Tragedje Paryża/Tom VII/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Uderzyła siódma nad ranem.
Jerzy, ukończywszy swą toaletę, zakładał w ramy przy otwartem oknie, arkusz zmoczonego papieru dla obeschnięcia, gdy lekko zapukał ktoś do drzwi.
Artysta pospieszywszy otworzyć, ujrzał ze zdumieniem czterech stojących w korytarzu nieznanych sobie mężczyzn, z których jeden miał pod zwierzchniem okryciem przewiązaną szarfę trójkolorową.
Ta szarfa, oznajmiała komisarza policji, w chwili spełniania służbowych obowiązków.
Komisarz wszedł wraz z jednym ze swych towarzyszów. Inni zostali w korytarzu.
— Panie, rzekł Jerzy, kłaniając się, sądzę, iż pan zapewne się omyliłeś.
— Jestżeś pan hrabią de Tréjan? pytał komisarz.
— Tak, panie.
— A więc, rzekł występując Jobin, w imieniu; prawa aresztuję pana!
Artysta zadrżał i pobladł, najmniejsza jednak obawa nie ukazała się na jego obliczu, i odrzekł z zupełnym spokojem:
— Pan mnie aresztujesz? Pozwól więc zapytać, skutkiem czego nastąpiło to przyaresztowanie?
— Pańskie sumienie winno pana o tem powiadomić, odparł komisarz policji.
— Moje sumienie jest czystem, rzekł Tréjan, o niczem mnie ono nie powiadamia. Żądam odpowiedzi.
— Jesteś pan obwinionym, rzekł Jobin, o spełnienie onegdajszej nocy podwójnego morderstwa, na osobach księcia Aleosco i hrabiny de Tréjan, twej żony.
Osłupienie i przestrach, wraz z piorunującem wzruszeniem, wstrząsnęły całą postacią Jerzego.
— Zamordowani! wyjąknął, padając bezsilnie na krzesło. Zamordowani! och! nieszczęśliwa.
I głośno łkać zaczął.
Jobin zbliżył się do Tréjan’a.
— Panie! rzekł cicho, uspokój się, proszę. Wypełniam nader ciężki i przykry obowiązek, zmuszony nakazem sądowym, wydanym przeciwko panu, przystępuję do zaaresztowania. Mogę jednak pana upewnić, że posiadam wszelkie dowody, świadczące o twej niewinności w tej sprawie. Wiem dobrze kto jest mordercą twej żony.
Jerzy podniósł głowę.
— Sądzisz pan, odrzekł, iż mnie zatrważa to bezrozumne oskarżenie? Bynajmniej. W żadnym razie dosięgnąć mnie ono nie może, w proch rozproszy się ta potwarz przed oczywistością! Spędziłem dzień cały, noc i wieczór onegdajszy w Saint-Germain, gdziem zdejmował szkice z zamku i lasu. Dwie wiarogodne osoby, z których jedna jest głośną i sławną, towarzyszyły mi tam, nie odstępując na chwilę. Nocowaliśmy w jednym i tym samym pokoju, i razem powróciliśmy wczoraj rano do Paryża. Nie, panie, to oskarżenie wymierzone przeciw mnie, wcale mnie nie niepokoi, ani wzrusza, ni trwoży. Myślę jedynie o popełnionej zbrodni; o księciu, który był moim przeciwnikiem; o tej nieszczęśliwej kobiecie; którą tyle kochałem. Ach! Fanny, Fanny, jakaż straszna kara! Po chwili milczenia, Jerzy zwracając się do Jobin’a, mówił dalej: Pan znasz zabójcę, jak mi to powiedziałeś. Na imię nieba! wymień mi jego nazwisko!
Jobin pochylił się, szepcząc do ucha artyście:
— Mordercą jest baron de Croix-Dieu!
Tréjan spojrzał na agenta z takiem osłupieniem, że Jobin cofnął się, sądząc, iż artysta zwarjował.
— Baron! baron de Croix-Dieu! powtarzał Jerzy. Ach! jakże tu widnieje ręka Opatrzności! jak jasno się ukazuje Boża sprawiedliwość! Zaczekajcie, zaczekajcie, panowie.
I, wskoczywszy na stolik stojący pod otworem, przebitym w ścianie dla piecowego kanału, uniósł końcem noża deseczkę, nakrywającą ów otwór, i spojrzał przezeń do wnętrza sąsiedniego pokoju.
— Wejdź pan, i patrz! rzekł do Jobin’a. Wejdź, i spójrz dobrze!
Łóżko stało na wprost tej w ścianie przebitej, okrągłej dziury.
Filip, zbudziwszy się nagle, ujrzał w otworze twarz bladą, której czarne, iskrzące oczy, przypatrywały mu się z tryumfującą ciekawością.
W oka mgnieniu poznał to oblicze. Przypomniał sobie, w jak strasznej widział je kiedyś okoliczności.
Była to twarz agenta, przybyłego dla przyaresztowania kasjera Fryderyka Müller, przed siedmioma laty, który, aby się wemknąć do małego domku, położonego przy ulicy de Neuilly, tak zręcznie naówczas naśladował głos i postać Stani: Picolet’a, jednego z pracowników agencji Roch i Fumel.
Croix-Dieu, przerażony na razie ukazaniem się tego zjawiska, posłyszał jak gdyby dźwięk żałobnego dzwonu, tętniący mu nad uszami.
— Ach! jestem zgubiony! pomyślał.
I przez kilka sekund, ów olbrzym zbrodni leżał na łóżku nieruchomie, jak gdyby przykuty doń jakąś niewidzialną siłą, co wnosić pozwalało, iż da się on ująć bez stawiania oporu.
— Hrabio Loc-Earn. Fryderyku Müller, baronie de Croix-Dieu, aresztuję ciebie! mówił głos z głębi otworu. Uprzedzam jednak, abyś nie starał się wskrzeszać tragikomedji z przed siedmiu laty, znajdujemy się tu bowiem w przeważającej sile. Zostałeś osaczonym, nie będziesz się nam mógł wymknąć teraz. Nie chciej więc nadaremnie wynajdywać ku temu sposobów, i poddaj się dobrowolnie. Jeżeli aprobujesz mą radę, otwórz drzwi, bo inaczej je wyważymy!
Te słowa wywołały w zbrodniarzu gwałtowną reakcję.
Wygłoszone przez Jobin’a nazwisko Loc-Earn, stawiło mu całą przeszłość przed oczyma. Ujrzał drogę swego życia zasianą niezliczonemu zbrodniami, a jedyny cel, ku któremu dążył, i w który wierzył przed chwilą, rozpadł w ruinę!
Miljony, zebrane w błocie i krwi, zmieniły się nagle w opadające liście jesienne.
Jedyną dlań odtąd przyszłością, głębia ciemnego więzienia, zebranie sędziów, a następnie w pewien szary poranek, szafot na placu de la Roquette z zawieszoną nad nim gilotyną, kat Paryża ze swymi pomocnikami, błysk noża, głowa staczająca się w kosz, wśród tłumu zebranych, dla przypatrzenia się zakończeniu owej ponurej tragedji.
Było to przeznaczenie fatalne, wszak nieuchronne. I to miało nastąpić obok zebranych miljonów. Na tę myśl wściekłość ogarniała zbrodniarza. Wszystka krew na mózg mu uderzyła, zaślepiając go prawie. Stał się sino-czerwonym.
— Ha! jestem zwyciężony, wyszepnął. Lecz nie pochwycą mnie żywym! Nie! nigdy! Ilu ich tu jest, wszystkich jednego po drugim zabiję, a potem sam pozbawię się życia.
— Nu, jakże, rozmyśliłeś się? pytał Jobin. Poddajesz się nam?
W miejsce odpowiedzi, Croix-Dieu pochwycił rewolwer i w otwór go wycelował.
Głowa policjanta ukryła się i zniknęła.
— Panie komisarzu, rzekł cicho, nie narażaj się pan. Na co się to przyda? Rzecz idzie na gorąco. Ten łotr trzyma w ręku wycelowany rewolwer. Czuje że go wezmą, a wietrząc, co go czeka, naśladować chce dzika przez psy osaczonego. Będzie się bronił do ostatka.
— Masz broń przy sobie? pytał komisarz. Gdyby wypadło się bronić, użyj rewolweru.
— Użyjemy go, ma się rozumieć w konieczności, rzekł Jobin, on jednak pierwszy wystrzeli, a ztąd prawdopodobnie, iż pokładzie nas trupem jednego po drugim, kolejno. Trzeba więc przedewszystkiem obezwładnić tego bandytę, uniemożliwiając mu ucieczkę. Mam plan już obmyślony, rzekł Jobin. I wydał polecenie jednemu z agentów, który szybko pobiegł.
Podczas, gdy się to działo w pokoju Jerzego Tréjan, Croix-Dieu szybko z łóżka wyskoczył. Ubrał się, torbę podróżną przerzucił przez siebie, a wsunąwszy w kieszeń rewolwer, począł zajmować się zabarykadowaniem drzwi, stawiając meble jedne na drugich.
Szafa i komoda broniła silnie drzwi wychodzących na kurytarz. Łóżko i trzy fotele postawione jedne na drugich barykadowały drugie wejście. Materacem zatkał otwór w ścianie, z którego oblegający mogliby byli urządzić sobie strzelnicę.
Po ukończeniu tego, Croix-Dieu z rewolwerem w ręku, z wykrzywioną twarzą, nakształt paszczy rozjuszonego tygrysa, wsparty o kominek, oczekiwał.
Miałżeby mieć nadzieję ucieczki?
Nie myślał o tem wcale. Nie świeciła mu najmniejsza iskierka nadziei. Wiedział dobrze, że uciec mu nie pozwolą, wiedział, że ostatnie słowo co do jego losów, już wyrzeczonern zostało. Pragnął jedynie wyprawić sobie pogrzeb okazały, to znaczy, zabić jeszcze kogoś, zabijać wciąż, zabijać bezprzestannie, do ostatniej chwili zgonu!
Agent, wysłany przez Jobin’a, powrócił, przyprowadziwszy z sobą sześciu strażników miejskich, śmiałych, przezornych, odważnych, wyćwiczonych w dobrej szkole. Prócz tego, przyniósł z sobą drąg zaostrzony na końcu, jakich używają do wydobywania bruku z ulic, podczas reperacji.
Jobin umieścił dwóch miejskich strażników na dwóch końcach korytarza.
— Podważyć silnie te drzwi, rzekł do dwóch drugich, wskazując główne wejście. Wyłamcie je, jeśli możecie, a nadewszystko róbcie wielki hałas, o to głównie nam chodzi. Jest to fałszywy atak. Prawdziwy odbędzie się wewnątrz mieszkania. Ten będzie najniebezpieczniejszy, i ten ja zachowuję dla siebie!
Miejscy strażnicy posłuszni wydanemu sobie poleceniu, poczęli czynić piekielny hałas. Spruchniałe ramy drzwi starych, silnie podważanych, trzeszczeć poczęły. Szafa i komoda, chwiejąc się, drżały.
Croix Dieu, z palcem przyłożonym na cynglu broni, gotów był dać ognia do pierwszego z ukazujących się we drzwiach.
Jednocześnie Jobin wsuwał spokojnie koniec żelaznego drąga pod drzwi boczne. Znalazłszy punkt oparcia. podważył je tak silnie tą sztabą żelazną, że zamek wraz z zasuwkami wyskoczyły, a drzwi wyszedłszy z zawias, upadły z łoskotem na środek pokoju, wywracając fotele, i tworząc pomost, na którym ukazał się Jobin wraz z dwoma agentami, a podnosząc w ręku rewolwer, zawołał:
— Mamy cię nareszcie! Poddaj się!
Filip ryknął, jak dzikie zwierzę, a zdumiony nieoczekiwaną od tej strony napaścią, strzelił trzy razy, lecz niepewną, drżącą ręką.
Jobin uczuł palący ból w ramieniu. Po za nim jeden z agentów padł z roztrzaskaną czaszką.
— Ach! podły łotrze! huknął Jobin. Wyzywasz, a więc niech się stanie!
I strzelił dwukrotnie.
Obie ręce Filipa obwisły bezwładnie wzdłuż ciała. Pierwsza z kul zraniła mu pięść u prawej ręki, druga strzaskała lewe ramię powyżej łokcia.
Mimo to usiłował bronić się jeszcze. Chciał gryźć, oknem wyskoczyć, wszystko nadaremnie. Walka trwać dłużej nie mogła. Prawo zwyciężyło. Agenci stali się panami tego obezwładnionego potwora.
W godzinę później ciężkie drzwi więzienia Conciergerie zamknęły się za zbrodniarzem, a Jerzy Tréjan po rozmówieniu się z sędzią śledczym, swobodnie dążył do pałacu sprawiedliwości.
Tegoż samego dnia po południu, wezwany chirurg do Filipa Croix-Dieu, oznajmił, iż zachodzi potrzeba amputacji lewego ramienia i prawej ręki. Przeniesiono ranionego do infirmerji i podwójnej tej operacji natychmiast dokonano.
Filip zniósł ją obojętnie z dziwnym stoicyzmem.
— Doktorze, rzekł sędzia śledczy do chirurga, ocal mi tego człowieka. Jest on własnością szafotu i gilotyny. Za tyle popełnionych zbrodni, kara publicznie mu być wymierzoną powinna! Potrzeba przykładu. Ocalisz go więc?
Doktor potrząsnął głową.
— Wątpię, odpowiedział. Wszystko to jedno zaiste, pod gilotyną czy też na łóżku w konwulsjach, ów nędznik spłaci swój dług sprawiedliwości!
Chirurg miał słuszność, powątpiewając o przywróceniu do sił zbrodniarza.
Przez cały wieczór, Croix-Dieu leżąc na łóżku, nie poruszył się wcale. Oczy miał otwarte nieruchomo. Świszczący oddech wybiegał z jego piersi. Gdyby nie to, można byłoby sądzić że umarł, gdyż jego usta nie wydawały żadnego jęku, i zdawał się nawet nie słyszeć pytań, jakie mu zadawano.
Czy cierpiał?
Tak, cierpiał straszliwie, nad siły!
Pod tym kłamliwym spokojem, jego dusza i ciało doznawały cierpień rozdzierających, tortur niewysłowionych! Tyle krwi rozlanej, tyle popełnionych zbrodni, tyle poniesionych trudów dla dojścia do celu. I nie módz nawet umrzeć! I czuć się rozbrojonym, zwyciężonym, czuć się być przedmiotem sromoty, wzgardy i hańby! Te myśli, dręczące zbrodniarza, stawały się dlań kaźnią, jakiej żadne słowo ludzkie wyrazić nie jest w stanie!
Około północy dozorcy infirmerji zbudzeni zostali dziwnemi jakiemiś jękami i skargami, dreszczem wstrząsającemu Zbliżywszy się do łóżka chorego, ujrzeli straszny widok.
Rozpoczęły się konwulsje przewidziane przez doktora.
Croix-Dieu chrapiąc, wyjąć, złorzecząc, wił się jak na rozżarzonych węglach. Oczy wychodziły mu z oprawy. Jego twarz, wykrzywiona kurczowo do niepoznania, przerażająco wstrętna, przedstawiała oblicze człowieka, rzuconego w płomienie.
W konwulsyjnych ruchach porozwiązywały się bandaże i krew z ran płynąć zaczęła. Ciało zbrodniarza zmalało. To zginał się łukowato, to rozluźniające się jego członki wydawały ponure trzeszczenie.
Nagle ów nędznik zerwał się na łóżku z niepojętym wysiłkiem. Jego zmienione rysy twarzy, wzrok obłąkany, wyrażały straszne przerażenie, wyciągnął prawą rękę, jak gdyby odpychając coś przestraszającego, niewidzialnego dla wszystkich, i głosem nieludzkim zawołał:
— Tak! to oni, to oni! Baron Worms, Aleosco! Fanny, wszyscy są tam! Razem we troje! On, z poderżniętem gardłem. Ona, z dwiema ranami w plecach zadanemi mym nożem! Zbliżają się. Otaczają mnie, Wołają! czego oni chcą odemnie? Obrzydłe widma, milczcie! Precz! precz ztąd! Zmarliście, śpijcie, jak ja spać będę! Mówicie, sprawiedliwość Boża, inne życie. Ha! ha! wszystko się skończy tu na ziemi!
Tu zaśmiał się śmiechem konwulsyjnym, strasznym, djabelskim! Zakrwawioną ręką odpychał wciąż widma, wytworzone obłędem gorączki, a raczej wywołane wyrzutami sumienia.
Na raz śmiech jego umilkł. Wyraz przerażenia wzrastał na jego obliczu. Nowe widma niewątpliwie przed nim występować zaczęły, stokroć straszniejsze od poprzednich, rzucił się nagle w tył, wołając rozpaczliwie:
— Jest więc Bóg!
Zęby mu szczękały. Wielkie krople zimnego potu, spływały po czole, jak łzy. Straciwszy równowagę, upadł na łóżko zakrwawiony.
Agonia się rozpoczęła.
Krótkiem, lecz strasznem było to jego konanie.
W dziesięć minut później ów szatan, nazywający się Loc-Earnem, Fryderykiem Müller i Croix-Dieu, umknął przed ludzką sprawiedliwością, by stanąć przed najwyższym sędzią, przed którym nic się ukryć nie zdoła!

∗             ∗

W tydzień po zgonie wicehrabiego Armanda de Grandlieu. Henryka d’Auberive wręczyła Herminii list otwarty Andrzeja. Zawierał on co następuje:
„Człowiek szlachetny, wspaniałomyślny, którego opłakujesz, a ja podziwiam i wielbię, zmarł z przebaczeniem na ustach. Moja matka powtórzyła mi jego ostatnie wzruszające słowa. Mówił: „Odchodzę smutny, opuszczając ciebie, wszakże zadowolony, iż pozostawiani ci wolność“.
„Herminio. pozwolisz że mi kiedyś, gdy się uspokoi twe serce, pogrążone w boleści, nadać ci moje nazwisko“.
Nazajutrz San-Rémo otrzymał następującą odpowiedź:
„Zdrada, spełniona przez nas i śmierć tego sprawiedliwego zmarłego skutkiem tej zdrady, wydrążają przepaść pomiędzy nami! Kochać cię będę zawsze, Andrzeju, wszak nie zobaczymy się już więcej!
Jutro twoja matka zawiezie mnie do klasztoru, w którym przepędziła lat dwadzieścia. Ztamtąd nie wyjdę już więcej.
„Będzie to karą! zadośćuczynieniem! Żegnam cię na zawsze“.
— Stracona! na zawsze stracona! wołał w rozpaczy San-Rémo. Och! moja matko, moja matko! jak żyć z tym bólem w sercu?
— Żyć będziesz dla mnie, moje dziecię, odpowiedziała Henryka, gdyby w istocie wszystko straconem być miało. Mówię ci jednak: Miej nadzieję.
— Czegóż się mogę spodziewać? Na co oczekiwać? wołał zrozpaczony młodzieniec. Wszakże, słyszałaś matko, Herminia jutro się zamknie w klasztorze.
— Jako dama świecka, pensjonarka, lecz nie zakonnica. Pani de Grandlieu jest młodą, ma długą przyszłość przed sobą. Sprawiedliwość Boża i miłosierdzie nie przeznacza kary bez końca. Miej nadzieję, Andrzeju, iż nadejdzie dzień, gdzie zadośćuczynienie i pokuta się skończą, a jutrzenka szczęśliwszej doli zabłyśnie!


∗             ∗

Upłynęły lata. Herminia pozostaje ciągle w klasztorze.
Henryka d’Auberive każdomiesięcznie przebywa u niej przez tydzień. Niedaleką zdaje się chwila, w której wicehrabina de Grandlieu zostanie markizą de San-Rémo.
Andrzej nie zna nazwiska swojego ojca, nigdy o niem się nie dowie.
Majątek, skradziony przez Filipa Croix-Dieu hrabinie de Tréjan, wzbogacił ubogich jej krewnych, zamieszkałych w małem miasteczku w Normandji.
Herminia zrzekła się przyjęcia klejnotów skradzionych niegdyś Andrzejowi, a rozpoznanych w sądzie przez ekspertów, jak również nie przyjęła zwrotu miljona, upłaconego na czek z podpisem pana de Grandlieu, jako wykup za listy. Tak ten miljon, jako i drugi, pochodzący ze sprzedaży klejnotów, zostały przez nią przekazanemi na fundację dobroczynnego zakładu dla biednych dziewcząt.
Melania Perdreau, oddając się namiętnie libacjom alkoholicznym, na kilka miesięcy przed wyż opisanemi przez nas wypadkami, zmarła w jednym z paryskich szpitali na „delirjum tremens“.
Dzięki oskarżeniu Sariola przed jego zgonem, rozciągniętym został nadzór i śledztwo wyprowadzono sądowe nad czynnościami pani Saint-Angot. Szanowna ta matrona przebywa w jednym z domów pracy w Paryżu, z którego nie wyjdzie już więcej.
Kapitan Grisolles, zostawszy zupełnym kaleką, żyje ze skromnej pensji, jaką miesięcznie mu wypłacają Oktawiusz i San-Rémo.
Walerja Worms, dzisiejsza wicehrabina de Presles, jest dobrą żoną zacnego męża.
Jobin, którego lekka rana w ramieniu wprędce się zagoiła, sprawuje dzielnie dalej swe obowiązki policyjnego agenta.
Jerzy Tréjan przeszedłszy przez ciężką walkę życiową, zbudził w sobie wolę i energję, jakich mu brakowało. Pracuje wiele wsławiając się w sztuce malarstwa.
Wdowa Blanka Gavard, uwolniona z pod szkodliwego wpływu Filipa Croix-Dieu, stała się najlepszą z matek. Uwielbia swoją synowę, ową śliczną Dinę Bluet, a dzisiejszą panią Gavard. Oktawiusz i Dinah kochają się szalenie. Za kilka miesięcy będą mieli dzieciątko, tak jasnowłose jak matka zapewne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.