<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Trapper Sępi-Dziób
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
DOKTÓR HILARIO

Niedaleko północnej granicy prowincji Zacatecas leży miasteczko Santa Jaga. Samo przez się nieznaczne, znane jest ze starożytnej budowli, wznoszącej się na górze pod miastem. Dziś jeszcze zwana klasztorem della Barbara, aczkolwiek sekularyzowana, budowla ta służy celom świeckiego życia. Jest to szpital dla obłąkanych i dla wszelkiego rodzaju cierpiących.
W miasteczku wrzało w owym czasie gorączkowe życie. Na kilka dni przedtem wkroczył do miasta oddział Francuzów. Przybyli z północy bez uzbrojenia i rynsztunku. Jak się wkrótce dowiedziano, była to załoga Chihuahua, którą Juarez zmusił do złożenia broni i do solennej obietnicy zaprzestania przeciw niemu walki.
Komendant owego skazanego na stan pokojowy oddziału wysłał gońca po instrukcje do głównej kwatery i musiał tutaj oczekiwać jego powrotu.
To wszystko nie poruszyłoby tak umysłów i języków mieszkańców miasteczka, gdyby nie przybyła wraz z Francuzami dama tak piękna, że wzbudziła zazdrość kobiet i podziw mężczyzn, skoro się tylko pokazała w miejscowym kościele.
Rzecz dziwna, że zamieszkała nie w samem miasteczku, lecz na górze w starym klasztorze u kierownika szpitala, powszechnie nielubianego doktora Hilaria.
Był wieczór; sennor Hilario siedział w swojej celi i ślęczał nad staremi lekarskiemi księgami. Pokój był nader skromnie urządzony. Jedyne, co zwracało uwagę, — to liczne klucze, wiszące na ścianach. Doktór był to mały, szczupły mężczyzna, łysy jak kolano. Zacięty wyraz jego gładko wygolonej twarzy czynił Hilaria podobnym do buldoga. Rozpoczął już prawdopodobnie szósty krzyżyk, mimo że był jeszcze dosyć rzeźki.
Zapukano cicho do drzwi. Usłyszał i uśmiechnął się w sposób trudny do opisania.
— Wejść! — rzekł głosem jak najmilszym.
Drzwi otworzyły się i weszła — ale kto? Sennorita Emilja, szpieg prezydenta Juareza z Chihuahua.
— Dobry wieczór — rzekła na przywitanie.
— Dobry wieczór, piękna sennorita, — odpowiedział, zamykając księgę i podnosząc się ze starego krzesła.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam panu, — uśmiechnęła się dama.
— Przeszkadzać, sennorita? Ależ, cóż znowu? Jestem w każdej chwili do pani dyspozycji. Dlatego pozwoliłem sobie zapytać panią, czy nie zechciałaby wypić ze mną wieczornej czekolady.
— Chętnie przyjęłam pańskie zaproszenie, gdyż w ten sposób zabiję nudę wieczoru.
— Sama pani sobie winna za tę nudę. Dlaczego pani zamieszkała u mnie, a nie na dole w mieście? Tam nie brak rozrywek.
— Dziękuję za te rozrywki! Rozmowę z człowiekiem, któremu długie życie pozwoliło się skrystalizować, bardziej cenię, niż owe małomiasteczkowe rozrywki.
Emilja zajęła miejsce na kanapie.
— Chce pani przez to powiedzieć, że uważa mnie za skrystalizowany charakter? — zapytał.
— Pewnie — odpowiedziała, opuszczając oczy. — Nienawidzę wszystkiego, co jest niedowarzone, niepełne, niewyraźne. Nigdybym nie ceniła człowieka, który wewnętrznie i zewnętrznie jeszcze się rozwija.
— Ale zapomina pani, że w chwili, z którą się kończy rozwój, rozpoczyna się upadek.
— O, nazywa pan to upadkiem, sennor Hilario? Skoro człowiek może tracić siły swego ciała i ducha, jest to raczej dowodem obfitości i bogactwa tych sił.
Hilario chciał jej odpowiedzieć, ale nie mógł, gdyż weszła stara służąca, wnosząc czekoladę. Skoro się oddaliła, nalał swemu gościowi filiżankę.
— Pij pani, sennorita! Po raz pierwszy świadczy mi pani ten honor; dałbym wiele, bym mógł tego szczęścia codzień dostąpić.
— Uważa pan to istotnie za szczęście?
— O tak, za najwyższe szczęście. Pragnąłbym, aby pani była nietylko gościem, lecz i mieszkanką tego domu. Jaka szkoda, że musi go pani opuścić, skoro tylko wyjdą Francuzi!
— Francuzi? Cóż mnie obchodzą?
Hilario się zdziwił.
— Sądziłem, że pani należy do nich. Uważają tu powszechnie, że jest pani żoną czy wdową po jednym z oficerów.
Emilja roześmiała się wesoło.
— Mylą się bardzo — rzekła. — Czy wyglądam jak stara kobieta lub wdowa?
Oko doktora pożądliwie obrzuciło jej czarującą postać.
— Stara? O, sennorita, co pani myśli? Zwyciężyłaby pani samą boginię Venus, gdyby śmiała iść z panią w zawody.
— Zbyt wielki komplement przestaje być komplementem sennor!
— O, mówię tylko prawdę! — zawołał z zapałem. — A więc nie jest pani związana z Francuzami? Ale czemu jeździsz z nimi?
— Gdyż ochraniają mnie i odwiozą bezpiecznie do Meksyku. Postanowiłam bowiem opuścić Chihuahua, gdzie byłam bardzo samotna, i zamieszkać w stolicy. Oczywiście, ze względu na chaos i niepokój w kraju, chętnie skorzystałam z takiej straży.
— Nie miała pani krewnych w Chihuahua?
— Nie. Jestem w życiu samotna.
— Ale co panią skierowało do Meksyku, sennorita?
Emilia opuściła powieki i zarumieniła się tak naturalnie, że tylko wielkie doświadczenie mogło ten rumieniec wywołać.
— To pytanie wprawia mnie w zakłopotanie, sennor, — szepnęła.
— Proszę mi wybaczyć. Ale tak bardzo interesuję się panią, że sądziłem, iż mogę zadać je pani.
— Dziękuję panu. Widzę, że wobec sennora powinnam być otwarta. Szanuję pana i cenię, i dowiodę tego panu, udzielając odpowiedzi. Każda kobieta, nieupośledzona przez naturę, źle znosi samotność. Bóg dał nam za zadanie kochać i uszczęśliwiać miłością. Z powodu samotnego życia, nie przystąpiłam jeszcze do spełniania tego zdania.
— Nie kochała pani jeszcze?
Mówiąc to, Hilario przyglądał się Emilji uważnie. Spuściła długie, jedwabiste rzęsy.
— Nie, nigdy jeszcze, — szepnęła, jakgdyby zawstydzona tą odpowiedzią.
— A wszakże posiada pani wszelkie warunki, ażeby uszczęśliwić mężczyznę.
— Niestety, nie doświadczyłam jeszcze tego; nie poznałam jeszcze takiego człowieka, na którego patrząc mogłabym powiedzieć: — Oto jest człowiek, do którego mogłabym należeć. — Meksyk jest większy niż Chihuahua, a ja nie chcę być dłużej samotna. Oto powód mego wyjazdu z Chihuahua.
— Ach, chciała pani poszukać męża?
Mocno wbijając w niego spojrzenie, rzekła:
— Nie chcę wobec pana temu przeczyć, aczkolwiek z kim innym nie byłabym równie szczera.
— Czy to musi stać się tylko w Meksyku, sennorita? Czy i gdzie indziej niema mężczyzn, którzy potrafiliby panią ocenić?
— Ma pan słuszność. Ale kto szuka drzewa, idzie do lasu, gdzie jest wiele drzew, a nie w szczere pole, gdzie można spotkać tylko pojedyńcze.
— Słusznie. Ale jeśli po drodze do lasu spotyka się drzewo, które się podoba?
Emilja z gestem zdziwienia rzekła wesoło:
— Wówczas zostaje się przy niem, czyż nie tak, sennor Hilario?
Twarz doktora rozbłysła radosnym zachwytem.
— Pewnie, sennorita, — odpowiedział. — Teraz zachodzi pytanie, jakie zalety i jaki wiek musi, czy powinno mieć to drzewo?
— No, nie powinno być za młode i niezdecydowane. Czcigodność zdobi drzewo, a mech dodaje mu poetycznego uroku.
— Sennorita, czy mogę dla pani poszukać takiego drzewa?
— Ale owszem! Wszak będę je mogła przyjąć lub odrzucić.
— Oczywiście — rzekł, głęboko oddychając. I głosem niemal drżącym dodał: — Drzewo takie stoi tu w Santa Jaga, w naszym klasztorze della Barbara.
— W klasztorze, sennor? Nie widziałam tutaj ani jednego drzewa.
— A jednak oto stoi przed panią.
Starzec wypowiedział to nader szybko. Emilja obejrzała go ze zdumieniem i zapytała:
— Pan? Czy ma pan siebie na myśli, sennor? O, na Boga, tego się nie spodziewałam!
Złożyła ręce i obejrzała go ze zdumieniem, które było szczytem sztuki udawania.
— Nie oczekiwała pani? Dlaczego? Wszak pani sama przyrównała to do drzewa. Czy nie zrozumiała mnie pani?
— Zrozumiałam pana, sennor, — uśmiechnęła się. — Myśli pan o towarzyszu życia, którego szukam. A takim człowiekiem chciałby pan sam zostać?
— O, jakże chętnie! Zrzekłbym się wszystkiego, aby panią uszczęśliwić.
Szybkie jak błyskawica, kłujące spojrzenie padło z jej oczu. Jej twarz spoważniała i przybrała zimny, surowy wyraz.
— Czegoby się pan mógł wyrzec, sennor?
— Ach, uważa mnie pani za zwyczajnego, ubogiego sennora Hilario? Powiedz, czego żądasz od człowieka, do którego chciałbyś należeć?
— Przedewszystkiem miłości; prawdziwej, wiernej miłości!
— Nie brak jej. A może pani wątpi?
— Chcę wierzyć.
— A więc mów pani dalej!
— Nie jestem wprawdzie bogata, sennor, nigdy jednak nie walczyłam z ubóstwem. Żądam pewności, że nie doznam nigdy biedy i niedostatku.
— O, mogę panią zapewnić, że jestem bogaty.
— Pan? — zapytała z niedowierzaniem Emilja. — Bogaty?
Spojrzenie jej padło z dumą na jego niepozorną postać.
— Nie sądź pani po moim ubiorze, sennorita! — rzekł.
— Dobrze. Zapewnia mnie pan, żeś jest bogaty. Czy mógłby pan dowieść?
Hilario patrzył z zakłopotaniem na ziemię.
— Tak, mogę dowieść, — rzekł wreszcie tonem zdecydowanym. — Ale muszę mieć przedtem pewność, że mnie pani poślubi, o ile się okażę bogatym.
— Mógłbyś pan mieć tę pewność, gdybyś czynił zadość trzeciemu i ostatniemu warunkowi: pragnę poślubić człowieka na stanowisku, który mi pozwoli rozwinąć moje talenty duchowe. Zamierzam jechać do Meksyku, na dwór cesarski. Wkrótce uzyskam wpływy i poważanie i będę mogła wybrać między przednimi ludźmi takiego, którego uznam za odpowiedniego. Uśmiechaj się pan! Jeśli jesteś znawcą ludzi, to spokojna pewność moich słów powinna cię przekonać, że znam siebie dokładnie, i, że nie fantazjuję.
Emilja stała przed nim — wyprostowana, piękna, młoda kobieta — przed małym, wątłym starcem. A jednak bynajmniej nie zdradzał nieśmiałości.
— Co pani o mnie myśli, sennorita! Poznałem się na pani. Tak; odegra pani swą rolę, skoro pojedziesz do Meksyku. Osiągnie pani wpływy i poważanie, gdyż jesteś piękna i wyrachowana. Ale nawet tam najświetniej uposażona kobieta potrzebuje pomocy i ramienia mężczyzny. Widzę, że duchowo godni jesteśmy siebie. Czy chce pani oprzeć się na mojem ramieniu?
Z wyrazem łagodności i dobroci, z jakim się przemawia do dzieci, zapytała powoli:
— Ach, a więc i pan jesteś duchowo wyposażony, sennor? Jeśli oceniać pańskie talenta miarą stanowiska, to — hm, dokończ pan sam rozpoczętego zdania!
Teraz zkolei on się uśmiechnął.
— A jakie jest pani stanowisko, sennorita? — odparł.
— Aha, pan cięty i dowcipny, — roześmiała się. — Bywają stanowiska i wpływy, o których się nie mówi, sennor.
— Święta prawda. A więc tak samo milczymy, przynajmniej chwilowo, o mojem stanowisku i wpływach.
— Atoli, jeśli będziemy o tem milczeć, w jaki sposób dowiedzie pan, że odpowiadasz moim warunkom?
— O to nie trudno. Jestem gotów dać pani dowód, jeśli będę pewny dyskrecji.
— Umiem milczeć, sennor.
— Dobrze; więc niech pani idzie ze mną.
Hilario zdjął ze ściany dwa klucze i zapalił małą latarkę. Emilja zwróciła uwagę na gwoździe, na których klucze wisiały.
Opuściwszy pokój, zeszli po schodach nadół, do długiej, niskiej piwnicy. Tam doktór Hilario otworzył kluczami mocne, dębowe drzwi, które prowadziły do innej piwnicy. Otworzył drugie drzwi. Weszli do wąskiego korytarza, między dwa szeregi niezliczonych drzwi.
Odsunął rygiel w jednych i otworzył. Teraz znaleźli się w małej, głuchej celi, gdzie niebyło światła ani powietrza. Zdawało się, że jest wmurowana w głaz skały, gęsto porysowany i pełen szczelin.
— Pusta! — rzekła Emilja. — Czy tutaj mam znaleźć dowód?
— Owszem — odpowiedział sennor Hilario.
Nie wiedział, że Emilja nie spuszcza oka z żadnego najmniejszego jego ruchu.
Oświetlił jedną ze szczelin. Mimo, że najobszerniejsza, była bardzo nieznaczna. W jednem tylko miejscu mógł Hilario włożył napłask dłoń. Natychmiast rozległ się lekki szmer. Część skały, nieznacznie zarysowana szczelina, ustąpiła, i oto sennorita Emilja ujrzała przed sobą większą ciemną celę. Weszli, nie zamknąwszy tajemniczych odrzwi.
Hilario szedł naprzód, a Emilja za nim. Dzięki temu zdołała włożyć palec w tajemniczą rysę i wymacała gruby sztyfcik, który wznosił się z kamienia na pół cala wysokości. Lecz nie odważyła się przycisnąć; ściana bowiem wróciłaby na swoje miejsce i zdradziła ją wobec doktora.
W ukrytym pokoju zobaczyła na stołach mnóstwo książek, flaszek, słojów, instrumentów i aparatów, których przeznaczenia nie mogła się domyśleć.
Hilario przeszedł koło tych narzędzi, zbliżył się do pustego miejsca w murze i zapukał.
— Za tą ścianą tkwi dowód, który pani chce uzyskać.
Pukanie brzmiało głucho i pusto. Emilja spoglądała z wielką uwagą na jego rękę, aby nie przepuścić żadnego ruchu. Hilario przysunął latarkę do ściany; dziewczyna ujrzała jakby linje, ostro wykrawające w murze czworobok.
— To drzwi — rzekł — bez zamka. Obracają się na osi środkowej tak, że wystarczy pchnąć jedną połówkę, aby je otworzyć.
Mocno napierał na mur i po chwili tajemne drzwi ustąpiły. Pozostał otwór wysokości człowieka i o połowę mniejszej szerokości. Za nim widniała ciemna przestrzeń.
Starzec wszedł, a za nim Emilja, palona najżywszą ciekawością. Kamera ta nie miała innego wejścia. Stało tu wiele dużych skrzyń i szafka bez zamka. Hilario wyciągnął przednią część jak zasuwkę. Okazało się, że szafa jest pełna wszelkiego rodzaju listów i rękopisów.
Starzec odwrócił się do Emilji.
— Sennorita, — rzekł — ta ukryta komora zawiera moje tajemnice. Nikt nie ma o tem wyobrażenia. Są tak cenne, że pozwolę pani tylko rzucić okiem.
Emilja drżała z niecierpliwości.
To Juarez skierował ją z Chihuahua ku doktorowi Hilario. Prezydent wiedział to, co niektórzy podejrzewali, że w rękach doktora zbiegły się nitki wielu jego wrogów. Musiał je poznać. Oto przyczyna dziwnego postępowania Emilji.
— Tak! — mniemał Hilario. — Dowiodę pani, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy będę pani mógł dać takie stanowisko, jakiego tylko zażądasz.
Wyciągnął z szafy paczkę listów, otwierał jeden po drugim i pokazywał Emilji rozmaite podpisy.
— To moja tajna korespendencja — rzekł. — Czy zna pani nazwiska podpisane?
Emilja znała je. Były to nazwiska najwybitniejszych polityków i wojskowych kraju. Między nimi były także podpisy wyższych oficerów armji francuskiej. Wszelako odpowiedziała:
— Nie zajmowałam się dotychczas tak żywo polityką, jak to dopiero zamierzam. Dlatego znam wprawdzie niektórych z tych panów, ale większość jest mi obca.
— Pozna ich pani, jeśli się zdecydujesz przyjąć moje warunki. Moja wiedza i pani piękność dopełniają się wzajemnie i mogą nas zaprowadzić daleko.
Musiała znać treść tych listów. Wyciągnęła więc rękę.
— Czy mogę czytać?
Rzekł z szybkim odruchem zażegnania:
— Nie; nie można.
— Dlaczego? Sądziłam, że będziemy sojusznikami?
— Ma pani słuszność; ale nie jesteśmy jeszcze nimi.
Emilja nie nalegała; rzekła tonem obojętnym:
— Mam nadzieję, że wkrótce zostaniemy.
— Istotnie, sennorita? — odparł szybko, z radością.
— Tak; myślę, że kto obcuje z takimi ludźmi, ten posiada wpływy i ma przed sobą wspaniałą przyszłość.
— Przyszłość, powiada pani? Jestem stary! — jego oko spoczęło na niej z oczekiwaniem.
— Stary? Powiedziałem panu, że nie liczę wieku podług lat. Świetna przyszłość dziesięcioletnia bardziej mnie pociąga, niż zwyczajne życie pięćkrotnie dłuższe.
— To mądrze, sennorita. Więc jesteś przekonana, że potrafię pani dać wpływowe stanowisko?
— Tak. Ale pytania, w czyjej służbie?
Hilario wzruszył ramionami.
— Dobry dyplomata nie myśli o panu, któremu służy, lecz o sobie. Pomagam temu, kto mi najlepiej płaci. Tylko Juarezowi nie chcę służyć. To jego wina, że jeden z moich planów życiowych spełzł na niczem. Póki żyję, nie uda mu się zostać ponownie prezydentem. Przysiągłem to, i dotrzymam przysięgi.
Starzec mówił z goryczą. Wargi mu pociemniały, oczy pałały złością. Widać było, że nie zawaha się przed niczem, byle się zemścić.
Odłożył listy do szafy.
— A zatem nie mogę ich jeszcze odczytać? — zapytała.
— Nie. Odczyta je pani dopiero jako moja żona.
— Lub co najmniej jako narzeczona? — rzekła żartobliwie.
— Nie. Zaręczyny można łatwo zerwać, a takie tajemnice powierza się jedynie osobom, na wieki związanym. Teraz dam pani dowód, że jestem bogaty.
Podszedł do skrzyń. Były zamknięte na zamki. Otworzył je. Zawierały święte naczynia, cenne ornaty i inne dewocjonalja, wysadzone szlachetnemi kamieniami i wypracowane w szczerem złocie.
— No? — zapytał z dumą.
— Co za bogactwo! To olbrzymi majątek.
— Więcej niż majątek! Ten klasztor był więcej wart, niż niejedno księstwo. Skoro władza świecka wzięła klasztor w posiadanie, zostałem panem tych skarbów.
— Jak się to mogło panu udać? Wszak wiadomo chyba o istnieniu kosztowności.
— Wiedziano, owszem, — rzekł z szyderczym uśmiechem — ale wiele było środków do osiągnięcia celu. O tem później. Teraz niech mi pani powie, czy wierzysz, że jestem bogaty?
— O, wszak nie jesteś właścicielem tych skarbów. Należą do państwa.
— Do państwa? Niech się pani nie ośmiesza! Do kogo należy państwo? Do Juareza, do Pantery Południa, do Maksymiljana Austrjackiego i do Francuzów? Do jednego z nich, do żadnego z nich, czy do wszystkich razem? Czem jest wogóle państwo? Czy Meksyk jest państwem? Meksyk jest bez pana, jest siedliskiem anarchji i każdemu wolno wziąć sobie, co mu wpada do ręki.
Emilja wiedziała, że Hilario nie ma racji, ale nie mogła mu się sprzeciwiać.
— Nie chcę panu przeczyć — rzekła.
— Więc uważa mnie pani za właściciela tych skarbów?
— Tak.
— No, teraz pytam panią, czy chcesz być ich właścicielką.
Spoglądał na nią z oczekiwaniem. Czyżby miała zostać żoną tego człowieka? To śmieszne! Ani przez chwilę nie wpadło jej na myśl wiązać swoje młode życie z tym starcem. Ta ofiara wprawdzie wtajemniczyłaby ją w sekrety Hilaria. Ale czyż nie mogła ich osiągnąć inną drogą? Było wiele takich możliwości. Należało się zastanowić. Przedewszystkiem chciała zyskać jak najwięcej czasu.
— Czy muszę się natychmiast zdecydować? Taki krok wymaga namysłu. Nie może mi pan brać tego za złe.
— Czy ja, który nie powinienem tracić ani dnia życia, mam czternaście lat starać się o panią, jak Jakób o Rachelę?
— O nie — roześmiała się. — Przez czternaście lat znudziłabym się za bardzo. Ale czy chce pan coś jeszcze pokazać?
— Nie. Widziała pani wszystko.
— Więc wracamy.
— A kiedy dostanę odpowiedź?
— Za trzy dni.
— Zgoda! Mam nadzieję, że mi pani nie da kosza. Teraz wracamy.
Wracali tą samą drogą. Emilja śledziła każdy ruch starca z najwyższą uwagą. Wreszcie wróciła do siebie. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.