, na której jednak czerwone plamy pochodziły z otartego różu.
Fiakr zatrzymał się przed miejscem wskazanem.
Poprzedni Zimmermann gdzieś zniknął, a Croix-Dieu zapłacił za kurs woźnicy osłupiałemu tą metamorfozą.


∗             ∗

Wicehrabia de Grandlieu zostawszy sam w gabinecie, upadł na krzesło przez kilka minut siedział jak skamieniały.
Nie jesteśmy w stanie opisać tortur tej duszy szlachetnej, ani boleści tego wzniosłego serca.
Skoro wicehrabia się podniósł, zwolna, z trudnością, nie pozostało w nim śladu z owej młodzieńczej czerstwości, z elastycznych ruchów ciała, stanowiących taką sprzeczność, z jego białemi jak śnieg włosami. Był to teraz starzec zupełny. Nie dziwna! W ciągu godziny przeżył całe lata boleści!
Usta wicehrabiego drżały nerwowo, gdy wyszeptywał urywane słowa:
— co począć? Co postanowić? Przebaczyć? Przebaczyć tej, którą kochałem nad życie, a która wiedząc o tem dobrze, zrobiła sobie ze mnie igraszkę, szydziła z mej wiary, rzuciwszy się w objęcia kochanka! Przebaczyć? Nic, nigdy! To niemożebne. Boże sprawiedliwy, czyż popełniłem jaką zbrodnię, że tak ciężko mnie karzesz? Ja, który wierzyłem w jej wysokie poczucie honoru, jak w moje własne! Zaślepiony szaleńcze! Gdy jej mówiłem o pobłażliwości, gdy żądałem od niej wyznania, nie przypuszczałem czegoś podobnego. Sądziłem, że popełniła jakąś drobną dziecięcą niedorzeczność, jednę z owych lekkomyślnych drobnostek, która ciążyła na jej czystej dziewiczej duszy, a na jaką mąż tylko uśmiechnąć się może. Wierzyłem w jej nieskażoność! I otóż straszna rzeczywistość nagle we mnie uderza, a tą rzeczywistością jest zdrada, infamia! I ja miałbym przebaczyć. Nie! Pragnę się zobaczyć z Herminią po raz ostatni, zedrzeć jej maskę obłudy, wypowiedzieć jej me myśli, a potem? Potem rozdział na zawsze! Dla niej klasztor, dla mnie samotność, a wkrótce mogiła, spoczynek, i zapomnienie!
Tu pan de Grandlieu wyszedłszy z gabinetu, krokiem automatycznym, nakształt bezwiednego lunatyka, szedł w stronę apartamentu Herminii.
Ażeby przybyć do sypialni Herminii, potrzeba tylko przejść przez kapliczkę. Wicehrabia wszedł do tego samotnego ustronia, gdzie obicia i rzeźby wykonywane przez cierpliwych artystów ze średnich stuleci, kolorowane bogato szyby i bizantyjskie emalie, jako i relikwiarze misternej roboty, czyniły ten zakątek podobnym do modlitewni, jakiejś właścicielki zamku z czasów odrodzenia.
Pan de Grandlieu rozpatrywał się we wszystkich tych szczegółach, jakie znał tak dobrze, i które z taką miłością przygotowywał dla Herminii, i miał już iść dalej, gdy jego spojrzenie padło na, hebanowy kłęcznik w koronkę rzeźbiony.
Mówiliśmy na początku niniejszej powieści, iż na tym klęczniku znajdowała się czarna aksamitna poduszka, i książka do nabożeństwa ręcznie pisana, ozdobiona miniaturami, a nad klęcznikiem na ścianie, mały krucyfiks srebrny z wyobrażeniem ukrzyżowanego Chrystusa na czarnem drzewie.
Skromny ten krzyżyk stanowił dziwną sprzeczność z okazałością artystyczną przedmiotów rozmieszczonych wokoło niego.
Wicehrabia drgnął w chwili, gdy jego spojrzenie padło na czarny, drewniany krucyfiks ze srebrnym Chrystusem.
Zatrzymał się w miejscu. Zmienił się nagle jego wyraz twarzy. Groźne to i rozirytowane oblicze, wyrażało boleść i rezygnację.
— Cóżem chciał uczynić? wyjąknął, padając na kolana w pobliżu klucznika. Mamże ją prawo oskarżać? Mogęż jej złorzeczyć? karać bez litości, ja, który tym sposobem złamałbym przysięgę daną umarłej?
Wzniósł ręce do krucyfiksu.
— Święty obrazie, zawołał, Ty, który przyjąłeś ostatnie tchnienie i ostatni pocałunek owej męczennicy, Ty, który byłeś jedynym świadkiem mego uświęconego przysięgą zobowiązania. Ty mi otwierasz oczy i umysł, wiodąc na drogę honoru, z którego nie zboczę już teraz!
Zdjął ze ściany krucyfiks, a przyłożywszy go do ust drżących, mówił dalej:
— Gdy konająca oddała mi w opiekę swą córkę, powiedziałem jej natenczas: „Gdyby jej szczęście miało zależeć odemnie, będzie szczęśliwą, przysięgam! Gdyby potrzeba było opuścić dla niej radości tego świata, porzucę je, przysięgam! Gdyby potrzeba było cierpieć, aby usunąć od niej cierpienie, poświęcić się, ażeby jej oszczędzić ofiarę, będę cierpiał, poświęcę się, przysięgam!“ Wierząc moim słowom, Klotylda de Randal spokojnie ducha wyzionęła. A więc ty zmarła, ukochana, spójrz ku mnie jeszcze, a zobaczysz czy umiem dotrzymywać uczynionej przysięgi!
Powstał zmieniony zupełnie. Wzniosłym spokojem twarz jego promieniała. Ujął w rękę paczkę tych listów fatalnych, a po wysunięciu z kopert, zwinął je nie czytając i jeden po drugim zbliżał do płomienia świecy.
Skoro ostatni na popiół już spłonął, i gdy śladu nie pozostało z tej bezrozumnej korespondencji, blady uśmiech ukazał się na ustach Armanda.
— Otóż tak zagasł mój gniew, wyszepnął. Jak z tych listów, tak zeń śladu nie pozostało! Nie ma już znieważonego małżonka! Jest tylko starzec i dziecię! Jest ojciec, i jego córka! Dziecię upadło. Starzec mu przebacza. Jakkolwiekbądź wielkim byłby błąd córki, pobłażliwość ojcowska wyższą być nadeń powinna.
Tu krokiem pewnym szedł ku drzwiom kapliczki prowadzącym do sypialni młodej kobiety.
Otworzył te drzwi i wszedł.
Pokój był osamotnionym zupełnie. Świecznik płonący na stoliku, oświetlając środek sypialni, kąty jej w cieniu pozostawiał.
— Herminio! zawołał wchodząc.
Żaden głos mu nie odpowiedział.
— Herminio! powtórzył z tkliwością. Herminio, moje dziecię, nie obawiaj się. To ja? Czy jesteś?
Wciąż to przerażające milczenie.
Wicehrabia zadrżał z obawy.
— Gdzie ona? pytał sam siebie.
Ćwiartka papieru, leżąca na stole przy świeczniku, zwróciła jego uwagę.
Pochwyciwszy żywo ów papier, rozwinął go, i pospiesznie czytał:
„Znalazłabym może odwagę do zniesienia twojego gniewu, brzmiały słowa listu, nie zdołałabym jednak znieść twojej pogardy. Zegnaj więc na, zawsze! Jestem nieszczęśliwą, występną, zgubioną istotą, ale nie jestem niewdzięczną. kochałam cię z całej duszy! Nie proszę o przebaczenie, ponieważ wiem, że ono jest niemożebnem. Nie złorzecz mi jednak, lecz jeżeli można pożałuj! Ach! gdybyś wiedział, jak jestem ciężko ukaraną, gdybyś wiedział ile cierpię, ulitowałbyś się nademną“.
Na tych słowach kończył się list.
Pan de Grandlieu zachwiał się.
— Zgubiona! wyjąknął, nieodwołalnie zgubiona. Biedne, bezrozumne dziecię, jak ona mnie się obawia. Zgubiona! a ja przyszedłem ażeby...
Niedokończył.
Wzrok jego nagle stał się nieruchomym. Słowa mu skonały na ustach. Przyłożył jedną rękę do serca, a drugą do czoła. Twarz jego okrył purpurowy rumieniec. Zachwiał się jak olbrzym, uderzony ciosem w serce i padł bezwładny na kobierzec.
W swoim upadku uderzył czołem o róg stołu. Krew z rany wytrysnęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.