Trapper Sępi-Dziób/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trapper Sępi-Dziób |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nasłuchując uważnie, strwożony Cortejo usłyszał słowa, wypowiedziane po francusku:
— Znowu kopiesz, koniku kary. Puść gniadego!
Francuz. Ach, to już naprawdę niebezpieczeństwo! Nadzieje Corteja zmalały. Ale po kilku chwilach usłyszał ponownie:
— Do wody! Na tamtym brzegu jest nasza chata i lepsza, niż tutaj, pasza.
Nasza chata? Więc mieszkał na tamtym, texaskim brzegu. A więc to nie był wróg, nie Francuz, ani Meksykanin. Cortejo zdobył się na odwagę.
— Halloo! — zawołał.
Nie było odpowiedzi; słyszał tylko pluskanie.
— Halloo! — powtórzył głośniej.
Teraz nastąpiła odpowiedź:
— Halloo! Kto tu woła?
— Nieszczęśliwy, pozbawiony pomocy!
— Nieszczęśliwy? Nie można się ociągać. Gdzie jest?
— Tutaj.
— Dobrze, ale gdzie jest tutaj? Wskażcie mi drzewo lub krzew; jestem w rzece.
— Nie mogę wskazać; jestem ślepy.
— Do piorunów! Ślepy na tem pustkowiu? To źle! Ale już śpieszę. Zawołajcie raz jeszcze, abym mógł się zorjentować po głosie!
— Halloo! Halloo!
— Doskonale; wiem już. No, kary, wracamy na ląd! Później się przeprawimy.
Cortejo usłyszał tętent koni, które się zbliżyły. Niebawem jakiś człowiek skoczył na ziemię.
— Mój Boże, sennor, jakże pan wyglądasz? — zawołał. — Kim jesteś?
— O tem później. Powiedz mi przedewszystkiem, kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z tamtych stron.
— Z Texasu?
— Tak.
— Jankes?
— Tak, lecz Francuz z pochodzenia.
— Skąd przybywacie?
— Z Monclovy.
— Ach! Do jakiej partji należycie?
— Do żadnej. Co mnie obchodzą partje! Żyję dla siebie samego.
— Jak się nazywacie?
— Grandeprise.
— Grandeprise? Ach, to dziwne nazwisko.
— Przynajmniej rzadkie.
— A przecież już je słyszałem. Czy ma pan krewnych?
Tego było mu już za wiele.
— Słuchaj, sennor, — rzekł. — Wydaje mi się pan kłębowiskiem pytań. Myślę, że lepiejby było obejrzeć pańskie oczy, niż zabawiać się w zbyteczne pytania.
— Przepraszam, sennor Grandeprise, ma pan słuszność! Zbadaj mnie pan!
Przybysz nachylił się nad nim.
— Powiedzcie mi, na Boga, skąd ta rana?
— Dla celów politycznych postarano się pozbawić mnie wzroku. Słyszał pan coś o Corteju?
— Tak. Ma pan na myśli tego osobliwego człowieczka, który wszędzie rozsyła portret swej córki, zamierzając w ten sposób zostać prezydentem Meksyku?
— Tak. Co pan o nim sądzi?
— Że jest to najpyszniejszy na świecie osioł. Wszyscy sobie z niego kpinki stroją.
Te słowa dotkliwie ukłuły Corteja. A więc tyle ofiar poniósł, aby się tylko wystawić na pośmiewisko.
— Czy wie pan może, gdzie przebywa? — zapytał.
— Nie. Mnie to nie obchodzi, gdzie się tacy ludzie wałęsają. Gdybym przypadkowo nie spotkał Juareza, nie więcej wiedziałbym i o nim.
— Ach, spotkał pan Juareza! Gdzie?
— Niedawno, tu w lesie.
Dla Corteja była to bardzo zła wiadomość.
— Nie może być — rzekł. — Jakżeby się tutaj znalazł Juarez?
— Jak? Poprostu na koniu. Rozmawiałem z nim nawet.
— Ale wszak Juarez siedzi w Paso del Norte.
— Kto panu powiedział?
— Ktoś dobrze poinformowany. Anglik, który doń śpieszył.
— Anglik, hm, gdzież go pan spotkał?
— Wczoraj po południu, tu nad rzeką.
— Do licha, chyba to nie jest... Niech mi go pan opisze!
— Chudy, długi jegomość z olbrzymim nosem, w szarym ubraniu, w cylindrze, w binoklach, z parasolem w ręku.
— Ach, to miał być Anglik? Myli się pan bardzo. To był Sępi Dziób, myśliwy i poszukiwacz ścieżek, a nie Anglik.
— Sępi Dziób? Zdaje się, że słyszałem już o nim.
— Znany jest na całej granicy. Ale powtarzam panu, z początku zbadam pańskie oczy, a dopiero później można będzie pogwarzyć. Trzeba sennorowi przyłożyć opatrunek. Czy nie ma pan chustki, lub czegoś podobnego?
— Miałem chustkę, ale gdzieś ją zgubiłem.
— No, trudno, dam panu swoją. Jak widzę, prawe oko wypłynęło całkowicie. Lewe można jeszcze uratować. Powieki są tak spuchnięte, że ledwo widać gałki oczne. Założę opatrunek.
Grandeprise pochylił się nad wodą, zanurzył chustkę, a następnie przewiązał oko Corteja.
— Tak, chwilowo to wystarczy, — rzekł. — Znam odpowiednie ziele indjańskie. Kiedy znajdę, zobaczy pan, jak szybko odzyska wzrok. Przewiozę pana na koniu przez rzekę. W mojej chacie będzie pan mógł spokojnie wracać do zdrowia.
— Nie mogę, sennor. Bezwarunkowo muszę śpieszyć do swoich.
— Dokąd?
— Czy zna pan hacjendę del Erina?
— Posiadłość starego Pedra Arbelleza? Tak, kilkakrotnie tam byłem.
— No, tam mnie wypatrują.
— A więc jest pan krewnym Pedra Arbelleza?
Cortejo nie śmiał wyznać prawdy. Odpowiedział:
— Tak, bliskim krewnym. Czy był pan kiedy w Guadelupie?
— Tak, sennor.
— A więc znasz starego oberżystę Pirnero?
— Ten, który stale mówi o zięciach? O, znam go bardzo dobrze.
— Jest moim krewnym tak samo jak Arbellez. Ja także nazywam się Pirnero. Wracałem od niego i dążyłem do Camargo, a następnie do del Erina. Lecz niedaleko stąd schwytała mnie banda Apaczów i tak urządziła, jak pan teraz widział.
— Ach, kujoty! Dziwi mnie bardzo, że pana nie zabili.
— O, żywili gorsze zamiary. Miałem zginąć powoli, w pełni świadomości znaleźć okrutną śmierć w rzece. Oślepiwszy mnie, wsadzili na tratwę i rzucili na łaskę fal. Gdyby mnie nurt nie zaniósł na ląd i gdyby Bóg pana nie zesłał, zginąłbym niechybnie.
— Tak, Bóg chroni sprawiedliwego, sennor. Stale doświadczałem tej prawdy. Skoro mnie posłał do pana, nie mogę sennora porzucać. Nie zdaję sobie jednak sprawy, czego tu szukają ci Apacze. Ja także spotkałem ich oddział. Na czele oddziału jechali właśnie Juarez i Sępi Dziób.
— To dziwne, że Juarez ważył się tu przybyć. Wszak cała miejscowość jest zajęta przez Francuzów.
— O, jest pan w błędzie. Nie wie sennor, że Juarez zdobył Chihuahua i Monclovę?
— Nic absolutnie.
Było to niespodzianką dla Corteja. Jakże nieprzyjemną! Sytuacja okazała się niebezpieczniejszą, niż mógł przypuszczać. Jeżeli Juarez ma w swej władzy obie prowincje, on nie zdoła się utrzymać na hacjendzie del Erina.
— Czy jest pan dokładnie poinformowany?
— Widziałem Juareza. Przybywam z Monclovy, gdzie zebrało się wiele tysięcy jego wojska.
— Mój Boże, jakie to straszne! — wyrwało się Cortejowi.
— Straszne? Czy obawia się pan Juareza?
— Tak. Zanim przybyłem do Guadelupy, byłem w El Paso del Norte, gdzie na nieszczęście zyskałem w Juarezie wroga.
— O ile go znam, nie jest zawzięty, ani mściwy.
— O, tu wchodzą w grę polityczne sprawy, a nie osobiste.
— Hm, a więc jest pan zwolennikiem innej partji?
— Tak.
— W takim razie musisz się pan mieć na baczności. Najlepiej będzie, jeśli się sennor uda do miejscowości, zajętej jeszcze przez Francuzów.
— To także moi wrogowie!
— Podwójne nieszczęście. Żal mi pana. Chętnie uczynię dla sennora, co będzie w mej mocy.
— O, gdyby mnie pan mógł zawieźć do hacjendy del Erina!
— Hm, to trudna sprawa. Hacjenda jest odległa, a pan ślepy i ranny. A poza tem, jak się zdaje, nikt nie powinien pana widzieć.
— Wynagrodzę sennora sowicie.
— Czy jest pan majętny?
— Tak.
— Wprawdzie, pomagając nieszczęsnemu, nie pytam o stan jego majątku. Ale zawieźć pana do hacjendy del Erina, to nie byle co. Skoro można zarobić, chyba tylko głupiec przepuszcza okazję.
— Dobrze! Jeśli mnie pan szybko i pewnie zaprowadzisz do hacjendy, dostajesz tysiąc dolarów. Czy dosyć?
— Tysiąc dolarów? Do pioruna! Musi pan być bardzo bogatym człowiekiem. Oczywiście, że się godzę.
— Jak długo potrwa podróż?
— Nie potrafię zgóry określić. Zależy od tego, jakie trudności spotkamy w drodze.
— Nie mogę przewidzieć. Czy ma pan dobre wierzchowce?
— Znośne, lecz zmęczone. W drodze będziemy je mogli zamienić. Kupimy, aby postępować rzetelnie. Mam przy sobie sporą sumkę.
— O, ja też mam pieniądze. Apacze zapomnieli mi odebrać. Mam właśnie tyle, ile panu przyrzekłem. Czy musi sennor wpaść jeszcze do swej chaty?
— Nie.
— To dobrze. Lękam się, czy Indjanie nie przeszukają wybrzeża. Jeśli mnie znajdą, będę zgubiony.
— A ja także, gdy zobaczą mnie wraz z panem. A zatem komu w drogę, temu czas?
— Tak.
— Ale czy stan pański pozwoli sennorowi znieść taką jazdę?
— Należy się spodziewać.
— Więc nie traćmy czasu. Jeśli Apacze zaczną szukać, to na pewno wpadną na trop. Wówczas będą nas ścigać. Dlatego proponuję nie zatrzymywać się w nocy, aby wyprzedzić prześladowców o szmat drogi. Jutro rano zdobędziemy świeże konie.
Dosiedli wierzchowców i ruszyli.
Cortejowi niełatwo było jechać. Każdemu stąpnięciu konia odpowiadał natychmiast ból w głowie, wszelako wiedział, że ratunek tylko w pośpiechu; dlatego, ścisnąwszy zęby, starał się znosić ból bez skargi.
Kiedy wyjechali z lasu i znaleźli się wobec rozległej prerji, myśliwy obrzucił Corteja badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Boli pana, sennor Pirnero? Może spoczniemy?
— Nie. Tylko naprzód!
— Dobrze. Dotychczas cwałowaliśmy, co wstrząsało mózg. Ponieważ mamy przed sobą równą sawanę, przeto pojedziemy galopem, co pan mniej odczuje.
Grandeprise miał słuszność. Galop o wiele łagodniej oddziaływał na Corteja. Wprawdzie paliły go powieki i trzęsła gorączka, ale zatrzymywali się nad każdą spotkaną strugą, aby zwilżyć chustkę; przed wieczorem zaś znaleźli znane myśliwemu lecznicze ziele. Zebrał dostateczną ilość i zaczął żuć kilka liści i łodyg, aby przyłożyć Cortejowi do rany. Niedługo później ociemniały doznał kojącego działania ziela.
Jechali przez całą noc. Nad ranem konie były tak znużone, że musieli się zatrzymać.
Urządzili postój w niewielkim zagajniku. Zdala widać było zabudowania folwarku.
— Jesteśmy wpobliżu hacjendy — rzekł Grandeprise. — Czy mam tam pójść i zdobyć konie, podczas gdy pan będzie odpoczywał?
— Tak. Ale, sennor, czy wróci pan?
Tylko strach ostateczny mógł natchnąć go takiem pytaniem.
— Uważa mnie pan za łotra? — odparł Grandeprise. — Dałem słowo, a nie zwykłem go łamać.
— Dobrze! Zdobędzie pan konie bez zapytania?
— Mógłbym się ważyć, ale mniemam, że lepiej pomówić z tymi ludźmi. Zabiorą nasze konie i wymienią. Będę musiał niewiele dopłacić. Siodła i uprząż pozostaną przy panu. To może pana przekonać, iż na pewno wrócę.
Myśliwy zdjął siodło i uprząż z koni i pojechał.
Cortejo czuł się o wiele pewniej, niż dnia poprzedniego. Uszedł wszak najbliższym, największym niebezpieczeństwom. Zdawało mu się także, że może polegać na Grandeprise. Był to nieokrzesany, ale szczery i dobry człowiek. — Skoro umilkł w oddali tętent, Cortejo pod wpływem ciszy wpadł w drzemkę, która trwała zapewne dosyć długo, gdyż ocknąwszy się, usłyszał uderzenia kopyt. A więc Grandeprise już powrócił.
— Nareszcie się pan zbudził! — rzekł myśliwy.
— Czy długo spałem? — zapytał Cortejo.
— Całą wieczność. Już blisko południe.
— Pioruny! Musimy pędzić!
— Cierpliwości! Nawet jeśli nas ścigają, to ubiegliśmy wrogów o zbyt wielką odległość, aby się niepokoić.
— Czy dostał pan konie?
— Tak. Parę świetnych rumaków. Będziemy mknąć jak sokoły. Niestety, zmuszeni jesteśmy jechać drogą okrężną. Pomyśl pan! W Reynosa wylądowało przeszło tysiąc ochotników ze Stanów Zjednoczonych. Śpieszą do Juareza i obsadzili wszystkie hacjendy stąd aż do Montereya. Aby nie natknąć się na nich, musimy jechać do Rio Tigre i dokoła Montereya, przybędziemy więc do hacjendy z południa, zamiast ze wschodu.
— To źle; czy istotnie musimy się ich lękać?
— Rozumie się, sennor. Czy znają tutaj pana osobiście?
— Tak.
— No, należy się spodziewać, że Juarez wysłał na spotkanie tych ochotników swoje oddziały. Wśród nich mogą się znaleźć ludzie, którzy pana widzieli. Poza tem, ci ochotnicy są dobrze wyćwiczeni i czujniej potrafią uważać, niż Meksykanie. Nie można inaczej postąpić. Aby nie narażać pana, musimy obrać drogę okrężną.
— Ile wskutek tego stracimy czasu?
— Dwa dni.
— To bardzo wiele! Musimy bezzwłocznie jechać.
— Stój pan — nie bezzwłocznie! Przyniosłem trochę prowiantu. Trzeba coś zjeść. Przyłożę panu świeże ziele, a potem będziemy mogli dosiąść koni. Kto ma stracić dwa pełne dni, nie zważa na półgodzinną zwłokę.
Mimo dokuczliwego bólu, Cortejo zasmakował w przyniesionych tortil’as[1]. Zaledwie zjadł kilka kęsów, poczuł przypływ nowych sił. To usposobiło go do rozmowy.
— Brał mi pan wczoraj ze złe, że informowałem się o pańską rodzinę? — zaczął.
— Za złe? O, nie! Na pustkowiu każdemu przysługuje prawo zadawania podobnych pytań. Ale uważałem, że zanim mam odpowiadać, należy przewiązać pańską ranę!
— A więc pozwoli pan, że wrócę do tych pytań. Przypomina pan sobie, powiedziałem iż nazwisko pańskie jest mi znajome? Czy ma pan krewnych żyjących?
— Nie.
— W takim razie zbytecznie się pytam. Gdyby pan miał krewnego marynarza, to...
— Marynarza? — przerwał mu szybko myśliwy. — Skąd pan wie?
— Ponieważ znam marynarza nazwiskiem Grandeprise.
— Czy żyje jeszcze?
— Tak.
— W takim razie to nie ten, którego mam na myśli. Miałem w rzeczy samej krewnego, który był marynarzem.
— I nazywał się Grandeprise?
— Nie. Nazywał się inaczej, ale przybrał moje nazwisko, aby mnie zniesławić. Był piratem, rozbójnikiem morskim.
— Do pioruna! — zawołał Cortejo. — Co pan mówi, piratem?
— Tak; był to korsarz, handlarz niewolników — słowem łotr.
— Czy pracował na czyimś okręcie, czy też sam był kapitanem?
— Był kapitanem.
— Jak się nazywał jego okręt?
— „Lion“
— Istotnie? Ach, a więc, to ten, którego mam na myśli.
— Znał pan tego kapitana! A może ma pan z nim porachunki, jak ja?
To pytanie wskazywało, że myśliwy nie jest usposobiony przyjaźnie względem swego krewniaka. Dlatego odparł Cortejo:
— Owszem, porachunki jeszcze niezakończone.
— Zrezygnuj pan z ich wyrównania! Na pewno już nie żyje. Szukałem go, jak tylko można, gorliwie dnie i noce, z nienawiścią i zemstą w sercu. Byłem na jego tropie przez całe lata; ale ilekroć miałem go schwytać, wymykał mi się zawsze. W końcu ślad zaginął; okręt zatonął wraz ze swoim kapitanem.
Głos myśliwego miał teraz inny dźwięk. Słowa syczały nienawiścią.
— Nienawidził go pan?
— Tak; nienawidziłem go tak, jak tylko człowiek nienawidzieć może człowieka.
— A jednak był pańskim krewnym?
— O, był nawet moim bratem, to znaczy moim bratem przyrodnim.
— Chyba więc doznałeś od niego straszliwych rzeczy — rzekł Cortejo z wzmożoną ciekawością.
Myśliwy milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— To był djabeł. Poczynając od dnia, kiedy jego matka została żoną mego ojca, nie miałem chwili szczęśliwej.
— Jego matka była wdową?
— Tak, i mój ojciec wdowcem. Muszę panu powiedzieć, iż ojciec mój był osadnikiem; moja matka, wydawszy mnie na świat, umarła w połogu. Miałem lat dwadzieścia, miałem narzeczoną piękną i dobrą jak anioł, kiedy ojciec mój zdecydował się ożenić. W New-Orlean poznał wdowę po Hiszpanie i pojął za żonę.
— Niemiły związek.
— Och, to mnie nie obchodziło. Mój ojciec był sam sobie panem i mógł robić, co mu się podobało. Atoli ta Hiszpanka miała dziewiętnastoletniego syna, którego wprowadziła do domu. Co mam panu opowiadać! Powiem tylko tyle, że zabrał mi narzeczonę i zastrzelił ojca, zdoławszy rzucić poszlaki na mnie. Zostałem skazany, ale umknąłem dzięki przyjaciołom. Zbrodniarz dopiął celu: zagarnął osadę, która właściwie do mnie należała. Ale to nie na długo starczyło. Przejadł i przepił majątek, i, skoro wydał ostatni szeląg, był zmuszony wrócić do swego właściwego zawodu. Był mianowicie marynarzem.
— Czy nie usiłował pan się zemścić?
— Czyż mogłem? Czy śmiałem wrócić do ojczyzny? Musiały upłynąć lata, zanim wyrosła mi broda i zanim wygląd mój tak się zmienił, iż mogłem wrócić niepoznany. Ale przybyłem za późno; zbrodniarz był już na morzu. Przyłączyłem się do poszukiwaczy złota; szczęście mi dopisywało. Po czterech latach byłem zamożnym człowiekiem; rozpocząłem łowy na mordercę mego ojca i niszczyciela mego szczęścia. Deptałem mu stale po piętach, lecz nie mogłem doścignąć. Pieniądze mi się wyczerpały i znowu zubożałem, nie dokonawszy pomsty. Ale ten, którego szukałem, zginął pewnego nieszczęsnego dnia.
— Dlaczego nazwał się Grandeprise?
— Ponieważ było to moje nazwisko; aby cały świat wiedział, że ja, zbiegły skazaniec, przeklęty ojcobójca, zostałem kapitanem piratów.
— Do licha! Ten Grandeprise jest dowcipny nawet w zbrodniach.
— Nazywa to pan dowcipem? Ja to nazywam djabelstwem!
— Jakież było jego istotne nazwisko?
— Henrico Landola.
— Wszyscy djabli! Czy nie pomyślał pan, że zbrodniarz żyje jeszcze pod własnem nazwiskiem? Mogę panu oznajmić, że nie zginął.
— Święty Boże! Czy to prawda, sennor? Zna go pan?
— O, ubiłem z nim niejeden interes i spodziewam się, że niedługo ujrzę tego czcigodnego Henrica Landolę!
Oczy myśliwego wpiły się w wargi Corteja, jakgdyby pragnął wyczytać słowa, zanim zostaną wypowiedziane. Uchwycił go za ręce.
— Istotnie spodziewa się pan, że spotkasz tego człowieka? Nie jesteś jego przyjacielem, lecz wrogiem?
— Byłem jego przyjacielem, ale teraz jestem wrogiem. Oszukał mnie i okłamał; zadanie, które mu powierzyłem, wykonał nie zgodnie z mojem zleceniem, lecz postąpił samowolnie i wyrządził mi wielkie szkody.
— Chce się pan zemścić? — zapytał myśliwy. — Czy mogę być pańskim sojusznikiem?
— Gdybym wiedział, że można panu zaufać.
— O sennor, daj mi tego potwora w ręce, a uczynię dla pana wszystko, co jest w mocy ludzkiej. Poprostu płonąłem pragnieniem zemsty. Gdzie myśli pan szukać Landoli?
— Chwilowo jeszcze nie wiem. Nadewszystko muszę dotrzeć szczęśliwie do hacjendy. Z chwilą, gdy będę bezpieczny, na pewno dostanę o Landoli wyczerpujące wiadomości.
— A więc jedźmy! Konie są osiodłane. Obejrzymy tylko pańskie oczy.
Grandeprise zdjął opatrunek. Cortejo z radością stwierdził, że na jedno oko widzi, aczkolwiek słabo. Po ponownem przyłożeniu ziela, dosiedli rumaków i pojechali.
W mroku nocy dwaj jeźdźcy przybyli z południa do hacjendy. W małej dolinie jeden z nich osadził rumaka i rzekł:
— Tu będziemy musieli czekać.
— Czemu, sennor Pirnero? — zapytał drugi.
— Wszak nie wiemy, jak się sprawy mają na hacjendzie. Juarez, a także Francuzi wałęsają się po kraju. Niewiadomo, czy się tam spotka przyjaciół, czy wrogów. Musimy czekać do rana, aby zasięgnąć języka, zanim nas zobaczą.
— W takim razie musimy się także zrzec ogniska. Jakże tam pańskie oczy? Czy odczuwa pan ból?
— Nie. Pańskie ziele czyni cuda, sennor Grandeprise. Jedno oko jest stracone; drugiem jednak widzę niemal tak, jak dawniej.
— To mnie cieszy. Zejdźmy z koni i czekajmy do rana.
Przywiązali konie do krzewu, aby pozwolić im poskubać paszę, i ułożyli się wpobliżu na trawie. Byli tak znużeni, że nie rozmawiali ze sobą.
Było po północy. Panowała taka cisza, że omal nie zmorzył ich sen, gdy nagle zostali zbudzeni zbliżającym się tętentem.
— Kto to może być? — rzekł Cortejo, który nadal podszywał się pod nazwisko Pirnera. — Słuchaj! Tam przybywa jeszcze jeden.
Istotnie, w tej chwili rozległ się tętent drugiego konia. Chwycili za broń i zaczęli nasłuchiwać. Po chwili bliższy jeździec osadził konia.
— Kto przybywa? — zapytał.
Wówczas i drugi jeździec się zatrzymał.
— Kto woła? — zapytał.
— Ktoś, kto wystrzeli, jeśli natychmiast nie usłyszy odpowiedzi.
— Oho, ja też mam strzelbę.
W tej samej chwili usłyszano pianie kura.
— Odpowiadaj! — zawołał pierwszy. — Twoje hasło?
— Hasło? — zapytał drugi. — Ach, mówisz o haśle, więc jesteś synkiem cywilizacji, a nie przeklętym Indjaninem.
— Ja Indjaninem? Niech licho porwie wszystkich czerwonoskórych! Mówisz po hiszpańsku jak biali. Czy jesteś z hacjendy del Erina?
— Tak. Należę do załogi sennora Corteja.
— Wszyscy djabli, jesteśmy kamratami!
— A więc i ty uciekłeś?
— Tak. Bogu dzięki, udało mi się drapnąć.
— No, to nie pozabijamy się wzajemnie; pojedziemy razem.
Cortejo z napięciem przysłuchiwał się ich rozmowie. Teraz wystąpił o kilka kroków naprzód.
— Nie lękajcie się! Tu są jeszcze inni wasi przyjaciele.
— Do piorunów! — szepnął Grandeprise. — Co panu do głowy strzeliło, sennor Pirnero? Oni są z oddziałów tego głupiego Corteja.
Obaj uciekinierzy oniemieli z oszołomienia. Po chwili jeden zapytał:
— Jeszcze ktoś? Kim jesteście? Też uciekliście?
— Nie.
— Więc trzeba się mieć na baczności. Ilu was jest?
— Dwóch.
— Niech wam djabeł uwierzy! Skąd przybywacie?
— Z Rio Grande del Norte.
— A dokąd dążycie?
— Do hacjendy del Erina, do mojej córki i do was. Czy nie poznajecie mego głosu? Jestem Cortejo!
— Szaleństwo! — szepnął Grandeprise. — Waży się pan na ryzykowną grę.
— Cortejo? — zapytał Meksykanin. — Nie kpij z nas! Cortejo nie wróciłby z jednym tylko człowiekiem.
— A jednak. Zaraz się przekonacie. Podchodzę do was.
— Lecz tylko pan. Uprzedzam, że trzymam broń wpogotowiu.
Drugi jeździec zbliżył się do pierwszego. Trzymając w rękach strzelby, gotowe do strzału, wsłuchiwali się w ciszę nocną. Dobiegały kroki jednego człowieka; to ich uspokoiło. Cortejo podszedł i zagadnął:
— Czy macie zapałki, abyście mnie mogli poznać?
— Tak. Zbliż pan swą twarz.
Mówiąc to, jeździec zapalił zapałkę i oświetlił twarz Corteja.
— Wszyscy djabli! — zawołał. — Istotnie to pan, sennor Cortejo. Gdzie pan zostawił swój oddział?
— Później się dowiecie. Powiedzcie przedewszystkiem, co się stało, żeście musieli uciec z hacjendy?
— Zsiądziemy z koni. Jesteśmy dosyć daleko, nie trzeba się lękać. Kto wie, czy nie zbierze się jeszcze kilku naszych.
Obaj jeźdźcy zeskoczyli na ziemię.
— Chodźcie z nami do jaskini! — rozkazał Cortejo. — Możemy się tu schronić. Jeśli w tym kierunku będą jechali przyjaciele, to muszą nas wyminąć, a wówczas zawołamy ich.
Doszli do miejsca, gdzie stał towarzysz Corteja, który przysłuchiwał się w milczeniu rozmowie. Teraz położył rękę na ramieniu Corteja i rzekł rozgoryczony:
— Sennor, czy to prawda, że jesteś Cortejem? Nie nazywasz się Pirnero i nie przybywasz z fortu Guadelupy?
— Nie unoś się! — uspakajał Cortejo. — Byłem zmuszony oszukiwać pana. Ale nie zamierzałem pana krzywdzić.
— Wszak słyszał pan, jak się wyrażałem o Corteju?
— Prawda, i dlatego właśnie wolałem nie wymieniać swego nazwiska. Mimo to, wywiążę się wobec pana z danego mu słowa; zawdzięczam panu bardzo wiele.
Myśliwy milczał przez chwilę, zapewne, aby się pohamować i powziąć postanowienie, poczem rzekł:
— Wprawdzie nie zwykłem ufać takiemu, co mnie raz okłamał, wszakże proszę pana, abyś mi powiedział, czy naprawdę znasz Henrica Landolę?
— To prawda — odparł Cortejo.
— A czy prawdą jest także, że się pan z nim spotka?
— Z całą pewnością.
— Dobrze, wybaczę więc panu. Potrzebował pan pomocy — udzieliłem jej sennorowi, ponieważ jesteś człowiekiem, a ja także nim jestem. Pańska sytuacja wymagała od pana ostrożności i dlatego nie biorę sennorowi za złe, żeś mnie oszukał. Ale spodziewam się, że spełni pan przyrzeczenie, które mi dałeś.
— Ma pan na myśli wynagrodzenie?
— To rzecz nienajważniejsza. Chcę mieć Landolę.
— Otrzyma go pan. Oto moja ręka.
Amerykanin uścisnął wyciągniętą dłoń.
— A więc ubite — rzekł. — Nie jestem pańskim politycznym zwolennikiem. Pod tym względem nie może sennor na mnie liczyć. Ale co się tyczy spraw osobistych, to służę panu pomocą, zostanę bowiem z panem, dopóki nie schwytam Landoli.
— Sennor Cortejo, co to za człowiek? — zapytał jeden z przybyłych Meksykan.
— Myśliwy ze Stanów Zjednoczonych — odparł Cortejo.
— Jakże się nazywa?
— Grandeprise.
— Grandeprise, ach! Znam go. Szkoda, że tak ciemno.
— Zna mnie pan? — zapytał myśliwy. — Skąd?
— Mój stryj opowiadał o panu. Czy zna pan doktora Hilaria? Jestem jego bratankiem; nazywam się Manfredo.
— Hilario? Kierownik szpitala w klasztorze della Barbara w Santa Jaga? Czy go znam? Przecież uratował mi życie.
— Tak. Był pan wówczas na łowach, czy w podróży, i przybyłeś do Santa Jaga chory i osłabiony.
— Chwyciła mnie febra. Sennor Hilario zaopiekował się mną, leczył i pielęgnował. Gdyby nie on, umarłbym. Jeśli pan jesteś jego bratankiem, to musimy zostać przyjaciółmi.
Przywiązano konie. Mężczyźni skupili się nieopodal.
— Ale, na miłość Boską, co się zdarzyło na hacjendzie? — zapytał Cortejo.
— Napadli na nią Indjanie — odpowiedział Manfredo.
— A wy uciekacie? Czyście nie walczyli?
— Nie walczyli, sennor? O, broniliśmy się do ostatka; ale mieli przewagę liczebną. Zdobyli hacjendę. Było ich przeszło tysiąc.
— O Boże, gdzie moja córka?
— Kto może wiedzieć? Czerwoni zwalili się tak nieoczekiwanie, że każdy musiał pomyśleć o własnej skórze.
— Co za nieszczęście! Co to za Indjanie? Czy Apacze?
— Nie. Słyszałem, jak jeden z nich nazwał się Miksteką.
— Muszę wiedzieć, co się z moją córką stało. Przedtem nie opuszczę tych stron.
— Uspokój się pan, sennor, — rzekł Grandeprise. — Mikstekowie nie są tak okrutni jak Apacze, lub Komanczowie. O ile ich znam, nie zabijają kobiet.
— To mnie nieco pociesza. Ale muszę wiedzieć, jaki ją spotkał los. Lecz jak? Ja sam nie mogę się dowiadywać; obaj ci ludzie też nie odważą się na powrót do hacjendy.
— Pozostawcie to mnie! Umiem szpiegować. Rano udam się do hacjendy. Nadewszystko trzeba się dowiedzieć, z jakiego powodu Mikstekowie napadli na hacjendę. Musiał być jakiś powód. Czy nie zauważyliście nic podejrzanego?
— O, jednak. Wczoraj o północy olbrzymi płomień buchnął na pobliskiej górze — oznajmił Manfredo.
— Mógł to być przypadek.
— Nie; musiał to być znak, gdyż zaraz potem widać było podobne płomienie dokoła, w rozmaitych miejscach.
— W takim razie był to istotnie znak. Sądzę, że Mikstekowie zwołali się, aby wypędzić was z kraju jako wrogów Juareza. To świadczy o jednolitem kierownictwie. Kto był przywódcą?
— Nie zdążyliśmy zobaczyć.
— Czy nie było tam białego między nimi?
— Owszem, nawet dwaj. Przybyli do nas wcześniej. Oświadczyli w strażnicy, że chcą się rozmówić z sennoritą Józefą. Czyniono im wstręty, ale jeden powalił pięścią przywódcę, poczem obaj pobiegli do sennority. Następnie padł wystrzał; równocześnie rozległo się dokoła straszliwe wycie. Ze wszystkich stron natarli wrogowie.
— Ilu ludzi było w izbie wartowniczej?
— Przeszło dwudziestu.
— Przeszło dwudziestu? — powtórzył Grandeprise, napoły ze zdumieniem, napoły kpiąc. — I tylu mężczyzn pozwoliło, aby dwaj przybysze powalili ich przywódcę?
— Cóż mogliśmy począć? Powinien go pan był zobaczyć! Nie powiedział, kim jest. Podawał się za wysłańca, czy sprzymierzeńca sennora Corteja. Przybierał ton rozkazodawcy.
— Sądząc z tego, co wiem, tylko sennor Cortejo mógł rozkazywać na hacjendzie.
— Słusznie! Jednakże uważali przybysza za Panterę Południa.
— Ten jest oczywiście sprzymierzeńcem sennora Corteja. Ale wszak Pantera Południa to Indjanin.
— Kto może w takich chwilach pamiętać o wszystkiem!
— Opisz pan tego człowieka.
Meksykanin opisał go. Grandeprise słuchał uważnie i kiwał głową.
— Takiego człowieka, — odezwał się po chwili — tak potężnie zbudowanego, z taką długą brodą i tak ubranego oraz uzbrojonego, spotkałem obok Juareza na rzece Sabinas. Czy to on?
— Któż to? — zapytał Cortejo.
— Nie wiem. Lecz Juarez zdawał się bardzo go szanować.
— Czy nie powiedziałeś, że w pokoju mej córki padł strzał? — zwrócił się Cortejo do Manfreda.
— Tak.
— Święta Panienko! Zastrzelono ją!
— Nie sądzę — odezwał się Grandeprise. — Skoro tylko padł strzał, nastąpił napad? No, więc strzał był sygnałem do walki. Nie powinien się pan lękać o życie córki.
— W takim razie jęczy w niewoli. Musimy ją uwolnić!
— Jeśli trzeba, nie odmówię panu pomocy, na jaką tylko mnie stać.
— Czy nie należałoby natychmiast przystąpić do działania?
— Hm — mruknął myśliwy. — O jakich działaniach myśli pan, sennor?
— Nie wiem. Czy nie powiedział pan, że umiesz szpiegować?
— Powiedziałem; tak jest. Ale tysiąc Indjan obsadziło tę miejscowość.
— Jutro będzie to samo. Teraz, w nocy, łatwiej iść na zwiady, niż w dzień.
— Tak się panu tylko zdaje. Czerwoni jeszcze wietrzą zbiegów. Jeśli mnie schwytają, będą uważać za jednego z pańskich ludzi, a w takim razie jestem zgubiony. Jutro rano zaś, jeśli zbliżę się otwarcie do hacjendy, pomyślą, że jestem Amerykaninem.
— Ale ile złego może się do jutra wydarzyć! Sennor Grandeprise, błagam pana na miłość Boską, czyń, co możesz, i to jak najprędzej!
— To bardzo niebezpieczne. W jakim kierunku leży hacjenda?
— Tam, prosto, — odpowiedział Manfredo i wskazał w kierunku hacjendy.
— A jak daleko do niej?
— Niespełna pół godziny drogi.
— Odważę się; idę.
— Dziękuję panu — rzekł Cortejo. — Nie pożałuje pan tego, żeś się za mnie i za moją córkę narażał na niebezpieczeństwo.
— Dotrzymaj pan słowa, sennor! Przypominam panu Henryka Landolę. Ale w ciemnościach niełatwo trafić do tej jaskini. Czy zna pan krzyk wielkiej meksykańskiej żaby wodnej?
— Wszyscy znamy.
— Czy ktoś z was potrafi go naśladować?
— Ja — oznajmił jeden.
— No dobrze. Jeśli nie znajdę odrazu jaskini, wydam taki krzyk, a jeden z was powtórzy. Rozlega się dość głośno i słychać go w ciszy nocnej. Nie będę skazany na długie błądzenie. Jeśli nie powrócę do brzasku, nie zważajcie na mnie i idźcie sobie swoją drogą. Zachowujcie się cicho, gdyż pełno w okolicy Miksteków. Dowidzenia!
Odważny myśliwy dosiadł konia i znikł w mroku nocy.
Oświadczył, że nie jest politycznym zwolennikiem Corteja. Gdyby nadto znał czyny i życie Meksykanina, nie narażałby dla niego życia. —
Trzej Meksykanie położyli się na ziemi i opowiadali przeżycia tego wieczora. Obaj uciekinierzy z hacjendy żądali, aby Cortejo opowiedział o sobie.
Chytry przywódca nie zwierzył się z wszystkiego. Nie powinni byli wiedzieć, że jego wyprawa do Rio Grande del Norte skończyła się klęską, że towarzysze ich zginęli. Oznajmił tylko to, co uważał za stosowne. Powiedział, że ich kamraci schowali się nad rzeką, aby oczekiwać zdobyczy, która, niestety, przybędzie później, niż się spodziewano. On sam udał się w drogę powrotną, ponieważ uważał, że obecność jego w hacjendzie jest konieczna. Po drodze wpadł w ręce Apaczów, którzy go zranili.
Ta zmyślona opowieść znalazła wiarę u słuchaczy.
— Ale co teraz poczniemy? — zapytał jeden. — Hacjenda przepadła.
— Jeszcze nie — odparł Cortejo. — Oprócz was, zbiegło zapewne wielu.
— Wątpię. Kto nie zdołał uratować się odrazu, ten na pewno zginął.
— Zobaczymy. Oczekujmy najlepszego. Rankiem się okaże, czy jedynie wy zdołaliście czmychnąć.
— I co dalej? Hacjendy i tak nie odzyskamy, bo jesteśmy zbyt słabi.
— Kto wie, czy wszyscy Mikstekowie tutaj zostaną.
— Na pewno, jeśli jest tak, jak mniema wasz Amerykanin, mianowicie, że są stronnikami Juareza.
— My też niebawem będziemy silniejsi. Moi ludzie bez przerwy werbują ochotników i przysyłają z południa. Oczywiście, skupimy ich razem.
— Ach, nie znajdą nas.
— Ja też tak sądzę — wtrącił Manfredo. — Pomyślą, że jesteśmy jeszcze na hacjendzie i wpadną wprost w ręce Miksteków.
— Unikniemy tego, jeśli będziemy ich oczekiwali gdzieś na odpowiedniem miejscu.
— Pod wałami hacjendy?
— Nie; to zbyt niebezpieczne.
— Uważa pan, że powinniśmy się jak bandyci kryć w lasach?
— Z początku nic innego nam nie pozostaje. Kiedy zaś nabierzemy sił, łatwo zdobędziemy jakieś miasteczko, lub może wypędzimy Miksteków z hacjendy.
— Mam plan o wiele lepszy — rzekł Manfredo. — Czy stary klasztor della Barbara nie leży na naszej drodze?
— Tak, właśnie na naszej drodze. Ale miasto Santa Jaga jest za prezydentem Juarezem. Wypędzą nas, albo, co gorsza, wezmą do niewoli i wydadzą Juarezowi.
— Istotnie, gdybyśmy chcieli zasadzać się na tem mieście. Atoli klasztor Santa Barbara wznosi się poza miastem. Zamiast podrwić głową w Santa Jaga, zagnieździmy się w klasztorze niepostrzeżenie.
— Niepodobieństwo!
— Jakto? Czy nie słyszeliście, że mój stryj Hilario jest tam ordynatorem? Ten dawny klasztor przemieniono obecnie na szpital i zakład dla obłąkanych. Mój stryj płonie nienawiścią do Juareza i przyjmie pana z radością. Dawny klasztor ma tyle tajnych budowli i korytarzy, że możemy być pewni bezpieczeństwa.
— Czy te korytarze nie są znane innym lekarzom, ani mieszkańcom klasztoru?
— Nie; zna je tylko mój stryj.
— To byłoby dla nas bardzo wygodne. Zastanowię się nad tym planem. Teraz odpocznijmy sobie. Nie wiemy, co nam przyniesie dzień najbliższy. Pokrzepcie się snem; ja będę czuwał.
Zapadło głębokie milczenie. Tylko Cortejo chodził bez przerwy tam i zpowrotem. Jego wyprawa do Rio Grande, po której sobie tyle obiecywał, spaliła na panewce, i on sam wrócił napół ociemniały. Co więcej, nie znalazł tutaj oczekiwanej przystani, stracił hacjendę i córkę. Pogardzany i wyszydzony, nie wiedział, gdzie się podziać. Knuł w ciszy nocnej mściwe plany. — Po dwóch godzinach usłyszał u wejścia do jaskini lekki szmer kamyka. Skoczył natychmiast i zapytał pocichu, chwytając za broń:
— Kto tam?
— Grandeprise! — brzmiała głucha odpowiedź.
— Bogu dzięki! — rzekł Cortejo z głębokiem westchnieniem, które wymownie świadczyło o jego uczuciach.
Obaj Meksykanie ocknęli się i podnieśli. Grandeprise stał przy nich.
— No, jak poszło? — zapytał Cortejo. — Czy ma pan wiadomości?
— Wiem, że córka pańska żyje, ale wiem także coś ważniejszego.
— O, najważniejsze jest to, że Józefa żyje. Musi być wolna, choćbym miał narażać życie. Przyrzekł mi sennor, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy.
— Hm, tak! — szepnął myśliwy. — Nie wiedziałem, kogo mamy przeciw sobie.
— Wszak tylko Miksteków?
— O, gdyby tylko ich! Ale czy wiecie, kto im przywodzi? Czyście nie słyszeli o Bawolem Czole?
— Bawole Czoło? Od lat już nie żyje.
— Tak mniemano powszechnie, lecz niesłusznie. On to wczoraj wieczorem zwołał Miksteków ognistemi słupami, aby odzyskać hacjendę. Naogół, ukrywał pan przede mną bardzo wiele, sennor! Ukrywał pan rzeczy, któreby mi nie pozwoliły zostać pańskim sojusznikiem.
— O czem pan mówi?
— Wziął pan do niewoli sennora Arbelleza. I zamknąłeś go w piwnicy, gdzie był skazany na śmierć głodową.
— Okłamano pana.
— Nie okłamano mnie, gdyż nie wiedziano o mojej obecności. Czemu zabraliście staremu Arbellezowi jego posiadłość?
— Ponieważ należy do mnie. Arbellez sfałszował dokument, który świadczył, że hrabia de Rodriganda podarował mu hacjendę tytułem legatu.
— A cóż to pana obchodzi? Czy jest pan spadkobiercą hrabiego? Donieś sennor władzom, jeśli wiesz, że hacjendero jest fałszerzem, ale nie waż się na przemoc i gwałt, które są zabronione i karalne.
Cortejo odparł z niecierpliwością:
— Szpiegowi często się zdarza, że tylko połowicznie pojmuje rzeczy, i wyrabia sobie wtedy fałszywe mniemanie. Jesteś pan o tem błędnie poinformowany, tak samo, jak o obecności wodza Bawolego Czoła.
— Pah! Widziałem go, widziałem u boku człowieka, który swego czasu również znikł.
Cortejo stracił panowanie nad sobą.
— Któż to? — zapytał.
— Niedźwiedzie Serce, słynny wódz Apaczów.
— Banialuki! Widział pan Niedźwiedzie Serce? Czy znał go pan?
— Nawet bardzo dobrze. Spotkałem Apacza ongi na łowach w towarzystwie myśliwego Piorunowego Grota, który właściwie nazywał się Unger, w górach Sierra Werana.
— Piorunowy Grot? Ach, znał pan i tego?
— Tak, znałem go, i dzisiaj poznałem odrazu.
— Poznałem? Co pan ma na myśli?
— To, że Piorunowy Grot również przebywa w hacjendzie.
— Chce mnie pan przekonać, że umarli zmartwychwstali? Wiem dokładnie od naocznego świadka, że zginęli.
— Spoliczkuj tego świadka, jeśli go spotkasz. Nie zapominam ludzi, których raz jeden widziałem. Zresztą, niepodobna nie poznać tego Sternaua, którego nazywają Władcą Skał.
Cortejo zbladł.
— Sternau? — zapytał szeptem. — Ten już nie żyje!
— Bynajmniej, on także żyje. Stał w drzwiach hacjendy i rozmawiał ze starym człowiekiem, którego nazywał hrabią Fernando.
— Hrabia Fernando! — Cortejo omal nie krzyknął. — Śni się panu chyba, sennor, przywidziało się panu!
— Nie tak głośno, sennor Cortejo. Nie życzę sobie, aby pański krzyk zwrócił na mnie uwagę ludzi z hacjendy.
— Wybaczy sennor. Nie dziw, że mówię głośniej, kiedy słyszę, że żyją i cieszą się zdrowiem ludzie, których oddawna uważałem za nieboszczyków. — Co się tyczy hrabiego Fernanda, to chyba na pewno się pan przesłyszał, sennor.
— Nie mogę nic innego powiedzieć, jak to, co widziałem. Oczy i uszy mam czułe, zapewniam sennora. Zauważyłem nawet wielkie podobieństwo między hrabią a pewnym młodym człowiekiem, oczywiście, o ile można stwierdzić podobieństwo przy migającem świetle ogniska.
— Podobieństwo? Jak się nazywa ten młody człowiek?
— Przypadkowo dowiedziałem się jego imienia. Mijał właśnie Sternaua i hrabiego Fernanda. Sternau przywołał go imieniem Mariana.
Cortejo miał wrażenie, że się zapada w ziemię. A więc i Mariano ocalał, i ci wszyscy, których uważał za zgubionych. Był tak oszołomiony, że nie mógł się odezwać. Wreszcie rzekł głucho:
— Opowiadaj pan szczegółowo!
— No, zbliżyłem się do hacjendy bez przeszkód. Zostawiłem konia i zacząłem się zakradać, aczkolwiek wielu Miksteków uwijało się dokoła, szukając zbiegłych. Zdołałem dotrzeć do parkanu mimo licznych grup nieprzyjaciół.
— Co za odwaga! — zawołał zdumiony Manfredo.
— No, nie taka znów wielka. Skoro dostrzegałem zbliżającego się wroga, kładłem się plackiem na ziemi i udawałem nieboszczyka — jednego z poległych w bitwie. Leżałem więc przy parkanie i podsłuchiwałem rozmowy wielu Miksteków. Dowiedziałem się w ten sposób o obecności wymienionych osób. Potem widziałem tych ludzi, jednego po drugim, przez otwory w parkanie. Tam na dworze płonęło ognisko, rzucając jasne światło.
Tymczasem Cortejo zdążył się opanować. Zapytał:
— I powiada pan, że córka moja żyje?
— Tak. Zamknięto ją w piwnicy, w której miał zginąć sennor Arbellez. Lecz jutro rano oczekuje ją sąd.
— Niebiosa! Muszę ją uwolnić! Czy nic teraz nie można uczynić, sennor Grandeprise?
— Sądziłem, że pan skieruje do mnie to pytanie i że przedewszystkiem obchodzi pana los pańskiej córki. Dlatego odważyłem się na coś więcej. Podkradłem się ztyłu i przechyliłem przez parkan. Potem chciałem wyszukać loch, gdzie umieszczono sennoritę. Wie pan zapewne, że rozmaite piwnice hacjendy mają u góry wąskie okienka?
— Wiem. Ale dalej, dalej!
— Zebrałem kilka małych kamyków i pełzałem na rękach i nogach ku najbliższemu otworowi. Przybywszy tam, rzuciłem kamyk i nadsłuchiwałem. Miałem szczęście. Odrazu usłyszałem głos kobiecy, który rzekł: — Dios! Czy jest tam kto? Ktokolwiek to jest, błagam o pomoc. Jestem Józefą Cortejo. — Nie odpowiedziałem, gdyż nie chciałem dawać obietnicy, z której nie mógłbym się wywiązać. Poza tem, wiedziałem już to, co miałem wiedzieć i nie powinienem był dłużej czekać. Przeskoczyłem tedy przez parkan i ruszyłem w drogę powrotną. To wszystko.
Słuchacze byli podnieceni, zwłaszcza Cortejo.
— Musimy dziś jeszcze uwolnić moją córkę! Jutro będzie za późno, gdyż ludzie ci nie myślą jej oszczędzać, a to z powodów, których nie będę wam teraz tłumaczył. Sennor, czy podejmuje się pan wyrwać moją córkę z rąk tych ludzi?
Grandeprise obejrzał go zdumiony.
— Czy wie pan, czego ode mnie żądasz? Tu stawką jest moje życie, a nie wiem, czy pan i pańska córka zasługujecie na to.
— Sennor, błagam pana na miłość Boską, pomóż mojej córce tylko ten jeden raz, a po królewsku pana wynagrodzę!
— Niech pan nie mówi o pieniądzach! Wiesz, że podejmuję się tego nie dla pieniędzy. Ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym wykonać sam; muszę mieć pomocnika.
— Powiedz, co mam czynić! Chętnie panu pomogę.
— Pan? — Myśliwy zmierzył Corteja pogardliwem spojrzeniem. — Nie, sennor, nie bierz mi pan za złe, ale nie może mi pan pomóc.
— Obejrzyj się pan na mnie, sennor! — rzekł Manfredo. — Znam sztukę podkradania się i chętnie panu pomogę, o ile to się opłaci.
Grandeprise spoglądał przed siebie niezdecydowany. Jego szczera natura wzdragała się przed udziałem w przedsięwzięciu; ostrzegał go przed nim głos wewnętrzny. Ale Cortejo tak długo nalegał, dopóki nie ustąpił.
— No, dobrze, sprobujemy. Lecz wymawiam sobie, że będzie się pan stosował do moich rozkazów.
Cortejo odetchnął. Poznał i ocenił wartość tego myśliwego. Wiedział, że Grandeprise jest człowiekiem, któremu może się tak ryzykowna wyprawa udać.
Myśliwy rozwinął swój plan. Po dokładnem omówieniu wszystkich szczegółów, podniesiono się i wyruszono w kierunku hacjendy. — —
∗
∗ ∗ |
Sytuacja Józefy nie była godna zazdrości. Ze spętanemi nogami i rękami leżała w lochu, w którym poprzednio pasował się ze śmiercią Arbellez. Przed zamkniętemi drzwiami stali na straży dwaj Mikstekowie. Zakazano im wpuszczać kogokolwiek. Ale obaj Indjanie, napół ucywilizowani, byli, w przeciwieństwie do Apaczów i Komanczów, odzwyczajeni od dzikiego życia. Dlatego też czas zaczął im się dłużyć i zatęsknili do towarzystwa przyjaciół. A w jakim celu mieliby strzec i tak zamkniętych drzwi? Wszak żaden obcy nie mógłby przejść przez korytarz, prowadzący do piwnicy. Musiałby się przekraść między ogniskami obozu, przez jasno oświetlone wejście do hacjendy — a to było niepodobieństwem. Uważając, że branka jest dostatecznie strzeżona, wyszli po dwóch godzinach, aby przed bramą pogwarzyć z towarzyszami o zdarzeniach tego dnia.
Około drugiej po północy dwie postacie wynurzyły się z cienia parkanu i podkradły cichaczem do okienka lochu Józefy. Jednym z nich był Grandeprise. Przyłożył usta do okienka i szepnął:
— Sennorita Józefa!
— Niebiosa! Któż to? I czego pragnie?
— Powiedz mi pani, czy jesteś sama?
— Tak, samiuteńka.
— No, mogę pani oznajmić, że przyszliśmy uwolnić sennoritę.
— O, Dios! Bodajby to była prawda!
— To prawda. Jestem znajomym pani ojca, który czeka na sennoritę, przed hacjendą.
Józefa musiała pohamować okrzyk radości, wyrywający się z gardła.
— Ale jak mnie pan uwolni.
— Niech sennorita nam to pozostawi. Czy przy drzwiach stoją wartownicy?
— Było dwóch, ale zdaje się, że odeszli.
— Muszę wiedzieć na pewno. Niech pani łaskawie zapuka do drzwi.
— Jestem spętana, ale spróbuję.
Upłynęło parę chwil. Rozległo się kilkakrotne pukanie.
— Nic nie słyszę. Nikogo pode drzwiami niema.
— Jeśli istotnie niema, to możemy Panu Bogu podziękować. Musimy bezzwłocznie wziąć się do roboty. Pani zadaniem — nasłuchiwać u drzwi.
Otwór był zbyt wąski, aby przepuścić człowieka. Musieli nożem usunąć kilka kamieni. Nie było to zadanie łatwe — należało przecież uniknąć szmeru. Ale po pół godzinie otwór był tak rozszerzony, że Grandeprise, owiązany lassem, które trzymał Manfredo, opuścił się do lochu.
Józefę opanowało straszliwe podniecenie. Czy śmiały czyn się powiedzie? Zapomniała niemal o bólu i liczyła minuty, które jej wydawały się godzinami. Nareszcie na górze przygotowania dobiegły końca. W lochu ściemniło się na chwilę, poczem cień jakiś sfrunął na podłogę.
— Bez zbytecznych słów, sennorita! Każda chwila jest cenna. Czy pani ranna?
— Tak; zapewne połamałam sobie kilka żeber.
— To źle! Czy wytrzyma pani wciąganie do góry?
— Muszę.
— Ściśnij pani zęby. Nie wolno nawet westchnąć. Do dzieła!
Myśliwy przewiązał lasso pod rękoma Józefy i dał umówiony znak. Manfredo pociągnął, a Grandeprise pomagał z dołu. Józefie zdawało się, że wyciągają jej z ciała każdą kosteczkę. Wytrzymała straszliwy ból, lecz, znalazłszy się na powietrzu, zemdlała. Lasso opadło po raz drugi i myśliwy wspiął się na górę.
— Jak sennorita?
— Zemdlała.
— To dobrze. Mniej z nią będzie kłopotu. Ale dalej! Mieliśmy tak zadziwiające szczęście, że nie powinniśmy go kusić.
Grandeprise wziął omdlałą na plecy i pośpieszył ku parkanowi. Manfredo wlazł pierwszy i Grandeprise podał mu dziewczynę. Potem przeskoczył na drugą stronę i odebrał Józefę od Manfreda, siedzącego na parkanie. Niebawem obaj pośpieszyli do Corteja. — —
∗
∗ ∗ |
Można sobie wyobrazić rozczarowanie i gniew Sternaua oraz jego towarzyszy, skoro nazajutrz nikogo nie znaleźli w lochu. Najdotkliwiej odczuł to Piorunowy Grot, który pałał pragnieniem zemsty nad katami swego teścia. Tacy mistrze w czytaniu śladów, jak Matava-se i Piorunowy Grot łatwo znaleźli kierunek ucieczki Józefy. Ale kto jej pomógł? To była zagadka nieprzenikniona. Niektórzy mówili o Corteju, ale wszak on, ociemniały, nie mógł tu jeszcze przybyć, a tem bardziej, nie mógł uprowadzić córki. Rozczarowani przestali sobie łamać głowę nad tą zagadką, którą i tak przyszłość wyjaśni. Przecież nie ulegało wątpliwości, że natychmiast zostanie zarządzony pościg.
Z początku wysłano pięciu pewnych ludzi a dobrych jeźdźców do Monclovy z raportem do Juareza. Wyruszyli niezwłocznie i obrali drogę, która mogła im oszczędzić spotkania z Francuzami.
Następnie Bawole Czoło odszukał drugiego wodza Miksteków.
— Opuszczam hacjendę wraz ze swemi towarzyszami — rzekł. — Mój brat jest zatem w zastępstwie wodzem i dowódcą. Niech ochrania dobrze Arbelleza i niech przyłączy dzieci Miksteków do oddziału Juareza, skoro ten przybędzie.
— Dokąd idzie mój brat? — zapytał Miksteka.
— Nie wiem.
— Kiedy wróci?
— Też nie wiem.
— Czy nie będą mu towarzyszyć wojownicy?
— Pojedzie dziesięciu jeźdźców, którzy umieją czytać ślady. Więcej mi nie potrzeba.
Na tem stanęło. Po godzinie siedmiu białych i dwaj wodzowie w towarzystwie dziesięciu Miksteków wyjechali z hacjendy. — —