Trapper Sępi-Dziób/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Trapper Sępi-Dziób
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY
=============================================================


TRAPPER  SĘPI-DZIÓB

cykl

RÓD RODRIGANDA

POWIEŚĆ




EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA




Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.

Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland





I
CUDACZNY LORD

Małe czółno unosiło się zwinnie na falach i po krótkim czasie przybyło do lądu.
Wrzekomo ranny Meksykanin oczekiwał tej chwili z niecierpliwością. Oczy mu błysnęły, gdy mruknął do siebie:
— Ach, nareszcie! Ależ to dopiero durnie, ci Anglicy. Nawet tu, na pustkowiu, nie rozstają się z cylindrem; splin pozbawia ich rozumu. Djabli! Co to za długi nochal!
Sępi Dziób wysiadł z czółna, pozostawiwszy w niem obu wioślarzy, i zbliżał się powoli do leżącego na ziemi Meksykanina. Kazał wioślarzom uciekać przy pierwszym objawie wrogim. Sam osobiście nie zamierzał szukać ratunku w łodzi.
Ranny udawał, że z najwyższą trudnością usiłuje podnieść się na łokciu.
— O, sennor, jak ja cierpię! — jęknął.
Sępi Dziób zesunął binokle na koniec nosa, obejrzał leżącego zpodełba, dotknął ostrożnie parasolem i rzekł skrzypiącym głosem:
— Cierpi? Where? Boli?
— Naturalnie!
— Ach! Miserable! Bardzo miserable! Jak się nazywa?
— Ja?
— Yes.
— Frederico.
— Czem jest?
— Vaquero.
— Goniec od Juareza?
— Tak.
— Jakie wiadomości?
Meksykanin skrzywił się i jęknął jakgdyby go ból straszliwy chwycił. Tymczasem Sępi Dziób obejrzał miejscowość.
Nie zauważył wpobliżu żadnych śladów. Nawet na skraju lasu nie można było dostrzec nic podejrzanego.
— Czy pan jest lord Dryden?
— Jestem Dryden. Co masz do powiedzenia?
— Juerez jest w drodze. Kazał pana prosić, abyś się zatrzymał na tem miejscu i oczekiwał go.
— Ach! Wonderful! Gdzie jest?
— Przyjedzie rzeką.
— Skąd wyruszył?
— Z El Paso del Norte przed dwoma tygodniami. Wcześniej nie można przebyć takiej odległości.
— Pysznie! Dobrze! A jednak pojadę dalej. Skoro Juarez nadjeżdża z prądem, to musimy się spotkać. Dobranoc.
Z godnością odwrócił się i udawał, że zamierza odejść. Lecz w tej chwili Meksykanin zerwał się na równe nogi i objął go ztyłu rękoma.
— Zostań, milord, jeśli panu życie miłe! — zawołał.
Sępi Dziób był dosyć silny, aby się pozbyć napastnika, ale wolał postąpić inaczej. Stanął zesztywniały, jakgdyby sparaliżowany ze strachu, i rzekł ze zdumieniem:
Zounds! Do kata, cóż to takiego?
— Jesteś pan moim jeńcem! — ryknął Meksykanin.
Samozwańczy Anglik otworzył usta ze zdumienia.
— Ach! Oszustwo! Nie chory?
— Nie — roześmiał się napastnik.
— Łotr! Dlaczego?
— Aby pana schwytać, milord!
Pogardliwie obejrzał Anglika, który nawet nie myślał o sprzeciwie.
— Czemu schwytać? — zapytał Sępi Dziób.
— Ze względu na transport, który się znajduje na pańskich łodziach.
— Moi ludzie mnie uwolnią!
— O, nie wierz pan! Widzi pan, jak pańscy wioślarze uciekają? A tu, obejrzyj-no się milord!
Wioślarze istotnie odbili od brzegu, skoro tylko zauważyli, że Sępi Dziób pozwolił się schwytać. Trapper odwrócił się i zobaczył, jak z lasu wyjechał oddział jeźdźców. W kilka sekund później był przez nich okrążony. Udawał zdumienie i w zakłopotaniu potrząsnął gwałtownie parasolem. Jeźdźcy zeskoczyli z koni; Cortejo zbliżył się do jeźdźca. Rozczarowanie odmalowało się na jego twarzy, kiedy zobaczył wrzekomego lorda.
— Kto zacz? — zapytał Anglika.
— Och, kto pan zacz? — mruknął zapytany w odpowiedzi.
— Pytam, kim pan jest? — huknął Cortejo.
— Ja się pytam, kim pan jesteś! — odparł Sępi Dziób. — Jestem Englishman, przednie wykształcenie, przedni ród. Odpowiem dopiero po panu.
— No dobrze! Nazywam się Cortejo.
Zdumienie wrzekomego lorda wzrosło.
— Cortejo? Ach, Pablo?
— Tak się nazywam — odpowiedział dumnie kandydat na prezydenta.
Thunderstorm! To szczególne!
I ten okrzyk także był szczery. Sępi Dziób był naprawdę zdumiony, że widzi przed sobą Corteja; było to zaś zdumienie nader radosne.
— Szczególne, nieprawda? — roześmiał się Cortejo. — Nie spodziewał się pan tego. Ale teraz powiedz pan, kim jesteś, sennor!
— Nazywam się Dryden — odparł zapytany.
— Dryden? Ach, to kłamstwo! Znam dobrze lorda Drydena. Pan nim nie jesteś!
Sępi Dziób szybko się zorjentował. Tego doświadczonego trappera niełatwo było zaskoczyć. Wyplunął długie, cienkie pasmo soku tytuniowego tuż koło nosa Corteja i odpowiedział obojętnie:
— Nie; nie jestem nim.
Cortejo cofnął głowę i rzekł gniewnie:
— Miej się na baczności, kiedy chcesz pluć, sennor!
— Tak też postępuję. Trafiam tego, kogo chcę trafić.
— A jednak i to może się zdarzyć.
— Wypraszam sobie! No, więc nie jesteś pan lordem Drydenem?
— Nie.
— Ale czemu podawał się pan za Drydena?
— Ponieważ jestem nim.
Spokój Sępiego Dzioba wyprowadził Corteja z cierpliwości. Zawołał:
— Do licha! Jakże to zrozumieć? Nie jesteś nim, a jednak jesteś?
Sępi Dziób zapytał obojętnie:
— Czy był kiedyś w Old England?
— Nie.
— Nie dziw, że nie wie. Lordem tylko najstarszy syn, późniejsi synowie — nie lordowie.
— A więc jest pan młodszym synem Drydena?
Yes.
— Jak panu na imię?
— Sir Lionel Dryden.
Hm, czyżby? Ale nie jest pan wcale podobny do swego brata.
Sępi Dziób splunął tuż koło twarzy Meksykanina.
Nonsense.
— Zaprzecza pan?
Yes.
— Zaprzecza pan, że nie jest podobny do swego brata?
— Zaprzeczam, i to bardzo. Nie ja jestem niepodobny do niego, lecz on nie jest podobny do mnie.
Cortejo nie wiedział, jak się zachować wobec dziwacznych odpowiedzi schwytanego. Miał chęć zareagować brutalnie, atoli pewność siebie i spokój Anglika wywarły na nim wrażenie. Po krótkiej pauzie rzekł:
— Ale ja oczekuję pańskiego brata.
— Lorda Henry’ego? Czemu?
— Dowiedziałem się, że towarzyszy transportowi.
— Fałsz! To moja funkcja.
— Ale gdzie jest lord Henry?
— U Juareza.
— Ach! A więc wyjechał naprzód! Gdzie przebywa Juarez?
— Wiem tylko, że jest w El Paso del Norte.
— A dokąd wy dążycie?
— Do fortu Guadelupy.
Drwiący, zwycięski uśmiech przemknął przez twarz Corteja.
— Tak daleko nie pojedziecie. Musicie tutaj wylądować i oddać mi wszystko.
Anglik powiódł dokoła wzrokiem. Spojrzenie wydawało się obojętne, prawie roztargnione, ale w istocie było bardzo przenikliwe. Myśliwy badał skupione rumaki. Już po chwili wiedział, którego wybierze.
— Oddać panu? — zapytał. — Dlaczego panu?
— Ponieważ potrzeba mi bardzo tych wszystkich rzeczy, które pan wiezie.
— Bardzo potrzeba? Niestety, nie mogę nic sprzedać. Absolutnie nic.
— Och, sennor, nie mówię o sprzedaży. Podaruje mi pan raczej cały ładunek wraz z łodziami i statkami.
— Podarować? Niczego nie podaruję.
— A jednak; zmuszę pana!
— Zmusi pan? — roześmiał się trapper.
Wzruszył ramionami i splunął tak gwałtownie, że ślina trafiła w górną część kapelusza Corteja, a następnie kapała z szerokiego ronda.
— Do pioruna! — zawołał Meksykanin. — Co panu na myśl wpada! Czy wiesz, co to za obraza?
— Precz! — rzekł spokojnie Sępi Dziób. — Jestem Englishman. Gentleman może pluć, gdziekolwiek zechce. Kto chce uniknąć śliny, musi zejść z drogi.
— Ach! Oduczymy pana tych żartów. Musi pan zaraz oświadczyć, że oddajesz nam cały ładunek.
— Nie oświadczę.
— Zmuszę pana! Jesteś moim jeńcem!
Pffttf! — plunął trapper mimo nosa Corteja, nie przestając kreślić parasolem w powietrzu. — Jeniec? Ach! Znakomicie! Bardzo znakomicie! Już dawno chciałem być jeńcem!
— No, w tym wypadku życzeniu pańskiemu stało się zadość. Powinien pan tylko rozkazać swym ludziom, aby nie jechali dalej.
— Dobrze.
Powiedział to tonem takim, jakgdyby przystał na żądanie Corteja. Wziął parasol pod pachę, przystawił obie ręce do ust i zawołał tak głośno, aby usłyszano go na parowcu:
— Zatrzymać się tu! To Pablo Cortejo!
Nazwany uchwycił go za ramię i rzekł:
— Do djabła! Co panu wpada do głowy! Poco ich pan zawiadomił, kim jestem?
— A poco mi pan powiedział? — zapytał obojętnie trapper.
— Nie poto, aby pan ryczał na cały głos. Zresztą, nie wystarczy, aby łodzie się zatrzymały. Chodzi mi raczej o to, żeby przybiły do brzegu i oddały fracht.
Sępi Dziób potrząsnął głową i rzekł:
— Tego nie uczynią. Zabronię.
— Potrafimy panu przeszkodzić! Ilu ma pan ze sobą ludzi?
— Nie wiem. Nieraz zapominam rozmaitych rzeczy, a przypominam sobie dopiero po pewnym czasie.
— Wkrótce się dowiemy. Rozkaż pan, aby parowce przybiły do lądu!
— Nie rozkażę.
Cortejo położył rękę na ramieniu Sępięgo Dzioba i zagroził:
— Sennor Dryden, łodzie muszą przybić, zanim się ściemni. Jeżeli pan nie wydasz odpowiedniego rozkazu, potrafię pana zmusić!
— Zmusić? Ach! Jakim sposobem?
Sępi Dziób trzymał wciąż parasol pod pachą. Włożył ręce do kieszeni spodni. Jego mina była tak obojętna, jakgdyby nic nie mogło mu grozić.
— Chłostą! — ostrzegł Cortejo. — Każę panu wyliczyć pięćdziesiąt batów!
— Pięćdziesiąt? Tylko?
— Sennor, jesteś pan obłąkany!
Well! Ale pan także nim jesteś!
— Skoro panu pięćdziesięciu za mało, każę pana tak długo ćwiczyć, dopóki sennor będzie miał dosyć.
Sępi Dziób wzruszył ramionami i zrobił pogardliwą minę:
— Ćwiczyć? Mnie, Englishmana?
— Tak. Możesz być po tysiąckroć Englishmanem i po tysiąckroć synem i bratem lorda, a mimo to każę pana wychłostać, jeśli natychmiast nie usłuchasz mego rozkazu!
— Spróbuj pan!
— Zejść z koni! — rozkazał Meksykanin.
Nie zauważył spojrzenia, jakie wrzekomy Anglik rzucił na wspaniałego deresza, z którego zeskakiwał jeden z jeźdźców. Nie zauważył także, jak Anglik wyciągnął do połowy ręce z kieszeni, w których trzymał dwa rewolwery.
— Obiją pana w moich oczach, — groził Cortejo — obiją jak nędznego włóczęgę, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— No, zobaczymy, czy pańskie oczy istotnie się tego doczekają!
W tej samej chwili Sępi Dziób wziął parasol w zęby, albowiem mimo niebezpieczeństwa nie chciał tracić nawet parasola. W nastepnej chwili wyciągnął rewolwery i lufami uderzył Corteja w oczy. Wnet potem rozległy się wystrzały, z których każdy powalił jednego człowieka.
Cortejo leżał na ziemi i nic nie widział. Wywijał rękoma i nogami, ryczał jak jaguar. Najemnicy w pierwszej chwili zastygli z przerażenia. Czyż mogli się spodziewać tak nagłego natarcia po tym flegmatycznym Angliku? Ta chwila wystarczyła dzielnemu myśliwemu.
Skoro wystrzelił po raz ostatni, wydał ostry krzyk sępi. Po chwili rozległ się drugi krzyk — Sępi Dziób siedział już bowiem na wspaniałym upatrzonym dereszu. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził ku skrajowi lasu. Tu odwrócił się raz jeszcze i, zobaczywszy, że Meksykanie stoją wciąż nieruchomo na miejscu, wydał trzeci, a następnie czwarty okrzyk. Niebawem znikł pośród olbrzymich drzew.
Teraz dopiero Meksykanie zerwali się z miejsc.
— Za nim! Za nim! — zawyli.
Podczas, gdy większość dopadła koni, niektórzy zostali przy Corteju, aby mu udzielić pomocy.
— Moje oczy, ach moje oczy! — lamentował ranny.
Wyglądał straszliwie. Zranione oczodoły krwawiły obficie.
— Do rzeki, zanieście mnie do rzeki! — ryczał. — Ochłody! Ochłody!
Pociągnięto go ku rzece, aby wodą uśmierzyć cierpienia.
Istotnie, zimna woda poskutkowała. Kiedy przewiązano mu oczy mokrą chustą, przestał lamentować i nawet mógł uczestniczyć w naradzie, którą toczyli jego podwładni.
Pościg za Sępim Dziobem wrócił z niczem. Prześladowcy nie znaleźli śladów. Wprawdzie nie szukali gorliwie — bardziej im zależało na bogato obładowanych łodziach, niż na zwarjowanym Angliku, który poza dwoma rewolwerami nie posiadał nic, co mogłoby wynagrodzić trudy.
Jedynie właściciel deresza był rozwścieczony stratą świetnego rumaka. Ale i on się uspokoił, ile, że po sześciu zabitych i pięciu ciężko rannych, a jednym lekko rannym /plon dwunastu strzałów Sępiego Dzioba/ pozostały konie. Poszkodowany wybrał sobie wzamian najlepszego z owych wolnych rumaków.
Z sześcioma trupami nie zadawano sobie wiele trudu. Poprostu rzucono je do rzeki. Ranni zaś stanowili poważną przeszkodę w wyprawie. Trzeba było rozstrzygnąć ich los.
— Znam schronienie, gdzie można ich będzie umieścić, — rzekł jeden z owych rycerzy z pod ciemnej gwiazdy.
— Gdzie? — zapytał Cortejo, któremu ból mniej już dokuczał.
— Przedewszystkiem trzeba wziąć pod uwagę, że tu, na tem wybrzeżu, nie będą bezpieczni. Z tamtej strony natomiast mam starego znajomego, który o trzy mile od rzeki posiada chałupę. Tam będą mogli bezpiecznie wylizać się z ran.
— Ach, gdybym mógł pójść z nimi! — jęknął Cortejo.
— Kto panu zabrania?
— Czyż mogę od was odejść?
— Czemu nie? Wszak nie widzi pan, a zatem nie będzie z pańskiej obecności żadnego pożytku.
— Być może, jedno oko wyleczy się w ciągu tej nocy.
— Być może. Jednakże lepiej pan zrobisz, jeśli będziesz się pielęgnował, sennor. Zostaw nam rozkazy. Spełnimy je dokładnie.
— Nie. Zostanę z wami.
Meksykanin przestał namawiać. Zapadł wieczór, zapalono ognisko. Usiadł przy niem, zatopiony w myślach. Następnie podniósł się, zerknął na kilku kamratów, zapewne najwybitniejszych, aby poszli za nim.
— Czego chcesz? — zapytał jeden z nich.
— Mam świetną myśl — rzekł. — Ale Cortejo nie powinien jej znać.
— Więc mów!
— Powiedzcie przedtem, co naprawdę sądzicie o Corteju.
Milczeli niezdecydowani. Wreszcie ktoś oświadczył:
— Powiedz ty przedtem.
— No, ja sądzę, że to osioł.
— Ach! Tego po tobie nie można było poznać.
— Gdyby można było, okazałbym się większym osłem. Czy istotnie sądziliście, że taki Cortejo może zostać prezydentem?
— O nie!
— A więc. W ciemię go bito. Pantera Południa sprzymierzył się z nim, aby go wykorzystać. Czyż nie możemy iść za jego przykładem? Wyrażając się jaśniej, czyż nie możemy zdobyć łodzi na własny nasz pożytek?
— Bez Corteja? Do licha, to byłby połów nielada!
— No, cóż wy powiecie?
— Świetna myśl!
— Tak, świetna! — potwierdzili pozostali.
— I łatwa do wykonania — rzekł przywódca.
— Nie sądzę. Co powie Cortejo?
— Nic, ponieważ go wcale o zdanie nie zapytamy. Gdybym tylko wiedział, że można wam zaufać! Czy sądzicie, że jeden chociażby kur zapieje, jeśli Cortejo zniknie?
— Tak, jego zwolennicy.
— To właśnie my.
— Jego córka.
— Co nas obchodzi córka! Ślepy jest i nie wie, co mu się gotuje. Szybki, pewny cios, a sprawa zakończona.
— Morderstwo? Brr!
— Brednie! Niejeden już umarł! Pomyślcie tylko, jakie skarby są na łodziach!
— Powiadają, że kilka tysięcy strzelb. To bardzo wiele kosztuje.
— Opowiadają nawet o armatach.
— Co tam armaty! Wiem od samego Corteja, że na statku znajdują się wielkie sumy z Anglji. Podobno mnóstwo miljonów.
— Do pioruna!
— Tak. Czy oddamy te pieniądze Cortejowi, aby w swem obłędnem dążeniu do władzy wyrzucał je oknem?
— Czy wiesz na pewno, że są pieniądze?
— Z całą pewnością. Wywiadowcy Pantery wyszpiegowali tę wiadomość.
— W takim razie bylibyśmy głupcami, gdybyśmy pieniądze zostawili Cortejowi.
— Zabieramy dla siebie! Cortejo musi zejść z drogi! Skoro chodzi o miljony, niema nad czem się zastanawiać. Rzecz najważniejsza — działać po cichu. Wmieszamy się pomiędzy naszych ludzi i wybadamy ich usposobienie, zanim wystąpimy z projektami.
— Lecz Cortejo był naszym przywódcą; nie skąpił nam żołdu i na niejedno przymykał oczy. Czy, dopiero niedawno, nie pozwolił splondrować hacjendy del Erina? Nie chciałbym, aby go zabito. Możemy się starego pozbyć w inny zgoła sposób. Naprzykład, sklecimy tratwę i umieścimy na niej wodza. Może sobie pływać, dopóki go nie znajdą.
Propozycja uzyskała powszechną zgodę. Po krótkiej naradzie postanowiono ją wykonać. Ktoś zapytał:
— A co uczynimy z rannymi? Jeśli się z nimi podzielimy, to nasze udziały będą mniejsze. Mniemam, że oni są zbyteczni.
— To prawda.
— Czy nie posadzimy ich wraz z Cortejem na tratwę?
— Nie — odparł któryś, kto nie był docna wyzuty z sumienia. — To nasi koledzy. Być może, umrą jeszcze w ciągu tej nocy. Niech poleżą; przeczekamy. Wystarczy, jeżeli się pozbędziemy Corteja, gdyż w ten sposób zostaniemy właścicielami zdobyczy. Ale nie możemy pozostać bez przywódcy. Trzeba go wybrać; naradźmy się i wybierzmy jednego z pośród nas.
Pochwalono tę myśl; niebawem wybrano podżegacza na przywódcę.
Skupiono się w grupy i toczono gorące rozmowy. Poszczególne grupy pomału zbiły się w jedno ogólne zgromadzenie. Mówiono tak cicho i skrycie, że ranny Cortejo wreszcie zaniepokoił się poważnie.
— O co chodzi? Co znaczą te szepty? — zapytał z gniewem.
— Pytamy się, co teraz będzie, — odparł przywódca spiskowców.
— Co będzie? Statki pozostały na miejscu, oczekując powrotu Anglika. Przedewszystkiem więc trzeba je zdobyć.
— Ale jak? Gdybyśmy mieli łodzie! Czy sądzi pan, że należy sklecić tratwy?
Cortejo namyślał się przez chwilę.
— To niebardzo się przyda. Trudno kierować tratwami. O, gdybym mógł patrzeć, te statki i łodzie nie dalej niż za godzinę byłyby w naszych rękach.
— Niebardzo, sennor. Nie posiadamy łodzi, tratw zaś nie każecie budować?
— Słusznie! Ale kto wam przeszkodzi podpłynąć?
— Istotnie. Lecz nie wszyscy umieją pływać.
— Czy to konieczne? Czy brak drzewa i sitowia? Gdy każdy zbierze sobie przyzwoity pęk, na który będzie się mógł położyć plecami, wówczas chciałbym zobaczyć takiego, któryby nie przepłynął.
— Ale proch zmoknie.
— Nie, albowiem strzelby zostaną na brzegu. Wystarczy, jeśli każdy zabierze ze sobą swój sztylet. Podpłyniemy pojedyńczo tak, że nas nie zauważą. Dostaniemy się na parowce i łodzie, zanim załoga spostrzeże, i poradzimy sobie z nią szybko. Potem, przewieziemy ładunek na ląd. O, gdybym mógł działać!
— Może pan, sennor! Sporządzimy dla pana większą tratwę i zabierzemy ze sobą.
— Ale nie będę mógł nią kierować.
— Poco? Damy panu do pomocy dwóch czy trzech ludzi.
— Dobrze. Cierpienia moje są już lżejsze. Mam nadzieję, że jutro odzyskam wzrok w jednem oku; atoli, gdybyśmy chcieli do jutra czekać, zdobycz mogłaby nam ujść.
— Dlatego też radzimy jak najprędzej wziąć się do dzieła.
— Świetnie! — rzekł Cortejo. — Czy widzicie jeszcze światła na okręcie?
— Ani jednego.
— Śpią zatem. Sądzą, że niema niebezpieczeństwa. To głupcy. Musicie się odpowiednio podzielić, aby każdy wiedział, na który parowiec, lub na którą łódź ma się wdrapać. Musimy także zgasić ognisko, bo może nas łatwo zdradzić. Idźcie i zbierzcie gałęzi i sitowia. Sklećcie dla mnie porządną tratwę.
— Dokąd trzeba będzie pana skierować, sennor?
— Do przedniego parowca. Oczywiście, do rana ładunek pozostanie nienaruszony.
— Czemu to, sennor?
— Muszę go zobaczyć.
Spiskowcy obrzucili się wymownemi spojrzeniami i rozeszli w różne strony.
Cortejo strzelił kapitalne głupstwo, każąc się podwieźć do parowca. Wszakże nie dowierzał swoim ludziom i sądził, że jego obecność zapewni bezpieczeństwo ładunkowi, mimo że on sam nie weźmie udziału w walce. I — o ironjo, — ta podejrzliwość dogadzała ciemnym zamysłom spiskowców.
Meksykanie nałamali swemi długiemi machete[1] dosyć sitowia i gałęzi. Dla Corteja sklecili małą tratwę.
— Jaka jest jej wielkość? — zapytał ociemniały, kiedy mu oznajmiono, że tratwa gotowa.
— Półrzecia metra długości i dwa metry szerokości.
— To za mało.
— Och, sennor, to dosyć, — odparł przywódca. — Wystarczy dla jednego człowieka.
— A gdzie będą ci, którzy mają kierować tratwą?
— Płynąc obok, tem łatwiej będą nadawać jej wymagany kierunek. Większą tratwę mogliby spostrzec z okrętu. Wystawiłaby pana na niebezpieczeństwo, na które nie możemy was narażać, sennor.
Słowa brzmiały tak szczerze, Cortejo był przekonany.
— Dobrze — rzekł. — Niech i tak będzie. Trzeba teraz poczynić ostatnie zarządzenia. Wiecie już, co jest niezbędne. Muszę wam powtórzyć, abyście nie dotykali zawartości parowców i łodzi. Ładunek do mnie należy.
— Czy nie możemy liczyć na jakąś część transportu, sennor?
— Nie. Wiecie wszak, jaki z tego zrobię użytek.
— Ale pomyśl, sennor, że to nie pańska własność. Zabiera pan ją dzięki naszej pomocy. To jest tak, naprzykład, jak okręt wojenny, zagarniający nieprzyjacielski statek. Wówczas załoga otrzymuje zdobycz pieniężną.
— To też dostaniecie ją.
— Ile?
— To zależy od zdobyczy. Dam wam dziesiątą część.
— Czy to nie za mało, sennor?
— Milczcie! Statek wiezie miljony. Z każdego miljona przypadnie na was sto tysięcy. A teraz policzcie, ile pieniędzy przypada na każdego!
— Ach, o tem jeszcze nie pomyśleliśmy. Teraz sprawa wygląda inaczej. Oświadczam, że przystajemy.
— Tak też i myślę.
Gdyby Cortejo mógł widzieć miny swoich ludzi i drwiące ich spojrzenia, na pewno zmieniłby zdanie.
— Zgaście światło! — rozkazał. — Czas już zaczynać.
Usłuchano rozkazu.
Meksykanie byli pewni powodzenia. Drżeli z pożądania skarbów, które miały dostać się w ich ręce.
Zostawiono broń palną, którą woda mogła uszkodzić, i złożono tak, aby każdy zdołał szybko znaleźć swoją strzelbę. Potem zabrali wiązki i zanurzyli się w wodzie w porządku przepisanym. Corteja wsadzono na tratwę, którą mieli kierować dwaj wyborowi pływacy.
— Naprzód! — wydał rozkaz.
Taki był początek wyprawy po złote runo.
Wiązki drzewa ułatwiły pływanie. Przebyto połowę odległości, gdy naraz z pierwszego parowca buchnęły rakiety. Cała przestrzeń dokoła była oświetlona jak za dnia. Z przerażeniem Meksykanie stwierdzili, że załoga czuwa na posterunkach.
— Ognia! — zagrzmiał głos lorda.
Działa huknęły. Przez chwilę rzeka burzyła się i kipiała. Kartacze strzeliły wysokiemi wodotryskami. Zewsząd rozległ się krzyk i przekleństwa; wielu zniknęło pod powierzchnią wody.
Kula trafiła także jednego z obu pływaków, którzy kierowali tratwą Corteja.
Santa Madonna, pomóż! — zawołał. — Ugodzono mnie w ramię. Nie mogę już dłużej!
Puścił tratwę. W tej chwili błysnęła druga rakieta i w świetle jej drugi pływak ujrzał, jak jego raniony towarzysz poszedł na dno.
— Trzymaj się mocno zdrową ręką — radził Cortejo.
— Za późno, sennor, — rzekł drugi. — Biedny chłopak utonął. Ugodzono go zapewne nietylko w ramię.
— Ale ty przynajmniej trzymaj się mocno. Jak tam wygląda? Nic nie widziałem.
— Puszczono z okrętu rakiety.
— Do pioruna! I strzelano kartaczami? Czy trafiono kogo?
— Tak, sennor.
— A więc trzeba co rychlej dostać się na pokład.
— O, z tego nic nie będzie. Wszyscy salwują się zpowrotem na brzeg. Oczywiście, mówię o tych, którzy ocaleli.
— Piekło! Zagłada! Wszyscy? A więc napad się nie udał?
— Najzupełniej, sennor!
— O, że też nic nie widzę! Inaczejby nam poszło!
— Nie poszłoby inaczej. Wzrok nie chroni przed kartaczami.
— A więc kieruj ku brzegowi!
— Ani myślę — odparł pływak, zmieniając naraz ton. — Nie kieruję już więcej.
— Ach! Czemu?
— Ponieważ zabroniono mi sprowadzać pana na wybrzeże.
Cortejo zastygł z przerażenia. Zrozumiał, na jakie niebezpieczeństwo wystawiała go ślepota.
— Kto ci zabronił? — zapytał bez tchu prawie.
— Koledzy — odparł pływak, kierując się ku brzegowi.
— A więc bunt, spisek?
— Nazywaj to pan, jak ci się żywnie podoba! Mogłem pana już dawno porzucić, ale zostanę, dopóki mi się tratwa przydaje.
— Do pioruna! Czemu nie chcą mnie słuchać?
— Ponieważ jesteś już pan niepotrzebny. Przeszkadzasz nam tylko, sennor.
— Pomyślcie o wynagrodzeniu!
— Nie chcemy wynagrodzenia. Wolimy całą zdobycz.
— Ach! Do tego zmierzacie? Człowieku, powiedz mi prawdę! Czy istotnie mam być porzucony?
— Tak.
Straszliwa groza opanowała Corteja.
— Co chcą ze mną zrobić? — zapytał, trzęsąc się ze strachu.
— Z początku zamierzano pana zabić, lecz później postanowiono zdać na łaskę rzeki.
— Człowieku, i zamierzałeś tak postąpić? Ale ja na to nie pozwolę!
Cortejo wyciągnął się na tratwie. Głowa jego spoczywała wpobliżu miejsca, o które trzymał się pływak.
— Jakże sennor to uczyni? — ironizował spiskowiec.
— W ten sposób! — odparł Cortejo i szybko uchwycił rękę pływaka.
— Ach! — rzekł Meksykanin. — Chce mnie pan trzymać? To się panu nie uda. Zobaczy pan, jak łatwo sobie poradzić ze ślepym.
— Nagrodzę cię w dwójnasób.
— To mało. Nie dam się przekupić; nie sprowadzę pana na brzeg. Bądź zdrów!
Byli teraz blisko lądu.
— Nie, nie puszczę cię! — mówiąc to, Cortejo ze zdwojoną siłą ścisnął przegub ręki pływaka.
— No, bo użyję przemocy! — zawołał Meksykanin. Wyciągnął machete z za pasa i przystawił ostrze do ręki Corteja. — Radzę panu puścić, bo odrąbię palce!
Cortejo szybko cofnął rękę.
— Tak — roześmiał się spiskowiec. — Płyń sennor, dokąd pragniesz! Ale strzeż się, abyś nie wpadł w ręce Anglików!
Mocnem uderzeniem pchnął tratwę znów na środek rzeki, a sam dopłynął do brzegu.
Cortejo odczuł uderzenie.
— Czy jesteś daleko? — zapytał.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Odpowiadaj! Na miłość Boską, odpowiadaj!
Nasłuchiwał uważnie — żadnego dźwięku!
— Sam! Sam jeden! Ślepy i opuszczony! Żywcem wydany zagładzie! Co począć? Jak się ratować?
Miał jednak dosyć jeszcze energji, aby nie oddawać się rezygnacji.
— Ach! — rzekł do siebie. — Kto mi zabroni samemu się skierować do brzegu? A wówczas pójdę do nich i odbędę surowy sąd nad zdrajcami. Wielu tam jest jeszcze między nimi zwolenników moich. A więc naprzód!
Ześlizgnął się z tratwy i, trzymając się jej, zaczął wiosłować, jak mniemał, w kierunku brzegu. Wszelako był ślepy. Tratwa kręciła się i obracała bez przerwy; spostrzegł to, gdyż prąd miał naprzemian to przed sobą, to za sobą. Niepodobna było utrzymać jednego kierunku.
— Nie idzie! — lamentował, opadając z sił. — Jestem zgubiony; niema dla mnie ratunku. Nawet, jeśli będę wołał pomocy, cóż z tego? Usłyszy mnie tylko ten przeklęty lord angielski i wyśle łódź, a wówczas wpadnę w jego ręce. Jedynie jakiś sprzyjający przypadek zdoła mnie uratować. Muszę czekać, aż prąd skieruje mnie do brzegu.
Nieszczęsny wlazł zpowrotem na tratwę i wyciągnął się na niej.
Praca w wodzie osłabiła Corteja znacznie. Oczy bolały bardzo. Zdjął chustę, aby ją zmoczyć we wodzie.
Prąd unosił go tymczasem coraz dalej.
Mimo panujących w dzień upałów, noce w owych stronach są naogół chłodne. Ubranie Corteja było mokre. Poczuł wnet, jak chwyta go mróz. Do tego przyłączyły się dreszcze i ból, któremu nie ulżyła woda. Wiedział, że nie wolno mu jęczeć, a przecież z bólu chciało mu się na cały głos ryknąć.
Mijały kwadranse; dłużyły się jak wieczność.
Wreszcie odczuł uderzenie. Tratwa przybiła do brzegu. Macając rękoma, natrafił na gałęź; za nią się też uchwycił. Po dłuższych badaniach dotykiem przekonał się, że prąd osadził tratwę na stałym lądzie.
Leżał na tratwie jeszcze przez jakiś czas z tego względu, że oczom jego potrzeba było wody. Dzięki niej bowiem ból się zmniejszył, a gorączka przygasła.
Powlókł się wzdłuż gałęzi i zagajnika w poszukiwaniu wygodnego miejsca.
— Z początku muszę się ukrywać, — mruknął — aby mnie nie znaleźli moi ludzie, jeśli zechcą szukać.
Dotykiem przekonał się wreszcie, że dotarł do odpowiedniego miejsca. Położył się na ziemi.
— A więc przynajmniej nie utonąłem! — rzekł. — Szczęście nie opuściło mnie jeszcze. Kto wie, czy nie zdołam ocaleć!
Wysiłek, ból i gorączka tak go opanowały, że pogrążył się we śnie, coprawda niespokojnym, ale bądź co bądź dającym zapomnienie. Wreszcie obudził go chłód. Z wiatru i z osobliwej mgły poznał, że dnieje. I wówczas przekonał się z radością, że lewe oko niezupełnie straciło zdolność widzenia. Skoro słońce rzuciło pierwsze promienie na wodę i pozłociło jej powierzchnię, wydawało mu się, że dostrzega lewem okiem słoneczną pozłotę. Nie było to złudzenie. Wprawdzie stan zapalny nie ustąpił, ale z kwadransa na kwadrans polepszał się, a koło południa Cortejo mógł nawet dojrzeć własną rękę, gdy ją trzymał tuż przed oczami.
Upłynęło jeszcze nieco czasu. Cortejo zaczął nasłuchiwać. Zdawało mu się, że słyszy tętent konia. Tak, istotnie, teraz rozległo się głośne parskanie.
Kto nadjeżdżał? Kto się zbliżał? Czy wezwać go? To mógł być wróg. — — —
Kiedy łódka z Sępim Dziobem odbiła od parowca, zapanowało gorączkowe oczekiwanie.
Załoga śledziła przebieg wypadków z ogromnem napięciem, dopóki nie rozległ się strzał, a za nim szereg innych.
— O Boże, zastrzelą go! — jęknął lord.
— O nie — odparł sternik. — Wprawdzie nie mam lunety, lecz wierzę raczej w to, że Sępi Dziób strzela.
Usłyszano pierwszy krzyk sępi, a za nim drugi.
— Bogu dzięki! Uwalnia się! Czy widzicie go tam na koniu? — zapytał lord, wyciągając przed siebie ręce.
— Tak. Mknie do lasu.
Rozległ się trzeci okrzyk, po chwili czwarty. Jeździec znikł.
— Pojedzie do Juareza! — cieszył się lord Henry. — Dzięki niebiosom! Lękałem się o niego. Ale nie jest jeszcze całkiem bezpieczny. Spójrzcie, urządzają pościg.
Meksykanie skryli się w lesie.
— Nie dogonią go — zapewniał sternik. — Ale kogóż to niosą do brzegu?
Lord skierował lunetę.
— To Cortejo. Zapewne raniony w twarz, bo ją zmywają. Więcej nie mogę dostrzec.
Załoga łódek słyszała jęki i ryki Corteja; coraz bardziej się uciszały, aż wreszcie zamilkły.
— Rana jest chyba bolesna — rzekł sternik.
— Słusznie. Zasłużył na to — odparł lord. — Dałbym wiele, aby ten człowiek wpadł w moje ręce.
— Juarez nadciągnie i zapewne go schwyta.
— Mam nadzieję. Niestety, ściemniło się zupełnie. Niewiadomo, co się stanie; być może, opuszczą to miejsce, skoro ich plan spalił na panewce.
Przypuszczenie nie sprawdziło się, gdyż niebawem ujrzano, jak Meksykanie wracali z pościgu. Rozbili obóz, i, skoro zmrok zapadł, zapalili ognisko, którego odblask złocił się na wodzie.
— Zostają, milordzie, — rzekł sternik. — Czy to gorzej dla nas?
— Nie gorzej, aczkolwiek przypuszczam, że zechcą nam złożyć wizytę. Pragną mnie dostać w ręce, a wraz ze mną ładunek. Omylili się, i dlatego, aby osiągnąć cel, muszą się ważyć na atak. Będziemy czuwać; usłyszymy, skoro się zbliżą. Ustawimy działa we wszystkich kierunkach. Na pewno sklecą tratwę.
Upłynęło pół godziny, gdy naraz ognisko zagasło na wybrzeżu. Złote błyski na wodzie szczezły; rzeka tonęła w mroku. Minęło jeszcze nieco czasu.
Naraz sternik, który bez przerwy obserwował powierzchnię rzeki, zawołał:
— Zdaje się, że nadchodzą!
— Czy mam oświetlić?
— Tak, już czas!
W kilka chwili później syknęły rakiety. Można było dokładnie obejrzeć powierzchnię rzeki. Od brzegu do połowy drogi głowa przy głowie płynęli Meksykanie.
— Ognia! — rozkazał Dryden gromkim głosem.
W odpowiedzi zabrzmiał potężny huk; po nim nastąpiło trzeszczące pluskanie. Zakołysały się łodzie. Krzyk po krzyku dobiegał z rzeki, poczem zapanowała cisza i mrok.
— Więcej rakiet! — rozkazał sternik.
Wybuchnął nowy snop ognia. W jego świetle sprawdzono, że wystrzały nie chybiły. Chociaż niewielu wrogów poległo, to jednak ci, którzy ocaleli, ratowali się ucieczką. Jakaś tratwa mknęła z prądem. Leżący na niej człowiek wydawał się martwym. Gdyby Dryden wiedział, że to Cortejo, nie omieszkałby wysłać za nim czółna.
— Uciekają do brzegu. Zwyciężyliśmy — oznajmił sternik.
— Teraz owszem — odparł lord. — Należy się jednak spodziewać, że ponowią natarcie.
— Czy nie unikniemy tego? Jedźmy stąd poprostu nieco dalej.
— Ale musimy czekać na Sępiego Dzioba.
— On nas i tak znajdzie. Nie zjawi się przecież przed jutrzejszem popołudniem, a do tego czasu wrócimy na miejsce.
— Czy nie sądzi pan, że Meksykanie pojadą za nami?
— W tym mroku, przez lasy i krzewiny? Niepodobieństwo! Rozbiją sobie głowy.
— Ale czy my się nie narażamy?
— Nie. Mamy przed sobą niebezpieczny zakręt, to prawda, lecz będziemy się powoli poruszać.
— No dobrze; zgoda.
Sternik wydał rozkazy, które pocichu szły od łodzi do łodzi. Niebawem ruszono z miejsca. — —
Na brzegu stali Meksykanie w głębokich ciemnościach. Przywódca kazał przedewszystkiem rozpalić ognisko, aby oddziały mogły odnaleźć swoją odzież i broń.
Teraz dopiero zliczono, jakie straty w ludziach wyrządziły kartacze. Ubyło około trzydziestu ludzi.
— Niech djabli porwą tych łotrów! — zaklął przywódca. — Czemu puścili rakiety w chwili, kiedyśmy przebyli pół drogi?
— Słyszeli nas — odparł ktoś.
— Nie wierzę; jest chyba inny powód.
— Domyślam się jaki — rzekł trzeci. — Ostrzegło ich zgaśnięcie naszego ogniska. Łatwo było zmiarkować, w jakim celu to uczyniliśmy.
— Słusznie! Musimy ponowić napad, ale tym razem nie zgasimy ognia.
— W takim razie zobaczą nas.
— Bynajmniej. Przepłyniemy jak najdalej na drugą stronę, a następnie damy się unieść prądowi, tak, że zbliżymy się do nich ze strony, z której się nas nie spodziewają. Ale, spójrzcie-no tam!
Wszystkie oczy skierowały się ku rzece. Z kominów obu parowców wyleciały iskry, poczem usłyszano obroty kół.
— Do djabła, jadą dalej! — zawołał przywódca.
— Tak, uciekają.
— Ale możemy ich jutro doścignąć.
— Wlokąc za sobą rannych?
— To nas zatrzyma. Wtrąćcie ich do wody. Co za pożytek z tych drabów, którzy i tak muszą umrzeć!
Propozycja została przyjęta. Mimo błagań i łez ciężko rannych, powrzucano ich do wody; prąd uniósł ciała. Przez dłuższy czas do brzegu dolatywały krzyki. —
Kominy długo jeszcze wyrzucały dym i iskry, gdyż rozpalano maszyny drzewem. Meksykanie śledzili wzrokiem te iskry, które wkrótce zniknęły za zakrętem rzeki.
— Co teraz? — zapytał jeden z bandy.
Przywódca posępnie spojrzał na ziemię.
— Pozostaje jedno — przeciąć im drogę. Rzeka zwraca się tutaj ku Salado. Jeśli przetniemy ten kąt, wyprzedzimy ich.
— Kiedy wyruszamy?
— Oczywiście, że nie dzisiaj, lecz dopiero ze świtem. Teraz ułożymy się do snu. — —



II
SPOTKANIE NAD RIO GRANDE

Juarez dotarł tymczasem ze swoimi do zbiegu Rio Grande i Sabinas w znacznej odległości od Meksykan. Mimo ciemności, przejrzano wybrzeże, ale nie znaleziono śladu wypatrywanego Anglika. Dlatego rozbito obóz, uprzednio opatrzywszy konie.
Obóz różnił się bardzo od obozu bandy Corteja. Tu zaciągnięto wartę, aby czuwała nad bezpieczeństwem oddziału.
Jazda była nader uciążliwa; spano więc mocno i głęboko. Lecz, skoro świt, myśliwi zerwali się ze snu, aby w okolicy upolować nieco zwierzyny.
Niedźwiedzie Serce i jego brat Niedźwiedzie Oko pierwsi dosiedli rumaków. Zaledwie wyjechali na pagórek nadbrzeżny, gdzie pole widzenia było rozleglejsze, Niedźwiedzie Serce zawołał:
Uff! Kto to?
— Czy kto nadjeżdża? — krzyknął do góry Juarez.
— Tak; o tam!
Indjanin wyciągnął ramię, aby wskazać kierunek.
Obóz był ukryty za zagajnikiem, wskroś którego widać było rozległą prerję. Na równinie galopował co koń wyskoczy jakiś jeździec. Po chwili zbliżył się już o tyle, że widać go było dokładnie.
— Dziwaczny człowiek — roześmiał się Juarez, który również wszedł na pagórek. — Skąd się taka kreatura bierze na prerji?
— Sądząc z ubioru, to Anglik, — spostrzegł Sternau.
— Chyba wysłaniec od sir Drydena.
Hm! Czyżby lord miał konie na pokładzie? Zresztą, ten człowiek nie jedzie jak Anglicy, lecz jak Indjanie.
— Podnosi się w siodle. Szuka czegoś. Pokażemy mu się, oczywiście.
Wystąpili z zagajnika; jeździec ujrzał ich natychmiast. Z początku wahał się, ale następnie popędził ku nim w cwał.
Kiedy się zbliżał, wznosząc w prawej ręce parasol, a w lewej cylinder, wydawał głośne okrzyki radości.
Po kilku chwilach osadził konia, zeskoczył na ziemię i usiłował zapomocą cylindra i parasola złożyć kilka dystyngowanych ukłonów, co mu się, niestety, straszliwie nie powiodło.
Poznano go po wielkim nosie; oglądano z ciekawością szary strój, nie dający się wytłumaczyć w tych okolicznościach. A jednak z ust wszystkich obecnych wyrwało się jedno imię:
— Sępi Dziób!
— Tak, Sępi Dziób. Mam honor, messurs i sennores! — rzekł jeździec, kłaniając się ponownie.
Wbił parasol w ziemię, osadził na nim cylinder, zdjął surdut i ułożył na kapeluszu.
— Przeklęta maskarada! — zaklął. — Raz jeden odgrywałem Anglika, ale to się nigdy nie powtórzy, moi panowie!
— Odgrywał pan Anglika? — zdziwił się Juarez. — W jakim celu?
— Aby pozwolić się schwytać.
— Ach! Nie rozumiem. Chciał pan, aby go schwytano?
Trapper wyciągnął z kieszeni plaster tytoniu i odgryzł kawałek.
— Tak. I w rzeczy samej schwytał mnie wczoraj niejaki Pablo Cortejo nad Rio del Norte.
— Pablo Cortejo? — zapytał Sternau. — Sądziłem, że jest w San Juan?
— O nie, sir! Jeśli tego sennora chcecie zobaczyć i schwytać, to możecie go mieć zaraz po obiedzie.
— Opowiadaj, sennor! Wszak spotkał pan sir Drydena w El Refugio?
— Rozumie się, a wnet potem wyruszyliśmy ku Sabinas.
Sępi Dziób opowiedział swą przygodę.
— A więc lord oczekuje nas pod owym zakrętem? — zapytał Juarez.
— Tak, sennor, przyrzekłem, że was sprowadzę.
— A więc wyruszamy! Czy pan potrafi nas prowadzić? Czy może jest pan znużony?
— Znużony? — zapytał, puszczając strumień tytuniowego soku koło nosa prezydenta. — Dajcie mi tylko innego rumaka!
Odbyto krótką naradę i uchwalono, że część oddziału zostanie przy koniach, a reszta natychmiast pośpieszy z pomocą lordowi. — —
W kwadrans po przybyciu trappera, oddział pędził w najszybszym galopie przez równinę ze Sternauem i Sępim Dziobem na czele.
Po dwóch niespełna godzinach ujrzeli jeźdźca, który jechał im naprzeciw. Okrążono go, zanim zdążył zmienić kierunek, ale bynajmniej nie był tem zafrasowany. Średniego wzrostu, średniej tuszy, opalony, wyglądał na lat przeszło pięćdziesiąt. Juarez zapytał:
— Czy zna mnie pan, sennor?
— Tak. Sennor Juarez, prezydent.
— Dobrze. Kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z Texasu. Mieszkam na lewem wybrzeżu rzeki.
— Jak się nazywasz?
— Grandeprise.
— Jesteś Francuzem?
— Nie. Jankes pochodzenia francuskiego.
— Dokąd zmierzasz?
— Do domu.
— Skąd przybywasz?
— Z Monclovy.
— Widział mnie pan tam?
— Tak.
Juarez zmierzył go przenikliwem spojrzeniem i zapytał:
— Czy znajome ci nazwisko Cortejo?
— Tak. Słyszałem je w Monclovie.
— A czy znasz go?
— Nie.
— Kiedy wyruszyłeś z miasta?
— Wczoraj rano.
— Czy spotkałeś większy oddział jeźdźców, czy nie zauważyłeś czego podejrzanego?
— Nie.
— Czy ktoś z nas zna tego człowieka?
— Tak, znam go, — odparł Sępi Dziób. — Spędziłem kiedyś u niego noc. Zapewne przypomina mnie sobie.
— To wystarczy. Naprzód!
Oddział pomknął dalej. Grandeprise patrzył za nimi ponuro.
— Niech djabli porwą tych wielkich panów! — mruknął. — Gdyby nie Sępi Dziób, nie przestanoby mnie tak rychło badać. Co mnie obchodzą inni ludzie? Mam dosyć własnych kłopotów.
I pojechał, trzymając za uzdę jucznego konia. Skręcił w kierunku miejscowości, gdzie miał się z kimś spotkać. —
Mariano przyłączył się do Sternaua i Sępiego Dzioba. Był nad wyraz podniecony. Jechał na spotkanie tych, których zobaczyć dawno już nie miał nadziei. Koń jego dobywał ostatnich sił, a jednak Mariano wciąż go popędzał.
Sternau, zauważywszy to, rzekł:
— Szkapa runie pod tobą, Mariano. Pozwól jej odetchnąć!
— Naprzód! — brzmiała niecierpliwa odpowiedź.
Te trzy, mknące na czele oddziału, konie, były przednimi biegunami. Dzięki temu, coraz bardziej oddalali się od towarzyszy.
Było już pewno południe. Naraz Sternau spostrzegł ruchomy punkt na widnokręgu. Osadził na miejscu rumaka i wyciągnął lunetę.
Obaj jego towarzysze zatrzymali się również.
— Cóż takiego? — zapytał Mariano, zniecierpliwiony zwłoką.
— Jacyś jeźdźcy nadjeżdżają — odparł Sternau.
— Ze strony rzeki? — wtrącił Sępi Dziób. — To może być tylko Cortejo i jego ludzie. Dajcie mi lunetę!
Tymczasem jeźdźcy się zbliżali.
— Niech mnie powieszą, jeśli to nie oddział Corteja, — rzekł trapper.
— Czy widzisz dokładnie? — zapytał Sternau.
— Niebardzo. Są jeszcze zbyt oddaleni.
— A więc poczekajmy!
Nadjechał Juarez wraz z całym oddziałem. Zakomunikowano im przypuszczenie Sępiego Dzioba.
— Co zrobimy, sennor Sternau? — zapytał Juarez.
— Ukryjemy się na lewo od zagajnika i podzielimy na trzy oddziały: przedni, środkowy i tylny. Pierwszy i trzeci okrążą wroga, skoro tylko Sępi Dziób da sygnał. Naprzód!
Gromada wycofała się pod zagajnik i podzieliła zgodnie z rozkazem Sternaua. Sępi Dziób nie odstępował od niego. Poruszał się niespokojnie w siodle, wreszcie zapytał:
— Sennor, czy mogę zrobić kawał? Wczoraj zwiałem od tych ludzi. Niech mają przyjemność i niech mnie po raz drugi schwytają.
— To niebezpieczne.
Pah! Proszę jeszcze raz o pańską rurkę!
Obserwował teraz zbliżających się jeźdźców, poczem, złożywszy lunetę, powiedział:
— To oni! Na czele jedzie drab, który udawał wysłańca prezydenta. Sennores, pozwólcie mi się zabawić!
Mówiąc to, zeskoczył z konia i wyprowadził go z zagajnika. Usiadł na trawie, nasunął cylinder na twarz i rozwinął nad sobą parasol. Wyglądał tak, jakgdyby już siedział tu od dłuższego czasu. Usadowił się plecami do zbliżających się jeźdźców. Z binoklami na nosie, wyglądał jak człowiek, zatopiony w rozmyślaniach, niespostrzegający przybycia obcych.
Niebawem go zauważono. Przywódca zdumiony osadził konia.
— Do djabła! — krzyknął. — Spójrzcie; tam siedzi ktoś na ziemi!
Towarzysze jego spojrzeli w kierunku oznaczonym i zobaczyli wielki parasol, a pod nim szary cylinder.
— Wszyscy święci, to Anglik! Teraz jesteśmy górą.
Mówiąc to, przywódca rozpędził konia; pozostali poszli za jego przykładem. Zatrzymali się tuż przy Sępim Dziobie.
Hola, sennor, czy to pan, czy to pański duch? — zapytano hurmem.
Sępi Dziób odwrócił się flegmatycznie, podniósł powoli, zamknął parasol, obejrzał ludzi przez binokle i odparł:
— Mój duch!
— Ach, a nie pańskie ciało?
— No, wszak wczoraj mnie zastrzelono, czy też wysmagano do śmierci!
— Nie pleć bzdur, sir! Wczoraj udało się panu czmychnąć; dziś już się to panu nie uda.
— Nie zamierzam wcale czmychnąć; raczej chcę zostać z wami.
— Gdzie spędziłeś tę noc?
— W lesie.
— Ma pan teraz innego konia. Skąd to?
— To nie inny koń.
— Wczoraj uciekłeś na dereszu, a teraz masz kasztana.
— Kasztan jest też tylko duchem deresza.
— Nie żartuj! Zabiłeś wczoraj i zraniłeś dwunastu naszych; dzisiaj nam za to zapłacisz. Czy wiesz, gdzie są parowce i łodzie?
— W waszych rękach. Chcieliście je wszak zdobyć.
— Niestety, i to się nie powiodło. Wasi ludzie strzelali w nas kartaczami. Zapłacicie nam za to! Wsiadaj na koń! Pojedzie pan z nami do miejsca, gdzie zatrzymały się statki. Wydasz pan je, albo zginiesz — rozważ to sobie!
Sępi Dziób splunął na kapelusz przywódcy.
— Gdzie wasz wódz? — zapytał.
— Ja nim jestem! Poza tem, zarzuć pan swoje przeklęte plucie, bo nauczę pana, jak odróżniać spluwaczkę od sombrera, który nosi caballero!
Wrzekomy Anglik wzruszył ramionami.
— Caballero? Pah! Pytałem o Corteja.
— Zamordowali go pańscy ludzie. Podczas salwy znajdował się na rzece i został postrzelony, a może utonął.
— Szkoda. Chętniebym go powiesił!
— To właśnie zrobimy z panem. Ale przedewszystkiem, jedź pan z nami! Naprzód, sir, bo panu pomogę!
— Pomóc, i w jaki sposób?
— W ten!
Przywódca wyciągnął pistolety i przyłożył trapperowi do czoła.
— Jeśli pan natychmiast nie dosiądzie konia, palnę panu w łeb!
— Sam zakosztuj kulki! — odparł Sępi Dziób.
Błyskawicznym ruchem wyrwał pistolet, wymierzył i spuścił kurek. Meksykanin runął z przebitą piersią. Jego kamraci chwycili za broń, aby pomścić śmierć przywódcy, ale już sto strzelb huknęło z zagajnika; stu jeźdźców wypadło z impetem. Napadnięci zostali okrążeni i wytrzebieni, zanim zdążyli zemścić się na którymi z napastników.
— Czy żaden nie żyje? — zapytał Juarez.
— Żaden — odpowiedział Sternau, zbadawszy poległych.
— Szkoda. Nikt nam nie udzieli wskazówek.
— Nie szkodzi — oświadczył Sępi Dziób. — Wiem wszystko.
— No, gdzie znajdziemy statki?
— Tam, gdzie je zostawiłem.
— Ale gdzie będą wyładowane?
— Nad rzeką Sabinas, jak uprzednio ułożono.
— W takim razie nie cały oddział musi jechać dalej.
— Nie; możecie wrócić.
— A jeśli nas oczekuje nowa walka?
— Na pewno nie.
— Godzę się z Sępim Dziobem — oznajmił Sternau. — Cieszę się, że ta sprawa została załatwiona tak pomyślnie, ale nie podoba mi się to, że Cortejo nie wpadł w nasze ręce. Taki gad zwykle rękami i nogami trzyma się życia. Pragnąłbym przynajmniej znaleźć jego ciało.
— Poszukajmy! — zaproponował Juarez.
— Dobrze. Weźmy ze sobą pięćdziesięciu jeźdźców. Pozostali niech wrócą do obozu i tam nas oczekują.
Tak się też stało. Podczas gdy połowa oddziału wracała ze zdobyczą, druga połowa z Juarezem, Sternauem, Marianem na czele i z Sępim Dziobem, jako przewodnikiem, jechała dalej, niecierpliwie wypatrując statków.
Nie było już daleko do miejsca ich postoju. Sępi Dziób wskazał wskroś drzewa i rzekł:
— Tam jest jaśniej. To rzeka.
Zatrzymali się na miejscu, gdzie poprzedniego dnia lord Dryden miał wpaść w niewolę. Liczne ślady wskazywały, że ludzie Corteja spędzili tu noc całą. A dalej, na środku rzeki, stały na kotwicy statki. — — —
Dryden od wielu godzin nie schodził z pokładu, przed południem statki wróciły na poprzednie miejsce, wrogów już nie było. Jednakże należało mieć się na baczności i nie przybijać do lądu. Bądź co bądź przygotowano łodzie.
— Czy istotnie wrogowie opuścili te strony? — zapytał sternik Drydena.
— Na pewno — odpowiedział lord.
— A Juarez, czy nadjedzie?
— Z całą pewnością, jeśli go tylko Sępi Dziób znalazł. Spójrzcie-no tam! — rzekł, wskazując na brzeg.
Z lasu wyłonili się jeźdźcy; widać było wyraźnie człowieka w szarym ubiorze, z szarym cylindrem na głowie i z parasolem w ręce.
— To Sępi Dziób! — rzekł lord.
— A pozostali?
Dryden włożył okulary.
— Widzę Juareza — odparł. — Ten na prawo od nas. A na lewo, to — ach, jadę mu na spotkanie! Czółno!
Po kilku chwilach czółno odbiło od statku. Skoro lord wylądował, podszedł doń Sępi Dziób.
— Milordzie, przynoszę panu zpowrotem pański ubiór — rzekł. — Niczego nie brak, nawet parasola! A oto sennor Mariano i Sternau.
— Synu, mój drogi synu! — zawołał lord, przyciskając Mariana do piersi. — Teraz, mam nadzieję, skończyły się nasze cierpienia. O, gdyby tu mogła być Amy! Czekała przez długie lata...
— Ach, więc jeszcze nie wyszła zamąż?
— Nie wyszła! Ale zanim ci to opowiem, pozwól mi powitać sennora Sternaua!
Sternau stał przed nim w całej okazałości. Szczera radość biła z jego oczu.
— Milord!
— Panie doktorze!
Padli sobie w objęcia i uścisnęli się serdecznie.
— Niech Bóg błogosławi wam powrót utraconego szczęścia, panie doktorze, i niech w radość zmieni przebyte cierpienia.
— Dziękuję panu, milordzie. Ranek następuje po każdej nocy. Tęskniłem do tego powrotu, jak nawrócony grzesznik do rozgrzeszenia. I Bóg był miłosierny. Ale, nie zapominajmy o sennorze Juarezie, który może żądać od nas uwagi!
— O, mogę tylko prosić o wybaczenie, że jestem mimowolnym świadkiem waszego spotkania, — odparł z łagodną powagą prezydent. — Należycie teraz do siebie, więc ja się wycofuję.
— Nie! — rzekł Sternau. — Chwila włada nad nami. Jest naszym panem i mistrzem, którego musimy słuchać. Powiedz, milordzie, czy wiedziałeś, że masz przed sobą Pabla Corteja?
— Tak; oznajmił mi to głośno Sępi Dziób.
— Czy walczyliście z nim?
— Czy osobiście brał udział w walce, nie wiem.
— Nie mogłeś poznać?
— Było ciemno.
— Sępi Dziób mniema, że go oślepił.
— To możliwe. Słyszałem, jak Cortejo ryczał z bólu i widziałem, jak chłodzono mu twarz wodą.
— W takim razie nie mógł brać osobiście udziału w walce. Bardzo nam teraz zależy na tem, aby się dowiedzieć o jego dalszych losach. Niedawno natrafiliśmy na rozbitków jego szajki i wytępiliśmy ich co do nogi. Przywódca twierdził, że Cortejo nie żyje, że został przez was zastrzelony, albo utonął. Czy to prawdopodobne?
— Raczej zamordowali go własni ludzie.
— Co pan powiada! Nie byliście jeszcze dziś na brzegu?
— Nie.
— A więc niech pięćdziesięciu naszych ludzi obszuka starannie wybrzeże. Na parowcu będziemy oczekiwali wyniku.
— Daję panu do rozporządzenia wszystkie moje małe czółna, doktorze, aby pańscy ludzie mogli dostać się także na przeciwległe wybrzeże. A teraz wsiadajcie sennores do czółna!
Skoro dotarli do statku, usiedli na pokładzie, aby pokrótce opowiedzieć sobie rzeczy najważniejsze. Lord zdał sprawę ze swej podróży do Anglji. Niestety, nie miał czasu jechać do Niemiec.
— A więc wszyscy nasi żyją? — zapytał Sternau. — Moja matka, siostra? Don Manuel i moja Roseta?
— Byli zdrowi, kiedy wyjeżdżałem do Meksyku.
— A miss Amy przebywa teraz u nich?
— Tak, aż do mego powrotu. Następnie wszystko się ułoży. Minął czas próby. Wszyscyśmy cierpieli ogromnie, aliści Bóg dał nam siły, abyśmy mogli znieść nasz ból.
— Kiedyś, o spokojniejszej godzinie, musi mi pan więcej opowiedzieć; teraz za bardzo nas pochłania chwila bieżąca.
Juarez zwrócił się do nich:
— Proponuję nie wracać konno, lecz jechać statkiem do Sabinas. Co pan o tem sądzi, sennor Sternau?
— Tak będzie dla nas wygodniej.
— Ale nasze konie?
— Możemy przekazać Apaczom, którzy wnet wrócą z poszukiwań za ciałem Corteja. Miejmy nadzieję, że znajdą tego szubrawca, lub przynajmniej jego ślad. To rzecz dla nas wielkiej wagi. — —
Lord oddał swoje łodzie czerwonym, aby mogli się przeprawić na lewy brzeg. Ci jednak wykorzystali je w inny sposób. Część ich przebyła rzekę wpław, na koniach, poczem pojechała wzdłuż lewego wybrzeża, podczas gdy druga część szukała zwłok na prawym. Trzecia wreszcie wsiadła do łodzi i badała oba brzegi ze strony rzeki. Trzeba było czekać na wyniki tych starannych poszukiwań.
Tymczasem lord udał się z Juarezem do kajuty, a Sternau z Marianem zostali na pokładzie, aby im nie przeszkadzać. Dryden nietylko przywiózł pieniądze i broń, lecz ponadto musiał się z prezydentem układać w sprawie stosunku Anglji do dalszego pobytu Francuzów w Meksyku.
Przepełnieni radosnem poczuciem szczęścia, Sternau i Mariano gwarzyli o ojczyźnie i przyszłości. Tak byli wzruszeni, że nie spostrzegli, jak upływał czas.
Naraz rozległ się krzyk z wybrzeża.
— Indjanin — rzekł Mariano. — Czego pragnie?
Sternau podszedł do brzegu pokładu i zapytał.
— Mój biały brat niech przyjdzie — odpowiedział Apacz. — Jest ślad.
— Czyj?
— Nie wiem. Sami zobaczycie. Wysłano mnie jako gońca.
Ponieważ nie było zwykłych łodzi, Sternau spuścił na rzekę małą jednowiosłową dingi, przeznaczoną do osobistego użytku lorda, i skierował się ku brzegowi, gdzie czekał Indjanin.
— Pójść ze mną! — rzekł zwięźle Apacz, wracając tam, skąd przybył.
Rumak Sternaua stał na dawnem miejscu. Sternau odwiązał go, dosiadł i pojechał w galopie za czerwonoskórym. Jazda trwała dosyć długo. Indjanin zatrzymał się dopiero po godzinie. Tam już czekali licznie zebrani jeźdźcy, którzy przeszukali prawe wybrzeże. Nawet czółna stały u brzegu. Widać było z postawy Indjan, że otaczają jakieś miejsce, nie ważąc się go przekroczyć.
Jeden z Indjan siedział na ziemi. Krucze pióra w czuprynie wskazywały, że był wyższej rangi, niż towarzysze. On to zapewne kierował poszukiwaniami. Ujrzawszy Sternaua podniósł się i rzekł:
— Matava-se niech do mnie podejdzie.
Sternau zsiadł z konia, oddał uzdę najbliżej stojącemu Indjaninowi i podszedł do czerwonoskórego. Ten wskazał na ziemię.
— Mój biały brat niech zobaczy!
Sternau spojrzał, spoważniał i nachylił się niżej.
— Ach, to ślad jeźdźca!
— Czy brat mój widzi, ile jest koni?
— Tak. Jednego dosiadał, a drugiego prowadził. Miał zatem dwa wierzchowce.
Indjanin wskazał ręką na wybrzeże. Sternau powiódł spojrzeniem, nie spuszczając śladu z oka.
— Wjechał do rzeki, — rzekł — lecz przedtem zsiadł, aby zebrać sitowie. A więc chciał się dostać na drugi brzeg; zebrał kilka pęków sitowia, zamierzając dzięki nim ułatwić pływanie koniowi.
— Mój brat słusznie sądzi. Któż to mógł być?
— Być może myśliwy, którego dzisiaj spotkaliśmy. Dążył mniej więcej w tym kierunku. Trzeba jeszcze dokładniej to zbadać.
— Czerwoni mężowie już to uczynili. Matava-se niechaj tu przejdzie i zbada ślad.
Indjanin wskazał na miejsce, wydeptane kopytami. Trzeba było nielada umiejętności, aby coś z tego wywnioskować. Po kilku sekundach Sternau oświadczył:
— Tu pasły się konie, podczas gdy jeździec zbierał sitowie; konie się nieco poróżniły. Przypuszczam że się pogryzły. Być może, wydarły sobie trochę włosów. Trzeba przeszukać, czy się nie znajdą.
— Czerwoni mężowie szukali. Mój brat niech obejrzy ten włos końskiego ogona.
Indjanin pokazał włos.
— Czarnej maści — rzekł Sternau.
— A ten kosmyk?
Czerwonoskóry wskazał kosmyk dosyć krótkich włosów. Sternau obejrzał je dokładniej, poczem odparł:
— Czerwonobrunatny! Ten kosmyk składa się z dolnych włosów grzywy. Jeden koń jest więc czarny, a drugi czerwonobrunatny. To jeździec, którego dziś spotkaliśmy, nikt inny. Miał dwa takie konie.
Uff! Czerwoni mężowie byli jeszcze uważniejsi.
Mówiąc to, wskazał na las, z którego wyłonili się dwaj Apacze na spienionych wierzchowcach.
— Skąd oni wracają?
— Niech mój brat z nimi pomówi!
Skoro się zbliżyli, Sternau zapytał:
— Czy moi bracia tropili ślady?
— Matava-se odgadł — stwierdził jeden. — Prowadzą do miejsca, gdzieśmy spotkali myśliwego.
— A więc to on?
— Tak, to on.
Sternau zmiarkował, że to nie wszystko.
— Ale czemu moi czerwoni bracia tak się zajmują owym myśliwym? — zapytał przywódcy. — Czy, aby odkryli coś jeszcze?
— Tak; Matava-se mniema, że jeździec przeprawił się przez rzekę? Wojownicy Apaczów to samo myśleli, ale, kiedy jechali dalej, odnaleźli jego ślad.
— A więc tutaj wjechał do rzeki, a nieopodal zawrócił z niej? Trudno zrozumieć. Aby tylko napoić konie, nie trzeba wszak wjeżdżać do rzeki. Poza tem, skoro miał tak prędko wrócić na brzeg, poco mu było sitowie? A zatem, należy przypuszczać, że zamierzał się przeprawić, ale z jakiegoś powodu zrezygnował z tego.
— Matava-se jest nader przenikliwy.
Ach, moi czerwoni bracia znaleźli coś?
— Tak. Niech mój brat mi towarzyszy.
Indjanin zaszył się w sitowie, a Sternau szedł za nim. Trudno było się tutaj poruszać, atoli trudy wnet się opłaciły, gdyż, ledwie przeszli sto kroków i ledwie Indjanin stanął nad rzeką, Sternau ujrzał tratwę, skleconą z sitowia i gałęzi. Była dosyć obszerna, jak dla jednego człowieka.
— Mój biały brat niech obejrzy tę tratwę! — rzekł Indjanin.
— Widzę. Czy mój czerwony brat znalazł coś, co mogłoby wyjaśnić użytek tratwy?
— Owszem. Tutaj.
Indjanin sięgnął za pas i wydobył barwną chustkę, złożoną i związaną dwoma rogami. Wyglądała tak, jakgdyby była użyta do kompresu na ból głowy lub zęba. Sternau obejrzał dokładniej chustkę. Rzekł:
— Tu są ślady krwi. Ta chustka leżała na krwawiących oczach. Gdzież ją znaleziono?
— Wisiała na gałęzi tratwy.
— Co za brak przezorności ze strony tego Corteja! Gdyż on to był. — Spojrzał na ziemię, zobaczył kilka dalszych śladów. — Czy synowie Apaczów szukali dalej?
Indjanin skinął głową.
— Mój brat niech mi towarzyszy!
Pośród sitowia była utorowana wygodna droga. Obaj poszli i dotarli wnet do miejsca, gdzie widzieli prowadzący z wody podwójny ślad koński.
— Ach, tu myśliwy znów wyszedł z wody — rzekł Sternau.
— A pojechał tam — dodał Indjanin, wskazując na prawo.
Poszli za tym nowym śladem do małego, wydeptanego placyku.
— Czy moi bracia tu co znaleźli? — zagadnął Sternau.
— Tu leżał Cortejo — odpowiedział Apacz — i tu spotkał się z białym myśliwym.
— Dokąd prowadzi ten ślad?
— Znów do lasu.
— Czy szliście za nim?
— Nie. Chcieliśmy uprzednio pomówić z Matava-se.
— Dobrze. Mój brat sądzi, że myśliwy zabrał ze sobą Corteja?
— Tak. Posadził go na drugim koniu.
— A zatem niech mój brat wraz z kilkoma ludźmi wyruszy za śladem, aby sprawdzić, czy prowadzi ku okolicy Candela i Saltillo.
— To pochłonie wiele dni.
— Owszem, o ileby się chciało jechać do samego Saltillo. Ale wystarczy tropić ślad do jutra w południe. Stąd już wiadomy będzie kierunek. Wnet potem niech synowie Apaczów przywiozą mi odpowiedź.
— Dokąd?
— Do Monclovy.
Uff!
Indjanin wypowiedział tylko to jedno słowo i wrócił do swoich. Na jego skinienie pięciu towarzyszy dosiadło rumaków i, nie tracąc słów zbytecznych, pojechało wraz z nim po tropie myśliwego.
Sternau wydał rozkaz, aby zaprzestano poszukiwań i sprowadzono łodzie zpowrotem do statku, potem wsiadł na koń i pojechał. Na parowcu oczekiwano go z niecierpliwością.
— Znaleziono? — zawołał jeszcze zdala Juarez.
— Tak — odparł.
— Jego samego?
— Nie; tylko, niestety, jego ślad.
— Biada! A więc żyje?
— Pewnie. Tą chustką przewiązywał sobie oczy.
Mówiąc to, Sternau wszedł na pokład i pokazał chustkę.
— Co jeszcze wiecie o nim? — zapytał lord.
— Przedewszystkiem, że na pewno ma poranione oczy. Po drugie, że pływał na małej tratewce.
— A więc słusznie przypuszczał mój sternik, że jego własni najemnicy wydali go na sztych.
— W takim razie przeżył kilka okropnych godzin. To nie przelewki być ślepym i samotnie pływać na tratwie.
— Przypuszcza pan zatem, że istotnie oślepł?
— Przynajmniej chwilowo. Gdyby wzrok mu dopisywał, nie zostawiłby chustki. Zapewne spadła mu z twarzy i nie mógł jej znaleźć. Prąd zaniósł na brzeg jego małą tratwę. Poczuł ląd i wydostał się na ziemię, gdzie znaleziono go pośród sitowia.
— Kto? — badał prezydent.
— Myśliwy, któregośmy dziś spotkali.
— Ach, ten! A więc nasi Apacze się spóźnili?
— Tak, niestety; ten myśliwy pojechał z nim, jak się zdaje, w kierunku południowym.
— To jeszcze nieźle. Został więc w kraju. Gdyby zaś znalazł się na drugim brzegu, dotarłby do Texasu i stracilibyśmy nad nim władzę. Czy są jakieś oznaki, wskazujące, dokąd się udał?
— Tak — odparł Sternau. — Do hacjendy del Erina. Tam jest jego córka. Ślepy i bezradny, nadewszystko musi dążyć do ludzi, którym może ufać. Mam na myśli w pierwszym rzędzie córkę.
— Sądzi pan, że ten myśliwy zaprowadzi go do hacjendy? W jakim celu?
— Cortejo przyrzekł mu chyba sute wynagrodzenie.
— To bardzo prawdopodobne. Jest również rzeczą możliwą, że ludzie ci znają się oddawna.
Naraz oszołomienie odmalowało się na twarzy Sternaua.
— To przypuszczenie przywiodło mi coś na pamięć — rzekł. — Czy przypomina pan sobie odpowiedź myśliwego, kiedyśmy go zapytali o nazwisko?
— Tak. Powiedział, że się nazywa Grandeprise.
— Grandeprise jest sprzymierzeńcem Corteja! Wszak Enrico Landola nazywał się dawniej Grandeprise!
— Mniema pan, że jest spokrewniony z tym myśliwym?
— Prawdopodobnie. Nieczęsto wszak spotyka się takie nazwisko.
— Trzeba pośpiesznie schwytać obu ptaszków. Co zarządzimy w tym celu?
— Wysłałem kilku Apaczów, aby zbadali ślady. Mają się przekonać, czy trop prowadzi ku Saltillo, a następnie przywieźć odpowiedź do Monclovy.
— Czy nie lepiejby było, zamiast wywiadowców, wysłać cały oddział w pościgu za obu łotrami? Wówczas rychlej mielibyśmy Corteja w ręku.
— Myli się pan. Przedewszystkiem trzeba byłoby o zmroku zaprzestać pościgu. Grandeprise zaś mógłby jechać bez przerwy przez całą noc.
— Czy miał aż tak świetne wierzchowce?
— Przejedzie całą noc i z pierwszej lepszej stadniny zabierze dwa rumaki. Prześladowcy nie zdołają go doścignąć.
— Ale czy pozwolimy Cortejowi umknąć?
— Bynajmniej. Ale można go będzie schwytać tylko na hacjendzie. A do tego potrzebna nam pańska pomoc, sennor Juarez.
— Czego pragniecie? — zapytał prezydent.
— Z przejętego listu córki Corteja wynika, że w hacjendzie zebrała się większa ilość zwolenników Corteja. Potrzebujemy zatem ludzi, sennor.
— Ilu?
— Kto wie! Nie mam pojęcia, ilu kwateruje w hacjendzie.
— A więc zobaczymy, ilu będę mógł wam odstąpić. Uczynię, co mogę. Hacjenda jest ważną placówką; przecież leży wpobliżu wielkiej drogi z Południa na Północ. Jestem gotów do największych wysiłków, ażeby zdobyć hacjendę i Corteja. — Sądzę, że powinniśmy już wyruszyć, gdyż musimy co rychlej przybyć do Monclovy.
— Musimy, niestety, czekać na łodzie.
— Kiedy powrócą?
— Najwcześniej za godzinę.
— Odbijemy sobie tę zwłokę, wzmagając działalność parowca. —
Sternau miał słuszność. Apacze wrócili w łodziach dopiero po upływie godziny. Oba parowce były rozpalone i gotowe do wyjazdu. Poleciwszy czerwonym wrócić do obozu drogą, tego dnia przebytą, pożeglowano.
Podczas jazdy Juarez miał dosyć czasu, aby się porozumieć z lordem. Sporządzili układ na papierze i podpisali go własnoręcznie. W gąszczach Rio Grande del Norte został zawarty pakt, który zmusił Napoleona do wycofania wojsk z Meksyku i odstąpienia władzy nad krajem Juarezowi.
— Chciałbym wcześniej dotrzeć do hacjendy, niż Cortejo, — rzekł Sternau do Mariana.
— To byłoby świetne.
— Ponieważ niewiadomo, ilu się tam zebrało ludzi Corteja, przeto przydałoby się nam tysiąc jeźdźców, cóż jednak, Juarez nie może nam dać tylu.
— A więc weźmy mniej! — zawołał Mariano. — Czemu nie moglibyśmy zdobyć hacjendy z mniejszym oddziałem? Nie liczba, lecz odwaga stanowi o zwycięstwie.
— Podzielam twoje zdanie. Przebiegłością można również zdobyć hacjendę, ale droga jeszcze niepewna; może Francuzi będą usiłowali odzyskać straconą Monclovę.
— W takim razie Cortejo ujdzie nam żywcem. Wcześniej od nas dotrze do hacjendy.
— Zapominasz, że musi jechać okólnemi drogami, gdyż lęka się Francuzów niemniej, niż nas.
— To prawda. Jeśli Juarez się pośpieszy i jeśli nie będziemy szczędzili koni, może wyprzedzimy Corteja.
— Przypuszczam też, że jest ślepy i, mimo że ma towarzysza, bezradny. W każdym razie oczy dolegają mu bardzo. Zapewne trapi go febra. To ogromnie zahamuje szybkość jego jazdy. — —



III
ZNAK MIKSTEKÓW

Tymczasem parowce i łodzie przebywały znaczną przestrzeń. Sępi Dziób stał na mostku pierwszego parowca. On to bowiem prowadził małą flotyllę.
Nazajutrz wyjechano z Rio Grande del Norte na Salado i zbliżono się do ujścia Sabinas.
Sternau stał na pokładzie, zatopiony w kontemplacji pejzażu, kiedy podszedł doń Juarez i rzekł:
— Czy pańscy bliscy wiedzą o jego powrocie?
— Nie. Kiedy wylądowaliśmy w Guaymas, zamierzałem do nich napisać, ale tam niema urzędów pocztowych.
— I tu ich niema; w każdym razie poczta tutejsza jest nader niepewna.
— A więc moi bliscy długo jeszcze będą czekać — rzekł smutnym głosem Sternau.
— Chętniebym panu pomógł, mój drogi sennor, lecz Francuzi stoją mi na zawadzie. Dwukrotnie usiłowałem przekazać nieszkodliwą prywatną korespondencję, ale za każdym razem odmawiali.
— Czy to pan wysyłał te listy?
— Nie. Pisali nieznani mi ludzie, którzy mnie prosili tylko o pozwolenie. Chętnie je dawałem, lecz z granicy francuskiej okupacji odsyłano je zpowrotem, aczkolwiek listy były otwarte i każdy mógł się przekonać o ich niewinnej treści. Jeden stracił wskutek tego majątek, drugi też poniósł poważne straty.
Wypowiedział to głosem rozgoryczonym; potem dodał:
— A może ich weźmiemy na kawał? Napisze pan do domu dwa jednakowo brzmiące listy. Jeśli jeden przepadnie, to może drugi dotrze do celu.
— W jaki sposób?
— Jeden wyśle pan do Tampico a drugi do Santillana. W obu tych miejscowościach mam zaufanych ludzi, którzy z radością przekażą listy jakiemuś okrętowi.
— Lecz kto je zawiezie? To niebezpieczna misja!
— Mam wielu ludzi, którzy są dość przedsiębiorczy, aby się na to ważyć. Zresztą, niema mowy o prawdziwem niebezpieczeństwie. Nawet jeśli Francuzi schwytają jednego gońca i otworzą list, to zobaczą, że zawiera tylko wiadomości osobiste, które wszak nie mogą narazić gońca.
— A więc muszę w liście pominąć pana milczeniem.
— I to nie jest konieczne. Co zawinił goniec, że adresat znajduje się przy mnie?
— Kiedy mogę napisać?
— Natychmiast, o ile to możliwe. Skoro tylko dotrzemy do obozu, wybiorę dwóch ludzi, którzy bezzwłocznie wyruszą w drogę.
Sternau napisał obszerny list do swoich drogich.
W chwili, kiedy zakończył kopję, parowiec wydał ostre gwizdnięcie. Przyjechano do obozu. W obozie panował żywy ruch. Nietylko byli tu jeźdźcy, ale także zamówione wozy, zaprzęgnięte w woły. Można było ogarnąć wzrokiem całe zgromadzenie, gdyż była to otwarta prerja. Łodzie ruszyły ku brzegom i przystanęły. Zaczęło się wyładowanie.
Teraz okazało się, co przywiózł lord dla Juareza — małe beczułki, pełne złotych monet, tysiące strzelb, noży, pistoletów i rewolwerów; wielkie zapasy prochu, ołowiu, gotowych patronów, telegrafów polowych z wielu milami drutu, nosze dla rannych, i wiele innych rzeczy, niezbędnych do walki i pielęgnowania rannych. Łodzie były wypełnione ładunkiem; ludzie, pracujący nad przeniesieniem ich zawartości na wozy, rozumieli, że tej pomocy, okazanej Juarezowi przez Anglję, wprost niepodobna ocenić.
Dryden osobiście kierował wyładowaniem, a Juarez przyjęciem ładunku i przepakowywaniem. Sternau pomagał lordowi.
— Co się stanie ze statkami? — zapytał.
— Wrócą do El Refugio. Zostaję przy Juarezie.
— Jako poseł Anglji?
— Tak.
— Ale czy uprzytomnił pan sobie niebezpieczeństwa, na które się narażasz, milordzie?
— Tak. Nie mogę się na nie oglądać. Moja obecność uprawomocnia czyny prezydenta. Zobaczymy, czy wojska cesarskie potraktują jako szajkę bandycką armję, przy której przebywa prawomocny przedstawiciel Wielkiej Brytanji. Za kilka dni przyłączy się do nas przedstawiciel Stanów Zjednoczonych.
— Mariano zechce się oczywiście do pana przyłączyć, ale wszak on ma inne obowiązki.
— Sądzę, że to wszystko da się połączyć. Zanim nie wkroczymy do stolicy Meksyku, nic nie zdziałamy w sprawie Rodrigandów, a więc najlepiej będzie, jeśli wszyscy zostaniecie u Juareza, którego wojsko tak się pośpieszy, że już niebawem wkroczymy do stolicy. Wiem, że cesarz francuski otrzymał nader poważne ultimatum od rządu Stanów Zjednoczonych. Jeśli Napoleon nie wycofa wojska z kraju, Stany Ameryki Północnej wyślą swoją armję.
— Przeciwko Francuzom?
— Naturalnie. Przypuszczam nawet, że toczą się już tajne układy w sprawie czasu i sposobu wycofania się wojsk francuskich.
— Przypuszcza pan, że powoli będą odstępowali kraj Juarezowi?
— O nie; przypuszczając tak, ośmieszyłbym się przeraźliwie.
— Więc cóż?
— O, rzecz prosta. Dali arcyksięciu Maksymiljanowi koronę cesarza. Będą go skłaniali, aby abdykował dobrowolnie, ale on, o ile go znam, a zwłaszcza cesarzową i doradców, odmówi. Francuzi zatem będą zmuszeni pozostawić cesarza własnemu losowi. Będą się cofać i opuszczać miasto po mieście, prowincję po prowincji. Cesarz zaś nie posiada dosyć siły, aby utrzymać jakąkolwiek miejscowość, dzięki czemu cały kraj przypadnie Juarezowi. W istocie odbędzie się to tak, jakgdyby Basaine bezpośrednio zwrócił Meksyk prezydentowi.
— A cesarz Maksymiljan?
— Poniesie konsekwencje. Zaufał Napoleonowi, który go opuszcza. Nie pozostaje mu nic innego, tylko wyjechać wraz z Francuzami, lub bronić się do upadłego i polec.
— Mój Boże! Wszak niema mowy o jego śmierci!
Lord wzruszył ramionami.
— Co za los! Gdybym mógł być przy nim, aby go ostrzec!
— Nie wskórałby pan więcej, niż generał Mejia, który, jak wiadomo, jest najszczerszym doradcą cesarza. Można powiedzieć, że Maksymiljan uważał się za przeznaczonego na cesarza. W roku 1851, zwiedzając Hiszpanję, stojąc wobec grobów swych przodków, Ferdynanda i Izabelli, w podziemiach katedry w Granadzie, napisał osobliwy wiersz. Czy zna go pan?
— Nie.
— Czytałem i zachowałem go w pamięci. Brzmi dosłownie tak:

Blask pochodni w mroków morzu
Wiedzie wnuka w te zakątki.
Kędy w zimnem, ciasnem łożu
Spoczywają królów szczątki.

Nad swych wielkich przodków prochem,
Nad grobowcem zadumany,

Zmawia modły cichym szlochem
Za umarłych zapomnianych.

Naraz zahuczało w grobie
Stare próchno słupów grzmi, —
Złote berło, tu w żałobie
Już plus ultra z Wschodu lśni.


— Niestety, berła tego szukał nie na Wschodzie, lecz na Zachodzie. Jego blask zostanie przyćmiony i kości prawnuka, który zginie po krótkim śnie o cesarstwie, nie zostaną złożone w królewskich grobowcach, tylko zgniją w dole jakiejś meksykańskiej miejscowości. Daj Boże, abym był fałszywym prorokiem! Ale dosyć z tem! Oto nadchodzi ktoś, kto, zdaje się, chce z panem pomówić.
Był to Antoni Unger, Piorunowy Grot. Obejrzał się dokoła badawczo i zapytał:
— Jak długo to potrwa, panie doktorze?
— Zapewne dwa dni.
— Ach! A hacjenda del Erina?
— O tem pomówimy później, mój drogi.
Unger bawił się rewolwerami.
— Dopiero później? Czy nie lepiej już pomówić? Słyszałem od Apaczów, że Cortejo zbiegł.
— Tak, niestety.
— Pojedzie do hacjendy; tam jest jego córka. Czytaliście jej list, znaleziony u przywódcy. Słyszał pan także słowa konającego. Jestem niespokojny o teścia. Nie mogę czekać dłużej; jadę do hacjendy.
Sternau się przeraził.
— Co pan zamierza? Drogi są obwarowane Francuzami. Schwytają pana!
— Nie sądzę. Pojedzie ze mną Bawole Czoło. Zna wszystkie dróżki; nikt nas nie spotka.
— Dobrze. Przypuśćmy, że szczęśliwie dotrzecie do celu, a co później?
— Uwolnimy hacjendera.
— Wy obaj?
— Tak. Chodź pan ze mną do Bawolego Czoła.
Unger wrócił po deskach na ląd; Sternau szedł za nim. Na brzegu stali Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce. Miksteka podszedł do nich i zapytał Ungera.
— Co zamierza czynić Władca Skał?
— Radzi mi czekać.
— Dosyć długo czekaliśmy!
— Więc mój brat Bawole Czoło chce także pójść do hacjendy — zapytał Sternau.
— Tak — odparł zapytany. — Jestem wolnym Indjaninem, wszelako hacjenda owa była ojczyzną dla Karji, mojej siostry; sennor Arbellez był moim przyjacielem i bratem. Jadę go ratować.
Słowa te i ton, którym zostały wypowiedziane, przekonały Sternaua, że Indjanin postanowił bezwzględnie wcielić je w czyn. Wiedział, że niezłomność Indjanina oprze się wszelkim namowom.
— Ale w jaki sposób zamierza mój brat ratować Arbelleza? Okolica jest pełna Francuzów.
Twarz Miksteki wyrażała lekceważenie.
Bawole Czoło kpi sobie z Francuzów!
— Ale jest ich wielu.
— Miksteków jest więcej.
— Ach, mój brat chce zwołać swoich braci? To zajmie wiele czasu.
— Nie. To zajmie noc jedną. Skoro wódz Miksteków da znak ognisty na górze Reparo, nazajutrz wieczór zgromadzi się dokoła niego tysiąc mężów.
— Czy to pewne? Mój brat nie był tyle lat u swoich!
— Synowie Miksteków nigdy nie zapominali o swoich obowiązkach. Idzie z nami także mój brat Niedźwiedzie Serce.
Uff! — potwierdził wódz Apaczów.
— Ale kto będzie dowodził Apaczami, którzy zostaną z Juarezem?
— Mój brat Niedźwiedzie Oko.
Sternau obejrzał zdecydowane twarze tych trzech mężów; spoglądał przez chwilę na ziemię i rzekł:
— Moi bracia mają słuszność. Nie możemy czekać, aż Juarez da nam wojsko. Nasz przyjaciel Arbellez jest w niebezpieczeństwie, a więc obowiązek nakazuje jak najprędzej śpieszyć z odsieczą.
Oczy Bawolego Czoła rozjaśniła radość.
— Wiedziałem, że Matava-se pojedzie z nami, — rzekł. — Karja i jej biała przyjaciółka zostaną przy Juarezie.
— Czy nie pożegnamy się z niemi.
— Nie. Przeszkodzą nam tylko.
— A co ma powiedzieć Juarez, skoro go zapytają?
— Niech powie, że wyruszyliśmy na przeszpiegi. To je uspokoi, a przecież Juarez nie skłamie, gdyż nasza wyprawa jest właściwie wyprawą wywiadowczą do kraju, zajętego przez wroga.
— A więc pomówmy z nim bezzwłocznie!
Juarez, lord i pozostali byli oszołomieni postanowieniem czterech śmiałków. Usiłowali z początku wyperswadować im to szaleńcze zamierzenie. Skoro próba spełzła na niczem, Mariano, kapitan Unger i mały André oświadczyli, że chcą się przyłączyć, a następnie tę samą chęć wyrazili Mindrello i stary hrabia. Ten przypomniał, że ma wielkie porachunki z Corteją. Sternau z początku był przeciwny narażaniu hrabiego Fernanda na trudności wyprawy, lecz wkońcu ustąpił, uświadomiwszy sobie, iż nagłe zjawienie się tego właśnie człowieka wywrze na Józefie największe wrażenie i skłoni ją, być może, do cennego wyznania.
— Weźcie ze sobą jakiś oddział Apaczów! — prosił Juarez doktora.
— Zrezygnujemy z tego — odpowiedział Sternau. — Mniejsza garstka łatwiej dostanie się do hacjendy.
— Gdybym miał dostateczną ilość wojska, dałbym wam tak liczną eskortę, że moglibyście jechać, nie kryjomo, lecz otwarcie. Ale ufam, że nie zawiedzie nadzieja, pokładana przez Bawole Czoło w rodakach. A zresztą, niebawem i ja do was przybędę. —
Po serdecznem pożegnaniu, dziewięciu mężczyzn dosiadło koni i pojechało. — —
Kiedy trzeciego dnia Juarez przybył do Monclovy, dowiedział się o nadejściu ochotniczych oddziałów amerykańskich. Wcielił je do swego wojska i wyjechał wślad za przyjaciółmi, aby nieść im w razie potrzeby zbrojną pomoc. Oni tymczasem pojechali drogą okrężną, co przedłużyło wyprawę. Wreszcie, niepostrzeżenie dotarli do okolicy hacjendy. Objechali ją rozległem kołem i zatrzymali się na górze El Reparo.
Była to owa góra, w której wnętrzu znajdowała się jaskinia skarbca królewskiego, a na której wierzchołku odbywały się okrutne sceny nad Stawem Krokodylów.
Wpobliżu góry wjechali pomiędzy gęste, cienkie krzewiny, gdy naraz jadący na czele Bawole Czoło osadził konia.
— Jeździec — rzekł, wyciągając rękę.
Towarzysze spojrzeli we wskazanym kierunku i ujrzeli człowieka, który siedział na ziemi, podczas gdy koń tego opodal skubał trawę.
— Musimy go objechać, aby nas nie spostrzegł, — rzekł Piorunowy Grot.
Słońce zachodziło, a góra rzucała mocny cień, mimo to można było ogarnąć wzrokiem rozległą dokoła przestrzeń.
— Jedziemy tam! — zaproponował Miksteka, przyjrzawszy się uważnie siedzącemu człowiekowi. — To vaquero z hacjendy del Erina. Poznaję go, aczkolwiek się zestarzał.
— Czy to oddany człowiek?
— Był zawsze przyjaźnie usposobiony względem wodza Miksteków.
— Przekonamy się, czy trwa w swem usposobieniu!
Podjechali więc. Skoro vaquero ich ujrzał, skoczył na konia i chwycił za strzelbę.
— Emilio nie powinien się lękać — zawołał Bawole Czoło. — Czy też może został wrogiem Miksteków?
Vaquero jakgdyby zesztywniał w siodle.
O Dios! — zawołał wreszcie. — Bawole Czoło! Czy umarli zmartwychwstają?
— Nie; lecz żywi powracają. Czy znasz tych mężów?
Emilio powiódł wzrokiem po jeźdźcach; twarz rozjaśniała mu się coraz bardziej. Odmalowały się na niej radość i zdumienie.
Valgame Dios, czy dobrze widzę? Wszak to sennor Sternau.
— We własnej osobie.
— A to Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów?
— Tak, oczy cię nie mylą.
— O, mój zbawco! A myśmy sądzili, żeście polegli. Gdzie są pozostali?
— Żyją i wkrótce przyjadą za nami.
— Znajdą smutne zmiany na hacjendzie. Znajdą wrogów.
— Ilu ich jest?
— Około sześciuset.
— Kto im przewodzi?
— Cortejo. Ale on niedawno wyjechał. W zastępstwie dowodzi jego córka Józefa.
— Co czynią ci ludzie?
— Jedzą, piją i śpią. Zamęczają vaquerów, oczekując powrotu Corteja.
— Gdzie jest sennor Arbellez?
— Schwytany. Wtrącili go do piwnicy, gdzie zamrze powolną śmiercią głodową. Sennora Marja Hermoyes i Anselmo są przy nim.
— Anselmo? Uff! Ten, który był w forcie Guadelupa?
— Tak.
— Więc chodź z nami!
Emilio przyłączył się do nich z radością. Oglądając tych dzielnych ludzi, krzepił się nadzieją wyzwolenia. Poznał wymienionych trzech jeźdźców, nie poznał zaś Piorunowego Grota. Jadąc obok niego, zapytał:
— Wybaczy pan, sennor, — rzekł. — Na pewno widziałem pana dawniej, ale nie wiem, jak pana nazwać.
— Czy aż tak bardzo się zmieniłem? — zapytał z uśmiechem Unger.
Ten uśmiech i głos przypomniały się vaquerowi.
— Wszyscy święci, czy to prawda? — zapytał. — Sennor Unger? Boże, co za radość! Ale czy jeszcze żyje sennorita Emma?
— Żyje i niebawem wróci do hacjendy. Ale powiedz mi przedewszystkiem, kto skazał sennora Arbelleza na głodową śmierć!
— Sądzę, że sennorita Józefa.
— Czy jej ojciec był jeszcze wówczas na hacjendzie?
— Tak.
— To wystarczy. Poniosą zasłużoną karę.
Unger zgrzytnął zębami; oczy Bawolego Czoła rozbłysły gniewem. Obaj pałali pragnieniem zemsty. Biada Cortejowi i jego córce, jeśli wpadną w ich ręce!
Droga prowadziła po zboczach góry. Dotarli do Stawu Aligatorów, zanim zagasły ostatnie promienie dnia. Stało tu jeszcze drzewo, naukos pochylone nad wodą. Powierzchnia stawu była gładka. Bawole Czoło zatrzymał się na brzegu, wydał żałosny okrzyk, okrzyk, jakim wabi się krokodyle. Natychmiast wyłoniła się z głębi większa ilość sękatych głów. Dopełzły do brzegu i poczęły szczękać paszczami, wydając dźwięk, podobny do zderzania się potężnych słupów.
Uff! Długo nie żarły! — rzekł Miksteka. — Niebawem się nasycą. Bawole Czoło postara się o jadło dla świętych krokodyli Miksteków.
Objechali staw; w lesie zsiedli z rumaków, oddając je pod opiekę Emilia. Poczem Bawole Czoło poszedł pieszo dalej.
Pośrodku wierzchołka wznosił się w kształcie piramidy pagórek, który mógł uchodzić za twór natury. Tu się zatrzymał wódz Miksteków.
— Oto jest piec mego plemienia — oświadczył.
— Ach, ukryty smolny piec? — zapytał Piorunowy Grot.
— Tak, wypełniony smołą, żywicą, siarką i suchą trawą. Więcej, niż przed setką lat został wystawiony, a jednak wciąż jeszcze sprawnie działa. Otwórzmy go!
Indjanin poszedł do boku piramidy, wyjął kamień, pokryty ziemią i zarośnięty trawą.
— To otwór do przewiewu?
Wódz skinął głową, poczem wszedł na wierzchołek. Tam tkwił w ziemi pień niezbyt mocnego drzewa; wyglądał tak, jakgdyby piorun nadał mu obecny, nieco dziwaczny kształt. Bawole Czoło wyginał go dopóty, dopóki nie ustąpił. Na jego miejscu pozostał dół; Indjanin otwór rozszerzył.
— Ściemniło się — rzekł. — Zapalimy znak wojny. Bawole Czoło przez długie lata nie był u swoich, lecz moi bracia wnet się przekonają, że jego rozkazy znajdują posłuch.
Ukląkł i wykrzesał ognia. Niebawem zapłonęło kilka suchych szczap, które wyłupał z pnia. Rzucił je do dołu i zszedł z pagórka.
Z początku rozległo się trzeszczenie, poczem głośne syki. To buchnął płomień półmetrowej wysokości.
— Za niski — zauważył Unger.
— Mój brat niech chwilę poczeka — odparł wódz. — Synowie Miksteków umieją wzniecać płomienie wojny.
Miał słuszność. Po minucie płomień zaczął się wznosić, a po pięciu minutach osiągnął niebywałą wysokość. Miał kształt słupa, który na górze rozpryskiwał się we wszystkich kierunkach, słupa o takim blasku, że na całym wierzchołku góry było jasno jak za dnia.
— Piec, jakiego jeszcze nie widziałem! — oświadczył Sternau.
— Niebawem otrzymamy odpowiedź — zapewnił Bawole Czoło.
— Czy jest takich pieców więcej?
— Tak, gdziekolwiek mieszkają Mikstekowie. Do wzniecania ognia wyznaczono nawet specjalnych mężów.
— A jeśli oni umarli, lub jeśli ich niema?
— W takim razie przekazali innym swe powinności. Mój brat niech spojrzy!
Ognisko płonęło może już kwadrans. Wódz wskazał na południe. Tu wznosił się również płomień w odległości, której z powodu mroków nocy niepodobna było określić. Na północy wyrastał drugi, i już wkrótce można było ujrzeć pięć podobnych zniczów.
Bawole Czoło podszedł do kamienia, który leżał wpobliżu. Podniósł go mimo ciężaru, i oto ukazał się otwór, w którym leżało kilka kul, wielkości kul bilardowych. Wziął trzy, wrzucił w płomienie i oględnie przykrył otwór kamieniem.
— Co znaczą te kule? — zapytał Sternau.
— Mój brat zaraz zobaczy.
Ledwie to powiedział, a już trzy płomienie wystrzeliły ku niebu i utworzyły wgórze trzy ogniste tarcze, które przez dłuższy czas tkwiły na jednakowej wysokości, poczem powoli zaczęły się opuszczać.
Wkrótce zobaczono podobne znaki nad pięcioma pozostałemi piecami.
— Co to oznacza?
— Każde miejsce ma swój znak — oświadczył Bawole Czoło. — Dałem znak góry El Reparo, aby Mikstekowie wiedzieli, gdzie się mają zgromadzić.
— Ale wrogowie także zauważą te ognie.
— Nie będą wiedzieli, co one oznaczają. Oto już płomień opada. Moi bracia niechaj poczekają parę chwil, a następnie opuścimy to miejsce.
Znak ognisty opadł z tą samą szybkością, z jaką się był wzniósł. Teraz zapadł mrok taki, jak poprzednio.
Bawole Czoło ułożył kamień w otworze do przewiewu i umieścił drzewo na poprzedniem miejscu. Mimo, że krzątał się w ciemności, nie zostawił na powierzchni żadnego śladu paliwa.
— Kiedy wróg wejdzie na górę, — rzekł — aby obejrzeć miejsce, gdzie płonął ogień, nic nie znajdzie.
— Dokąd teraz idziemy?
— Tam, gdzie ukryjemy się do jutra.
— Do jutra wieczór? — zapytał Unger. — Czy w dzień nie da się nic zrobić dla hacjendy i dla Arbelleza?
— Nie. Ale wieczorem hacjenda będzie nasza.
Wrócili do koni, wsiedli i zjechali z góry; zboczyli na lewo i w pół godziny później dotarli do jaskini, która była zasłonięta krzewiną.
— Tu będziemy czekać — rzekł Bawole Czoło.
Dojechali do tylnej części jaskini, przywiązali konie, ułożyli się na mchu i usiłowali zasnąć, oczywiście, uprzednio rozstawiwszy straże.
Upłynęła noc, a następnie dzień w zupełnym spokoju. Około szóstej zapadł zmrok; jednakże Bawole Czoło poczekał jeszcze dwie godziny, zanim opuścił jaskinię. Dosiedli koni i pojechali.
Skoro przybyli do miejsca, które prowadziło wgórę, usłyszeli przed i za sobą tętent kopyt końskich.
— Kto jedzie? — zapytał Piorunowy Grot pocichu.
— Mój brat niech będzie spokojny — odparł Bawole Czoło. — To są synowie Miksteków, którzy usłuchali mego wezwania.
Kiedy wjechali na górę, panowała tam niezwykła cisza, aliści nad Stawem Krokodyli można było, zresztą dosyć niewyraźnie, rozpoznać sylwetki ludzi i koni, skupione głowa przy głowie. Czerwoni zebrali się w odpowiedzi na znaki ogniste.
Nasi jeźdźcy wyminęli grupy Indjan i dojechali do brzegu stawu. Tu wódz osadził konia i zawołał głośno:
Naha nitaketza!
To znaczy: spokój, chcę mówić!
Słychać było lekki szmer oręża, poczem głos jakiś zapytał:
Taio taha — kto zacz?
Naha Mokaszi-tayiss. — Jestem Bawole Czoło.
Mokaszi-tayiss! — to imię przechodziło z ust do ust. Mimo ciemności można było stwierdzić ogrom wrażenia. Tymczasem rozległ się poprzedni głos:
— Bawole Czoło, wódz Miksteków, nie żyje.
— Bawole Czoło żyje; był w niewoli u wrogów i teraz wrócił, aby się zemścić. Kto ze mną rozmawia?
— Rżący Rumak — brzmiała odpowiedź.
— Rżący Rumak jest wielkim wodzem, jest pierwszym po Bawołem Czole i dowodził opuszczonemi dziećmi Miksteków. Niech podejdzie z pochodnią, aby mnie mógł poznać.
Po kilku chwilach zajaśniała pochodnia. Wielu wojowników stłoczyło się dokoła wodza. Jeden z nich, w stroju myśliwego na bawoły, takim, jaki dawniej nosił Bawole Czoło, zbliżył pochodnię do wodza i spojrzał mu w twarz.
— Mokaszi-tayiss! — zawołał na głos. — Cieszcie się, synowie Miksteków! Wasz wódz powrócił! Podnieście tomahawki i noże, aby go uczcić!
Uff!
Usłyszano tylko ten jeden wyraz, poczem zaległa cisza. Bawole Czoło zaczął mówić:
— Niech strażnicy powiedzą, czy jesteśmy bezpieczni?
— Niema tu obcego, oprócz ośmiu białych, których sprowadził jeden z Miksteków! — zawołano zdala.
— To ja byłem owym Miksteką. Ilu jest was mężów?
— Przeszło jedenaścieset.
— Niech moi bracia słuchają, co im powiem! — zawołał wódz. — Jutro dowiecie się, gdzie tyle czasu przebywał Bawole Czoło. Teraz powiem tylko, że Juarez, Zapoteka, wyruszył, aby wypędzić z kraju Franków. Bawole Czoło pośpieszy doń z wojownikami, pragnącymi walczyć w jego szeregach. Dziś wszakże pojedziemy do hacjendy del Erina, aby pokonać przebywających tam ludzi Corteja. Jego czereda składa się z najgorszych mętów białych twarzy, dla których Miksteka nie ma litości. Kto z pośród nich nie ucieknie, musi umrzeć. Moi bracia niech się podzielą na dziesiątki dziesiątek i jadą za mną. Tam, gdzie się wpobliżu hacjendy zatrzymam, zostaną konie oraz pięćkroć po dziesięciu mężów. Niech wyznaczy ich wódz Rżący Rumak. Pozostali cichaczem obejdą hacjendę, dopóki nie utworzą koła, a skoro padnie pierwszy strzał, wpadną na wroga. Zwycięstwo jest pewne, gdyż przyprowadziłem Władcę Skał, Niedźwiedzie Serce, wodza Apaczów, i Piorunowego Grota, mężnego białego wojownika.
Uff! — rozległo się dokoła stawu.
Niebawem tłum zaczął się powoli poruszać.
— Bawole Czoło nie chce znać miłosierdzia? — zapytał Sternau.
— Nie — odpowiedział surowo. — Mój brat Arbellez miał umrzeć głodową śmiercią. Niech giną!
— Ale przecież nie wszyscy!
— Przy Corteju niema ani jednego mężnego człowieka. Niech giną! Miksteka miażdży takie gady.
Pochód ruszył z góry wężykowato, z Bawolem Czołem i jego przyjaciółmi na przodzie. Na dole puszczono konie w galop. Znaleziono się wreszcie na obszernej równinie, oddalonej o niecałą milę od hacjendy. Wszyscy zeskoczyli z koni, oprócz Sternaua.
— Czemu brat mój nie zsiada? — zapytał Bawole Czoło.
— Pojadę do hacjendy. Może się zdarzyć, że napadnięci, straciwszy nadzieję ocalenia, zabiją Arbelleza. Temu zamierzam przeszkodzić.
— Podzielam zdanie mego brata.
— I ja z tobą jadę! — rzekł Unger.
— Dobrze, jedziemy we dwóch, — odezwał się Sternau. — Ale poczekamy, aż hacjenda zostanie okrążona. Chcę zobaczyć, jak się rzeczy mają na hacjendzie; wystrzał mój będzie sygnałem do rozprawy.
Pięćdziesięciu wojowników zostało przy koniach. Oddziały w milczeniu ruszyły naprzód. Spodziewano się ujrzeć ogniska obozu, wszakże Meksykanie skupili się na dworze i w pokojach hacjendy. Dzięki temu Indjanie mogli się zbliżyć. Kiedy okrążyli hacjendę, Sternau i Unger puścili wierzchowce w cwał, jakgdyby przybywali zdala. Zatrzymali się przed wrotami i zapukali. Z zewnątrz padło pytanie:
— Kto tam?
— Czy to hacjenda del Erina? — zapytał Sternau.
— Tak — odpowiedziano.
— Jesteśmy gońcami.
— Ilu was?
— Dwóch.
— Kto was wysłał?
— Pantera Południa.
— A, w takim razie możecie wejść.
Wrota się otworzyły i obaj odważni mężowie wjechali na dwór, gdzie zeskoczyli z koni. Panował tu mrok; zaprowadzono ich do oświetlonego pokoju. Było pełno ludzi, o dzikiem wejrzeniu. Jeden z nich, zapewne dowódca, zapytał Meksykanina, który przyprowadził obu obcych:
— Czego pragną ci chłopcy?
Sternau odezwał się szybko:
— Chłopcy? Macie do czynienia z sennorami. Weźcie to sobie na rozum! Przybywamy od Pantery Południa i musimy koniecznie się rozmówić z sennorem Cortejem. Gdzież jest?
Meksykanin obejrzał potężną postać Sternaua, która sprawiała silne wrażenie na otaczających. Chciał przecież wyjść z honorem. Odparł:
— Musicie się przedtem u mnie zameldować!
— Tak! Kimże jest pan?
— Załatwiam meldunki.
— No, więc zamelduj nas pan Cortejowi! Reszta pana nie obchodzi.
Meksykanin roześmiał się szyderczo.
— Dowiodę wam, że mnie obchodzi. Przebywamy tutaj na stopie wojennej. Jesteście moimi jeńcami, dopóki nie zdołacie udowodnić, że istotnie wysłał was Pantera Południa.
— Człowieku, co sobie roisz! Czy zameldujesz mnie, czy nie? — huknął Sternau.
Oho! — rzekł Meksykanin. — Teraz mówi się do mnie przez ty! Miej się pan na baczności, bo każę pana wysmagać!
— Ty śmiesz mi to mówić? Oto moja odpowiedź, kanaljo!
Sternau uchwycił Meksykanina za gardło: dwukrotnie uderzył pięścią po głowie, poczem cisnął nieprzytomnego poprzez stół do kąta.
Nikt nie śmiał się odezwać. Sternau wodził płonącem okiem po zebranych i zagroził:
— Każdemu, kto mnie obrazi, może się to samo wydarzyć! Gdzie Cortejo?
— Do djabła! To na pewno Pantera we własnej osobie! — szepnął ktoś ztyłu.
Ta uwaga podziałała. Ktoś odpowiedział:
— Niema tu sennora Corteja, opuścił na krótki czas hacjendę. Dokąd się udał, nie wiem.
— Ale jest przynajmniej sennorita?
— Tak, nad naszym pokojem.
— Znajdę sam; możecie nas nie prowadzić.
Nikt zresztą nie śmiał iść za nim, kiedy wyszedł wraz z Ungerem z pokoju.
Józefa Cortejo leżała w hamaku i cierpiała okrutnie. Zły stan jej zdrowia pogorszył się jeszcze wskutek złej pielęgnacji. Pocieszała ją tylko nadzieja rychłego a zwycięskiego powrotu ojca z ogromną zdobyczą.
Za drzwiami zabrzmiały prędkie, dobitne kroki. Może już przybywa? Podniosła się w niecierpliwem oczekiwaniu. Dwaj ludzie weszli, nie zapukawszy uprzednio, ani się nawet nie ukłoniwszy. Co to za ludzie? Czy już nie widziała niegdyś atletycznej postaci tego człowieka?
Broda utrudniała natychmiastowe poznanie.
— Kto to? Czego chcecie? — pytała.
— Ach, nie zna mnie już pani, sennorita? — zapytał Sternau.
Oczy jej rozszerzyły się, policzki pobladły.
— Kto? O mój Boże — — Sternau!
— Tak — uśmiechnął się w odpowiedzi. — A to widzi pani sennora Ungera, męża Emmy Arbellez.
Józefa szybko się opanowała.
— Czego chcecie?
— O, chcę pani tylko zwrócić ten papier.
Sternau wyciągnął z kieszeni list, który odebrał od jej gońca. Podszedł do niej i pozwolił obejrzeć pismo. Jej własny list! Załamała się jej odwaga.
— Skąd go pan wziął? — szepnęła.
— Odebraliśmy od zabitego gońca pani.
— Zabitego...?
— Tak. Z całym oddziałem wpadł w nasze ręce i wszyscy bez wyjątku polegli.
Józefa była nieprzytomna. Strach ścisnął jej serce. Ledwo zdołała wykrztusić:
— Polegli? Straszne!
— Niech się pani pocieszy. Nie żal ich. Zresztą, i tak nie dotarliby z listem do celu, gdyż napadliśmy również na pani ojca, kiedy czatował na lorda. Z jego ludzi nikt nie uszedł. Czy sam ocalał, niewiadomo jeszcze.
— O Boże, o Boże! — jęknęła.
Pah! Nie wzywaj pani Imienia Bożego! Jesteś djablicą; nie możesz się spodziewać pomocy od Boga.
Słowa te przywróciły jej nieco energję.
— Sennor, — rzekła — zrozum, że jesteś w głównej kwaterze mego ojca!
— Chce mnie pani przestraszyć? — uśmiechnął się Sternau.
— Jedno moje słowo, a będziesz jeńcem.
— Myli się sennorita. Oznajmiam pani, że zbliża się Juarez z wojskiem. Wasze błazeństwo dobiega dziś końca. Czy pani przypuszcza, że przybyłbym tutaj, nie zapewniwszy sobie bezpieczeństwa? Hacjenda jest otoczona; pod wałami stoi przeszło tysiąc Miksteków. Teraz mamy was w ręku.
— Jeszcze nie! — zawołała.
W obliczu wielkiego niebezpieczeństwa odzyskała przytomność umysłu. Mimo bólów, zerwała się z hamaku, chwyciła pistolet ze stołu i strzeliła w Sternaua, wołając na pomoc. Strzał chybił, Sternau bowiem uskoczył na stronę. Za chwilę już leżała na ziemi, pod rękoma Ungera. Jednocześnie rozległo się dokoła hacjendy przeraźliwe wycie. Mikstekowie usłyszeli wystrzał i przyjęli go za umówiony sygnał. Sternau skoczył ku drzwiom.
— Nadchodzą! — rzekł. — Trzymaj pan mocno tę niewiastę, najlepiej zamknąć się z nią w pokoju! Muszę iść nadół do Arbelleza.
Sternau wybiegł. Wnętrze domu sprawiało wrażenie gniazda mrówek. Ze wszystkich stron zbiegali się Meksykanie, tak przerażeni, że nie zwrócili uwagi na jego obecność. Przebił się przez tłum i zszedł o piętro niżej, do piwnicy. Tam płonęło mdłe światełko. Jakiś mężczyzna stał u drzwi na straży.
— Kto jest w tej piwnicy? — zapytał Sternau.
— Arbellez i...
— Gdzie klucz? — przerwał doktór.
— Właściwie na górze u sennority.
Właściwie? To ma znaczyć, że teraz jest tutaj. Daj go!
Strażnik ze zdumieniem obejrzał Sternaua.
— Kto pan jesteś? Co to za alarm na górze?
— Jestem kimś, kogo masz słuchać, a ten alarm na górze nie powinien cię obchodzić. Dawaj klucze!
Oho! Nie daję tak zmiejsca. Chcę usłyszeć pańskie imię! Nie znam pana!
— Zaraz mnie poznasz!
To rzekłszy, Sternau tęgim ciosem pięści powalił strażnika. Przeszukał kieszenie leżącego i znalazł klucz. Po minucie drzwi były otworzone. Sternau wziął lampę i oświetlił przestrzeń.
Ujrzał wstrząsający widok.
Na zimnych, wilgotnych płytach kamiennych leżały trzy osoby, napoły na sobie, gdyż miejsca było tu ledwo na dwóch ludzi. Anselmo zajmował długość podłogi; na jego piersiach spoczywał hacjendero, a u stóp przykucnęła stara, wierna Marja Hermoyes. W kącie leżał kawałek zeschniętego chleba i ogarek świecy.
— Czy jest tu sennor Arbellez? — zapytał Sternau.
— Tak — jęknął vaquero, podnosząc się powoli, aby obejrzeć przybysza.
— Gdzież jest? Który?
Mówiąc to, Sternau oświetlił grupę. Odblask lampy padł i na jego twarz. Vaquero poznał.
— O Boże, to sennor Sternau! Jesteśmy ocaleni!
— Tak, mój mężny Anselmo, nadchodzi ratunek. Jak się ma sennor?
— Żyje. Z wyczerpania może tylko szeptać.
— Winni poniosą karę. Czy sennor Arbellez może chodzić?
— O tem niema co marzyć.
— No, więc niech wam przez kilka jeszcze minut wystarczy świadomość wolności. Nie zamykam drzwi, aby wpuścić świeże powietrze. Muszę wrócić na górę, ale przyjdę po was niebawem. Tymczasem zostańcie z sennorem!
— O święta Panienko, co za miłosierdzie! — powiedziała Marja Hermoyes. — Czy to naprawdę pan, drogi, dobry sennorze Sternau? Czy jesteśmy wolni, naprawdę wolni?
— Słyszycie strzały?
— Tak — potwierdził vaquero. — Któż to? Czy przybył sam prezydent Juarez z wojskiem?
— Nie. Bawole Czoło zwołał swoich Miksteków. Juarez nie mógłby tak prędko przybyć.
Sternau ponownie oświetlił Arbelleza. Starzec leżał z otwartemi oczami i nie opuszczał ich ze swego zbawcy. Gdyby nie uśmiech radosny, wyglądałby jak trup.
— Mój dobry sennor Arbellez, czy poznaje mnie pan?
Zapytany skinął potakująco głową.
— Czy Anselmo opowiadał panu, żeśmy wszyscy uratowani, że żyjemy wszyscy, że żyje pańska córka Emma?
Odpowiedzią było długie milczenie.
— Bądź pan o nią spokojny! Bezpiecznie czuje się u boku Juareza i wkrótce ją pan ujrzy. Później zbadam stan pańskiego zdrowia. Tymczasem muszę wrócić na górę, aby się rozejrzeć w sytuacji.
Zostawił jeńcom lampę i ruszył na górę. Spotkawszy kilku Miksteków, kazał im zejść do jeńców, aby ich ochronić przed ewentualnem niebezpieczeństwem.
Zeszli natychmiast do piwnicy.
Sień domu wyglądała straszliwie. Stali tu dwaj Mikstekowie z pochodniami w rękach. Blask ich padał na zabitych popleczników Corteja, którzy leżeli nagromadzeni we wszelkich najokropniejszych pozycjach. Podłoga była jeziorem krwi. Trupy leżały także na schodach, trupy ludzi, zaskoczonych bezlitosną bronią Miksteków; z góry donosiły się jeszcze okrzyki zgrozy. Zewnątrz jednak, na dworze i przed domem, toczyła się wciąż walka. Padały strzały. Rozlegały się okrzyki wściekłości i zachęty, przekleństwa, miotane przez zrozpaczonych Meksykan, których przeraziła przewaga wrogów.
Stanąwszy w drzwiach, Sternau ogarnął wzrokiem pole bitwy. Mikstekowie podpalili kilka stosów drzewa. Wysoki płomień wyraźnie oświetlał miejscowość.
Meksykanie zaszyli się w kąt podwórza. Nie było ich więcej, niż dwunastu, piętnastu. Zmiarkowali, że nie mogą spodziewać się ratunku, ani oczekiwać łaski, i dlatego bronili się do upadłego. Była to obrona daremna. Nie ulegało wątpliwości, że męstwo zachowa im życie jeszcze tylko przez kilka chwil.
Bawole Czoło stał koło parkanu i wysyłał śmiertelne kule w tę zrozpaczoną garstkę.
— Darujmy im życie! — krzyknął Sternau. — Dosyć krwi upłynęło. Trzeba postępować po ludzku.
— Czy sennor Arbellez jest zdrowy? — zapytał chłodno wódz.
— Leży jeszcze w piwnicy. Wkrótce zaniosą go na górę.
— A więc istotnie skazano go na śmierć głodową? Nie mówcie zatem o ułaskawieniu. Arbellez jest moim druhem i bratem; muszę go pomścić!
Bawole Czoło odwrócił się, podniósł strzelbę i wymierzył.
Uwagę Sternaua pochłonęła tymczasem inna grupa, znajdująca się nieopodal. Na ziemi leżał ranny Meksykanin i bronił się rozpaczliwie przed Miksteką, który usiłował mu przebić serce nożem.
— Łaski, łaski! — błagał ranny.
— Niema łaski! Musisz umrzeć! — ryknął Indjanin wściekle, chwytając nieomal omdlałego lewą ręką, a prawą podnosząc do ciosu.
— Nie jestem waszym wrogiem. Żywiłem jeńców. Beze mnie zginęliby z głodu i pragnienia.
Ale Miksteka nie zwracał na ten okrzyk uwagi. Zamierzał już przebić wroga, gdy Sternau uchwycił jego wzniesioną prawicę.
— Stój! — padł rozkaz. — Musimy uprzednio wysłuchać tego człowieka!
Indjanin zwrócił ku Sternauowi twarz, którą zniekształciło podniecenie.
— Cóż to ciebie obchodzi? Powaliłem tego człowieka i pokonałem; życie jego jest moją własnością!
— Jeśli istotnie uczynił to, co mówi, zasługuje na ułaskawienie.
— Zwyciężyłem go, powinien tedy umrzeć!
Sternau wyciągnął rewolwer i opuścił rękę Indjanina.
— Zakłuj go, jeśli się ważysz czynić naprzekór mojej woli!
Skierował lufę w czerwonoskórego, który nie mógł się oprzeć przemożnemu wpływowi postaci Sternaua.
— Grozisz mi, swemu sojusznikowi?
— Tak. Jeśli go zabijesz, runiesz martwy!
— Dobrze. Pomówię z Bawołem Czołem!
— Owszem, pomów, ale nie próbuj przełamywać mojej woli!
Miksteka podszedł do swego wodza. Sternau, nie zwracając na to uwagi, pochylił się nad rannym, który leżał na ziemi skrwawiony.
— Powiadasz, że żywiłeś jeńców? — zapytał.
— Tak, sennor, — odpowiedział zapytany. — Dziękuję panu, żeś powstrzymał Indjanina; byłbym zgubiony.
— O jakich jeńcach mówisz?
— O tych trzech, którzy leżą w piwnicy. Codziennie przez dziurę dawałem im chleba, wody i świec. Prosił mnie o to jeden z moich towarzyszy, który musiał wyruszyć z Cortejem. Spodziewam się, że pan będzie miał wzgląd na to, sennor.
Sternau domyślił się, że Meksykanin mówił o tym człowieku, któremu stale zjawiało się oblicze hacjendera, i który, umierając w lesie nad Rio Grande, w ostatnich słowach oświadczył, że dawał jeńcom chleba i wody.
— Dobrze — rzekł. — Będziesz żył, ale jak tam twoje rany?
Sternau zbadał go szybko; wynik nie był zły.
— Nie jesteś ranny niebezpiecznie. Osłabił cię upływ krwi; nałożę ci opatrunek.
Uspokoił Meksykanina, opatrzył, o ile można było najszybciej, i polecił rannego opiece obu Miksteków, którzy stali z pochodniami w sieni.
Tymczasem walka dobiegła końca. Ostatni Meksykanie padli. Tylko poza murami, w szczerem polu rozlegały się jeszcze odosobnione strzały. Niedźwiedzie Serce podszedł do Sternaua, który stał przy wejściu.
— Zwycięstwo — zameldował z właściwą sobie zwięzłością.
— Czy uciekł który z wrogów? — zapytał Sternau.
— Zaledwie kilku.
— Niech sobie drapie! Zemsta była dosyć krwawa.
— Czy sennor Arbellez żyje?
— Tak. Pójdziemy do niego.
Przyłączył się do nich Bawole Czoło. Nie napomknął nawet o incydencie z przyczyny rannego Meksykanina. Udali się do piwnicy, gdzie znaleźli zwolnionych jeńców pod opieką Miksteków, których posłał Sternau.
Bawole Czoło ukląkł przy Arbellezie.
— Czy zna mnie pan, sennor? — zapytał.
Hacjendero skinął głową.
— Czy bardzo pan cierpi?
Jęk, który wydobył się z piersi starca, był wymowniejszy, aniżeli słowa. Okrutnie musiał cierpieć.
— Wielu odważnych Miksteków zostało rannych w bitwie, — oświadczył Sternau — ale nadewszystko pomoc lekarska należy się sennorowi Arbellezowi. Zanieśmy go do jakiego wygodnego pokoju!
— Ja będę go pielęgnowała — rzekła Marja Hermoyes. — Nie spocznę, dopóki nie wróci do sił.
Sternau pośpieszył naprzód, aby znaleźć odpowiedni pokój. Badanie dopiero wykazało, jak starzec bardzo schudł i zwątlał.
— Pomszczę swego brata Arbelleza — oznajmił Bawole Czoło. — Nikt mi w tem nie zdoła przeszkodzić. Gdzie jest ta, z której rozkazu musiał cierpieć?
Najlepiej mógł na to pytanie odpowiedzieć Unger, który właśnie wszedł do pokoju.
— Leży spętana w pokoju Emmy — rzekł. — Jutro urządzimy nad nią sąd. Przedewszystkiem muszę przywitać się z ojcem.
Unger nachylił się nad Arbellezem i pocałował go w blade wargi.
— Oto jest chwila, do której tęskniłem przez długie lata, — rzekł. — Teraz spełniło się moje życzenie, i teraz może się rozpocząć zemsta.
Arbellez o tyle odzyskał siły, że mógł podnieść rękę. Położył ją na szyi Ungera i odpowiedział szeptem:
— Niech cię Bóg błogosławi, mój synu!
Był zbyt osłabiony, aby jeszcze coś powiedzieć, ale twarz jego mówiła wyraźnie o szczęściu, jakiego doznawał, patrząc na zięcia i myśląc o rychłem spotkaniu z córką. To zespolenie wyrazu szczęścia i boleści było tak wzruszające, że nikt z obecnych nie mógł się powstrzymać od łez.
Fernando podszedł do Arbelleza i położył mu rękę na czole.
— Pedro Arbellez, czy znasz mnie?
Chory patrzał przez kilka chwil na dobrotliwe rysy pytającego, poczem jakby promień słoneczny rozjaśnił jego twarz.
— Hrabio Fernando! Mój dobry, kochany panie! O Boże, dziękuję ci, że mi tyle dałeś radości!
Teraz wyczerpały się jego siły. Przymknął oczy. Niedźwiedzie Serce wziął go za prawą rękę i powiedział:
— Niech chory brat znowu odzyska zdrowie i szczęście. Ale ci, którzy go dręczyli, muszą doświadczyć naszej zemsty. Jutro przy pierwszym promieniu słońca odbędzie się sąd nad nimi! — —



IV
MYŚLIWY GRANDEPRISE

Nasłuchując uważnie, strwożony Cortejo usłyszał słowa, wypowiedziane po francusku:
— Znowu kopiesz, koniku kary. Puść gniadego!
Francuz. Ach, to już naprawdę niebezpieczeństwo! Nadzieje Corteja zmalały. Ale po kilku chwilach usłyszał ponownie:
— Do wody! Na tamtym brzegu jest nasza chata i lepsza, niż tutaj, pasza.
Nasza chata? Więc mieszkał na tamtym, texaskim brzegu. A więc to nie był wróg, nie Francuz, ani Meksykanin. Cortejo zdobył się na odwagę.
Halloo! — zawołał.
Nie było odpowiedzi; słyszał tylko pluskanie.
Halloo! — powtórzył głośniej.
Teraz nastąpiła odpowiedź:
Halloo! Kto tu woła?
— Nieszczęśliwy, pozbawiony pomocy!
— Nieszczęśliwy? Nie można się ociągać. Gdzie jest?
— Tutaj.
— Dobrze, ale gdzie jest tutaj? Wskażcie mi drzewo lub krzew; jestem w rzece.
— Nie mogę wskazać; jestem ślepy.
— Do piorunów! Ślepy na tem pustkowiu? To źle! Ale już śpieszę. Zawołajcie raz jeszcze, abym mógł się zorjentować po głosie!
Halloo! Halloo!
— Doskonale; wiem już. No, kary, wracamy na ląd! Później się przeprawimy.
Cortejo usłyszał tętent koni, które się zbliżyły. Niebawem jakiś człowiek skoczył na ziemię.
— Mój Boże, sennor, jakże pan wyglądasz? — zawołał. — Kim jesteś?
— O tem później. Powiedz mi przedewszystkiem, kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z tamtych stron.
— Z Texasu?
— Tak.
— Jankes?
— Tak, lecz Francuz z pochodzenia.
— Skąd przybywacie?
— Z Monclovy.
— Ach! Do jakiej partji należycie?
— Do żadnej. Co mnie obchodzą partje! Żyję dla siebie samego.
— Jak się nazywacie?
— Grandeprise.
— Grandeprise? Ach, to dziwne nazwisko.
— Przynajmniej rzadkie.
— A przecież już je słyszałem. Czy ma pan krewnych?
Tego było mu już za wiele.
— Słuchaj, sennor, — rzekł. — Wydaje mi się pan kłębowiskiem pytań. Myślę, że lepiejby było obejrzeć pańskie oczy, niż zabawiać się w zbyteczne pytania.
— Przepraszam, sennor Grandeprise, ma pan słuszność! Zbadaj mnie pan!
Przybysz nachylił się nad nim.
— Powiedzcie mi, na Boga, skąd ta rana?
— Dla celów politycznych postarano się pozbawić mnie wzroku. Słyszał pan coś o Corteju?
— Tak. Ma pan na myśli tego osobliwego człowieczka, który wszędzie rozsyła portret swej córki, zamierzając w ten sposób zostać prezydentem Meksyku?
— Tak. Co pan o nim sądzi?
— Że jest to najpyszniejszy na świecie osioł. Wszyscy sobie z niego kpinki stroją.
Te słowa dotkliwie ukłuły Corteja. A więc tyle ofiar poniósł, aby się tylko wystawić na pośmiewisko.
— Czy wie pan może, gdzie przebywa? — zapytał.
— Nie. Mnie to nie obchodzi, gdzie się tacy ludzie wałęsają. Gdybym przypadkowo nie spotkał Juareza, nie więcej wiedziałbym i o nim.
— Ach, spotkał pan Juareza! Gdzie?
— Niedawno, tu w lesie.
Dla Corteja była to bardzo zła wiadomość.
— Nie może być — rzekł. — Jakżeby się tutaj znalazł Juarez?
— Jak? Poprostu na koniu. Rozmawiałem z nim nawet.
— Ale wszak Juarez siedzi w Paso del Norte.
— Kto panu powiedział?
— Ktoś dobrze poinformowany. Anglik, który doń śpieszył.
— Anglik, hm, gdzież go pan spotkał?
— Wczoraj po południu, tu nad rzeką.
— Do licha, chyba to nie jest... Niech mi go pan opisze!
— Chudy, długi jegomość z olbrzymim nosem, w szarym ubraniu, w cylindrze, w binoklach, z parasolem w ręku.
— Ach, to miał być Anglik? Myli się pan bardzo. To był Sępi Dziób, myśliwy i poszukiwacz ścieżek, a nie Anglik.
— Sępi Dziób? Zdaje się, że słyszałem już o nim.
— Znany jest na całej granicy. Ale powtarzam panu, z początku zbadam pańskie oczy, a dopiero później można będzie pogwarzyć. Trzeba sennorowi przyłożyć opatrunek. Czy nie ma pan chustki, lub czegoś podobnego?
— Miałem chustkę, ale gdzieś ją zgubiłem.
— No, trudno, dam panu swoją. Jak widzę, prawe oko wypłynęło całkowicie. Lewe można jeszcze uratować. Powieki są tak spuchnięte, że ledwo widać gałki oczne. Założę opatrunek.
Grandeprise pochylił się nad wodą, zanurzył chustkę, a następnie przewiązał oko Corteja.
— Tak, chwilowo to wystarczy, — rzekł. — Znam odpowiednie ziele indjańskie. Kiedy znajdę, zobaczy pan, jak szybko odzyska wzrok. Przewiozę pana na koniu przez rzekę. W mojej chacie będzie pan mógł spokojnie wracać do zdrowia.
— Nie mogę, sennor. Bezwarunkowo muszę śpieszyć do swoich.
— Dokąd?
— Czy zna pan hacjendę del Erina?
— Posiadłość starego Pedra Arbelleza? Tak, kilkakrotnie tam byłem.
— No, tam mnie wypatrują.
— A więc jest pan krewnym Pedra Arbelleza?
Cortejo nie śmiał wyznać prawdy. Odpowiedział:
— Tak, bliskim krewnym. Czy był pan kiedy w Guadelupie?
— Tak, sennor.
— A więc znasz starego oberżystę Pirnero?
— Ten, który stale mówi o zięciach? O, znam go bardzo dobrze.
— Jest moim krewnym tak samo jak Arbellez. Ja także nazywam się Pirnero. Wracałem od niego i dążyłem do Camargo, a następnie do del Erina. Lecz niedaleko stąd schwytała mnie banda Apaczów i tak urządziła, jak pan teraz widział.
— Ach, kujoty! Dziwi mnie bardzo, że pana nie zabili.
— O, żywili gorsze zamiary. Miałem zginąć powoli, w pełni świadomości znaleźć okrutną śmierć w rzece. Oślepiwszy mnie, wsadzili na tratwę i rzucili na łaskę fal. Gdyby mnie nurt nie zaniósł na ląd i gdyby Bóg pana nie zesłał, zginąłbym niechybnie.
— Tak, Bóg chroni sprawiedliwego, sennor. Stale doświadczałem tej prawdy. Skoro mnie posłał do pana, nie mogę sennora porzucać. Nie zdaję sobie jednak sprawy, czego tu szukają ci Apacze. Ja także spotkałem ich oddział. Na czele oddziału jechali właśnie Juarez i Sępi Dziób.
— To dziwne, że Juarez ważył się tu przybyć. Wszak cała miejscowość jest zajęta przez Francuzów.
— O, jest pan w błędzie. Nie wie sennor, że Juarez zdobył Chihuahua i Monclovę?
— Nic absolutnie.
Było to niespodzianką dla Corteja. Jakże nieprzyjemną! Sytuacja okazała się niebezpieczniejszą, niż mógł przypuszczać. Jeżeli Juarez ma w swej władzy obie prowincje, on nie zdoła się utrzymać na hacjendzie del Erina.
— Czy jest pan dokładnie poinformowany?
— Widziałem Juareza. Przybywam z Monclovy, gdzie zebrało się wiele tysięcy jego wojska.
— Mój Boże, jakie to straszne! — wyrwało się Cortejowi.
— Straszne? Czy obawia się pan Juareza?
— Tak. Zanim przybyłem do Guadelupy, byłem w El Paso del Norte, gdzie na nieszczęście zyskałem w Juarezie wroga.
— O ile go znam, nie jest zawzięty, ani mściwy.
— O, tu wchodzą w grę polityczne sprawy, a nie osobiste.
Hm, a więc jest pan zwolennikiem innej partji?
— Tak.
— W takim razie musisz się pan mieć na baczności. Najlepiej będzie, jeśli się sennor uda do miejscowości, zajętej jeszcze przez Francuzów.
— To także moi wrogowie!
— Podwójne nieszczęście. Żal mi pana. Chętnie uczynię dla sennora, co będzie w mej mocy.
— O, gdyby mnie pan mógł zawieźć do hacjendy del Erina!
Hm, to trudna sprawa. Hacjenda jest odległa, a pan ślepy i ranny. A poza tem, jak się zdaje, nikt nie powinien pana widzieć.
— Wynagrodzę sennora sowicie.
— Czy jest pan majętny?
— Tak.
— Wprawdzie, pomagając nieszczęsnemu, nie pytam o stan jego majątku. Ale zawieźć pana do hacjendy del Erina, to nie byle co. Skoro można zarobić, chyba tylko głupiec przepuszcza okazję.
— Dobrze! Jeśli mnie pan szybko i pewnie zaprowadzisz do hacjendy, dostajesz tysiąc dolarów. Czy dosyć?
— Tysiąc dolarów? Do pioruna! Musi pan być bardzo bogatym człowiekiem. Oczywiście, że się godzę.
— Jak długo potrwa podróż?
— Nie potrafię zgóry określić. Zależy od tego, jakie trudności spotkamy w drodze.
— Nie mogę przewidzieć. Czy ma pan dobre wierzchowce?
— Znośne, lecz zmęczone. W drodze będziemy je mogli zamienić. Kupimy, aby postępować rzetelnie. Mam przy sobie sporą sumkę.
— O, ja też mam pieniądze. Apacze zapomnieli mi odebrać. Mam właśnie tyle, ile panu przyrzekłem. Czy musi sennor wpaść jeszcze do swej chaty?
— Nie.
— To dobrze. Lękam się, czy Indjanie nie przeszukają wybrzeża. Jeśli mnie znajdą, będę zgubiony.
— A ja także, gdy zobaczą mnie wraz z panem. A zatem komu w drogę, temu czas?
— Tak.
— Ale czy stan pański pozwoli sennorowi znieść taką jazdę?
— Należy się spodziewać.
— Więc nie traćmy czasu. Jeśli Apacze zaczną szukać, to na pewno wpadną na trop. Wówczas będą nas ścigać. Dlatego proponuję nie zatrzymywać się w nocy, aby wyprzedzić prześladowców o szmat drogi. Jutro rano zdobędziemy świeże konie.
Dosiedli wierzchowców i ruszyli.
Cortejowi niełatwo było jechać. Każdemu stąpnięciu konia odpowiadał natychmiast ból w głowie, wszelako wiedział, że ratunek tylko w pośpiechu; dlatego, ścisnąwszy zęby, starał się znosić ból bez skargi.
Kiedy wyjechali z lasu i znaleźli się wobec rozległej prerji, myśliwy obrzucił Corteja badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Boli pana, sennor Pirnero? Może spoczniemy?
— Nie. Tylko naprzód!
— Dobrze. Dotychczas cwałowaliśmy, co wstrząsało mózg. Ponieważ mamy przed sobą równą sawanę, przeto pojedziemy galopem, co pan mniej odczuje.
Grandeprise miał słuszność. Galop o wiele łagodniej oddziaływał na Corteja. Wprawdzie paliły go powieki i trzęsła gorączka, ale zatrzymywali się nad każdą spotkaną strugą, aby zwilżyć chustkę; przed wieczorem zaś znaleźli znane myśliwemu lecznicze ziele. Zebrał dostateczną ilość i zaczął żuć kilka liści i łodyg, aby przyłożyć Cortejowi do rany. Niedługo później ociemniały doznał kojącego działania ziela.
Jechali przez całą noc. Nad ranem konie były tak znużone, że musieli się zatrzymać.
Urządzili postój w niewielkim zagajniku. Zdala widać było zabudowania folwarku.
— Jesteśmy wpobliżu hacjendy — rzekł Grandeprise. — Czy mam tam pójść i zdobyć konie, podczas gdy pan będzie odpoczywał?
— Tak. Ale, sennor, czy wróci pan?
Tylko strach ostateczny mógł natchnąć go takiem pytaniem.
— Uważa mnie pan za łotra? — odparł Grandeprise. — Dałem słowo, a nie zwykłem go łamać.
— Dobrze! Zdobędzie pan konie bez zapytania?
— Mógłbym się ważyć, ale mniemam, że lepiej pomówić z tymi ludźmi. Zabiorą nasze konie i wymienią. Będę musiał niewiele dopłacić. Siodła i uprząż pozostaną przy panu. To może pana przekonać, iż na pewno wrócę.
Myśliwy zdjął siodło i uprząż z koni i pojechał.
Cortejo czuł się o wiele pewniej, niż dnia poprzedniego. Uszedł wszak najbliższym, największym niebezpieczeństwom. Zdawało mu się także, że może polegać na Grandeprise. Był to nieokrzesany, ale szczery i dobry człowiek. — Skoro umilkł w oddali tętent, Cortejo pod wpływem ciszy wpadł w drzemkę, która trwała zapewne dosyć długo, gdyż ocknąwszy się, usłyszał uderzenia kopyt. A więc Grandeprise już powrócił.
— Nareszcie się pan zbudził! — rzekł myśliwy.
— Czy długo spałem? — zapytał Cortejo.
— Całą wieczność. Już blisko południe.
— Pioruny! Musimy pędzić!
— Cierpliwości! Nawet jeśli nas ścigają, to ubiegliśmy wrogów o zbyt wielką odległość, aby się niepokoić.
— Czy dostał pan konie?
— Tak. Parę świetnych rumaków. Będziemy mknąć jak sokoły. Niestety, zmuszeni jesteśmy jechać drogą okrężną. Pomyśl pan! W Reynosa wylądowało przeszło tysiąc ochotników ze Stanów Zjednoczonych. Śpieszą do Juareza i obsadzili wszystkie hacjendy stąd aż do Montereya. Aby nie natknąć się na nich, musimy jechać do Rio Tigre i dokoła Montereya, przybędziemy więc do hacjendy z południa, zamiast ze wschodu.
— To źle; czy istotnie musimy się ich lękać?
— Rozumie się, sennor. Czy znają tutaj pana osobiście?
— Tak.
— No, należy się spodziewać, że Juarez wysłał na spotkanie tych ochotników swoje oddziały. Wśród nich mogą się znaleźć ludzie, którzy pana widzieli. Poza tem, ci ochotnicy są dobrze wyćwiczeni i czujniej potrafią uważać, niż Meksykanie. Nie można inaczej postąpić. Aby nie narażać pana, musimy obrać drogę okrężną.
— Ile wskutek tego stracimy czasu?
— Dwa dni.
— To bardzo wiele! Musimy bezzwłocznie jechać.
— Stój pan — nie bezzwłocznie! Przyniosłem trochę prowiantu. Trzeba coś zjeść. Przyłożę panu świeże ziele, a potem będziemy mogli dosiąść koni. Kto ma stracić dwa pełne dni, nie zważa na półgodzinną zwłokę.
Mimo dokuczliwego bólu, Cortejo zasmakował w przyniesionych tortil’as[2]. Zaledwie zjadł kilka kęsów, poczuł przypływ nowych sił. To usposobiło go do rozmowy.
— Brał mi pan wczoraj ze złe, że informowałem się o pańską rodzinę? — zaczął.
— Za złe? O, nie! Na pustkowiu każdemu przysługuje prawo zadawania podobnych pytań. Ale uważałem, że zanim mam odpowiadać, należy przewiązać pańską ranę!
— A więc pozwoli pan, że wrócę do tych pytań. Przypomina pan sobie, powiedziałem iż nazwisko pańskie jest mi znajome? Czy ma pan krewnych żyjących?
— Nie.
— W takim razie zbytecznie się pytam. Gdyby pan miał krewnego marynarza, to...
— Marynarza? — przerwał mu szybko myśliwy. — Skąd pan wie?
— Ponieważ znam marynarza nazwiskiem Grandeprise.
— Czy żyje jeszcze?
— Tak.
— W takim razie to nie ten, którego mam na myśli. Miałem w rzeczy samej krewnego, który był marynarzem.
— I nazywał się Grandeprise?
— Nie. Nazywał się inaczej, ale przybrał moje nazwisko, aby mnie zniesławić. Był piratem, rozbójnikiem morskim.
— Do pioruna! — zawołał Cortejo. — Co pan mówi, piratem?
— Tak; był to korsarz, handlarz niewolników — słowem łotr.
— Czy pracował na czyimś okręcie, czy też sam był kapitanem?
— Był kapitanem.
— Jak się nazywał jego okręt?
— „Lion“
— Istotnie? Ach, a więc, to ten, którego mam na myśli.
— Znał pan tego kapitana! A może ma pan z nim porachunki, jak ja?
To pytanie wskazywało, że myśliwy nie jest usposobiony przyjaźnie względem swego krewniaka. Dlatego odparł Cortejo:
— Owszem, porachunki jeszcze niezakończone.
— Zrezygnuj pan z ich wyrównania! Na pewno już nie żyje. Szukałem go, jak tylko można, gorliwie dnie i noce, z nienawiścią i zemstą w sercu. Byłem na jego tropie przez całe lata; ale ilekroć miałem go schwytać, wymykał mi się zawsze. W końcu ślad zaginął; okręt zatonął wraz ze swoim kapitanem.
Głos myśliwego miał teraz inny dźwięk. Słowa syczały nienawiścią.
— Nienawidził go pan?
— Tak; nienawidziłem go tak, jak tylko człowiek nienawidzieć może człowieka.
— A jednak był pańskim krewnym?
— O, był nawet moim bratem, to znaczy moim bratem przyrodnim.
— Chyba więc doznałeś od niego straszliwych rzeczy — rzekł Cortejo z wzmożoną ciekawością.
Myśliwy milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— To był djabeł. Poczynając od dnia, kiedy jego matka została żoną mego ojca, nie miałem chwili szczęśliwej.
— Jego matka była wdową?
— Tak, i mój ojciec wdowcem. Muszę panu powiedzieć, iż ojciec mój był osadnikiem; moja matka, wydawszy mnie na świat, umarła w połogu. Miałem lat dwadzieścia, miałem narzeczoną piękną i dobrą jak anioł, kiedy ojciec mój zdecydował się ożenić. W New-Orlean poznał wdowę po Hiszpanie i pojął za żonę.
— Niemiły związek.
— Och, to mnie nie obchodziło. Mój ojciec był sam sobie panem i mógł robić, co mu się podobało. Atoli ta Hiszpanka miała dziewiętnastoletniego syna, którego wprowadziła do domu. Co mam panu opowiadać! Powiem tylko tyle, że zabrał mi narzeczonę i zastrzelił ojca, zdoławszy rzucić poszlaki na mnie. Zostałem skazany, ale umknąłem dzięki przyjaciołom. Zbrodniarz dopiął celu: zagarnął osadę, która właściwie do mnie należała. Ale to nie na długo starczyło. Przejadł i przepił majątek, i, skoro wydał ostatni szeląg, był zmuszony wrócić do swego właściwego zawodu. Był mianowicie marynarzem.
— Czy nie usiłował pan się zemścić?
— Czyż mogłem? Czy śmiałem wrócić do ojczyzny? Musiały upłynąć lata, zanim wyrosła mi broda i zanim wygląd mój tak się zmienił, iż mogłem wrócić niepoznany. Ale przybyłem za późno; zbrodniarz był już na morzu. Przyłączyłem się do poszukiwaczy złota; szczęście mi dopisywało. Po czterech latach byłem zamożnym człowiekiem; rozpocząłem łowy na mordercę mego ojca i niszczyciela mego szczęścia. Deptałem mu stale po piętach, lecz nie mogłem doścignąć. Pieniądze mi się wyczerpały i znowu zubożałem, nie dokonawszy pomsty. Ale ten, którego szukałem, zginął pewnego nieszczęsnego dnia.
— Dlaczego nazwał się Grandeprise?
— Ponieważ było to moje nazwisko; aby cały świat wiedział, że ja, zbiegły skazaniec, przeklęty ojcobójca, zostałem kapitanem piratów.
— Do licha! Ten Grandeprise jest dowcipny nawet w zbrodniach.
— Nazywa to pan dowcipem? Ja to nazywam djabelstwem!
— Jakież było jego istotne nazwisko?
— Henrico Landola.
— Wszyscy djabli! Czy nie pomyślał pan, że zbrodniarz żyje jeszcze pod własnem nazwiskiem? Mogę panu oznajmić, że nie zginął.
— Święty Boże! Czy to prawda, sennor? Zna go pan?
— O, ubiłem z nim niejeden interes i spodziewam się, że niedługo ujrzę tego czcigodnego Henrica Landolę!
Oczy myśliwego wpiły się w wargi Corteja, jakgdyby pragnął wyczytać słowa, zanim zostaną wypowiedziane. Uchwycił go za ręce.
— Istotnie spodziewa się pan, że spotkasz tego człowieka? Nie jesteś jego przyjacielem, lecz wrogiem?
— Byłem jego przyjacielem, ale teraz jestem wrogiem. Oszukał mnie i okłamał; zadanie, które mu powierzyłem, wykonał nie zgodnie z mojem zleceniem, lecz postąpił samowolnie i wyrządził mi wielkie szkody.
— Chce się pan zemścić? — zapytał myśliwy. — Czy mogę być pańskim sojusznikiem?
— Gdybym wiedział, że można panu zaufać.
— O sennor, daj mi tego potwora w ręce, a uczynię dla pana wszystko, co jest w mocy ludzkiej. Poprostu płonąłem pragnieniem zemsty. Gdzie myśli pan szukać Landoli?
— Chwilowo jeszcze nie wiem. Nadewszystko muszę dotrzeć szczęśliwie do hacjendy. Z chwilą, gdy będę bezpieczny, na pewno dostanę o Landoli wyczerpujące wiadomości.
— A więc jedźmy! Konie są osiodłane. Obejrzymy tylko pańskie oczy.
Grandeprise zdjął opatrunek. Cortejo z radością stwierdził, że na jedno oko widzi, aczkolwiek słabo. Po ponownem przyłożeniu ziela, dosiedli rumaków i pojechali.
W mroku nocy dwaj jeźdźcy przybyli z południa do hacjendy. W małej dolinie jeden z nich osadził rumaka i rzekł:
— Tu będziemy musieli czekać.
— Czemu, sennor Pirnero? — zapytał drugi.
— Wszak nie wiemy, jak się sprawy mają na hacjendzie. Juarez, a także Francuzi wałęsają się po kraju. Niewiadomo, czy się tam spotka przyjaciół, czy wrogów. Musimy czekać do rana, aby zasięgnąć języka, zanim nas zobaczą.
— W takim razie musimy się także zrzec ogniska. Jakże tam pańskie oczy? Czy odczuwa pan ból?
— Nie. Pańskie ziele czyni cuda, sennor Grandeprise. Jedno oko jest stracone; drugiem jednak widzę niemal tak, jak dawniej.
— To mnie cieszy. Zejdźmy z koni i czekajmy do rana.
Przywiązali konie do krzewu, aby pozwolić im poskubać paszę, i ułożyli się wpobliżu na trawie. Byli tak znużeni, że nie rozmawiali ze sobą.
Było po północy. Panowała taka cisza, że omal nie zmorzył ich sen, gdy nagle zostali zbudzeni zbliżającym się tętentem.
— Kto to może być? — rzekł Cortejo, który nadal podszywał się pod nazwisko Pirnera. — Słuchaj! Tam przybywa jeszcze jeden.
Istotnie, w tej chwili rozległ się tętent drugiego konia. Chwycili za broń i zaczęli nasłuchiwać. Po chwili bliższy jeździec osadził konia.
— Kto przybywa? — zapytał.
Wówczas i drugi jeździec się zatrzymał.
— Kto woła? — zapytał.
— Ktoś, kto wystrzeli, jeśli natychmiast nie usłyszy odpowiedzi.
Oho, ja też mam strzelbę.
W tej samej chwili usłyszano pianie kura.
— Odpowiadaj! — zawołał pierwszy. — Twoje hasło?
— Hasło? — zapytał drugi. — Ach, mówisz o haśle, więc jesteś synkiem cywilizacji, a nie przeklętym Indjaninem.
— Ja Indjaninem? Niech licho porwie wszystkich czerwonoskórych! Mówisz po hiszpańsku jak biali. Czy jesteś z hacjendy del Erina?
— Tak. Należę do załogi sennora Corteja.
— Wszyscy djabli, jesteśmy kamratami!
— A więc i ty uciekłeś?
— Tak. Bogu dzięki, udało mi się drapnąć.
— No, to nie pozabijamy się wzajemnie; pojedziemy razem.
Cortejo z napięciem przysłuchiwał się ich rozmowie. Teraz wystąpił o kilka kroków naprzód.
— Nie lękajcie się! Tu są jeszcze inni wasi przyjaciele.
— Do piorunów! — szepnął Grandeprise. — Co panu do głowy strzeliło, sennor Pirnero? Oni są z oddziałów tego głupiego Corteja.
Obaj uciekinierzy oniemieli z oszołomienia. Po chwili jeden zapytał:
— Jeszcze ktoś? Kim jesteście? Też uciekliście?
— Nie.
— Więc trzeba się mieć na baczności. Ilu was jest?
— Dwóch.
— Niech wam djabeł uwierzy! Skąd przybywacie?
— Z Rio Grande del Norte.
— A dokąd dążycie?
— Do hacjendy del Erina, do mojej córki i do was. Czy nie poznajecie mego głosu? Jestem Cortejo!
— Szaleństwo! — szepnął Grandeprise. — Waży się pan na ryzykowną grę.
— Cortejo? — zapytał Meksykanin. — Nie kpij z nas! Cortejo nie wróciłby z jednym tylko człowiekiem.
— A jednak. Zaraz się przekonacie. Podchodzę do was.
— Lecz tylko pan. Uprzedzam, że trzymam broń wpogotowiu.
Drugi jeździec zbliżył się do pierwszego. Trzymając w rękach strzelby, gotowe do strzału, wsłuchiwali się w ciszę nocną. Dobiegały kroki jednego człowieka; to ich uspokoiło. Cortejo podszedł i zagadnął:
— Czy macie zapałki, abyście mnie mogli poznać?
— Tak. Zbliż pan swą twarz.
Mówiąc to, jeździec zapalił zapałkę i oświetlił twarz Corteja.
— Wszyscy djabli! — zawołał. — Istotnie to pan, sennor Cortejo. Gdzie pan zostawił swój oddział?
— Później się dowiecie. Powiedzcie przedewszystkiem, co się stało, żeście musieli uciec z hacjendy?
— Zsiądziemy z koni. Jesteśmy dosyć daleko, nie trzeba się lękać. Kto wie, czy nie zbierze się jeszcze kilku naszych.
Obaj jeźdźcy zeskoczyli na ziemię.
— Chodźcie z nami do jaskini! — rozkazał Cortejo. — Możemy się tu schronić. Jeśli w tym kierunku będą jechali przyjaciele, to muszą nas wyminąć, a wówczas zawołamy ich.
Doszli do miejsca, gdzie stał towarzysz Corteja, który przysłuchiwał się w milczeniu rozmowie. Teraz położył rękę na ramieniu Corteja i rzekł rozgoryczony:
— Sennor, czy to prawda, że jesteś Cortejem? Nie nazywasz się Pirnero i nie przybywasz z fortu Guadelupy?
— Nie unoś się! — uspakajał Cortejo. — Byłem zmuszony oszukiwać pana. Ale nie zamierzałem pana krzywdzić.
— Wszak słyszał pan, jak się wyrażałem o Corteju?
— Prawda, i dlatego właśnie wolałem nie wymieniać swego nazwiska. Mimo to, wywiążę się wobec pana z danego mu słowa; zawdzięczam panu bardzo wiele.
Myśliwy milczał przez chwilę, zapewne, aby się pohamować i powziąć postanowienie, poczem rzekł:
— Wprawdzie nie zwykłem ufać takiemu, co mnie raz okłamał, wszakże proszę pana, abyś mi powiedział, czy naprawdę znasz Henrica Landolę?
— To prawda — odparł Cortejo.
— A czy prawdą jest także, że się pan z nim spotka?
— Z całą pewnością.
— Dobrze, wybaczę więc panu. Potrzebował pan pomocy — udzieliłem jej sennorowi, ponieważ jesteś człowiekiem, a ja także nim jestem. Pańska sytuacja wymagała od pana ostrożności i dlatego nie biorę sennorowi za złe, żeś mnie oszukał. Ale spodziewam się, że spełni pan przyrzeczenie, które mi dałeś.
— Ma pan na myśli wynagrodzenie?
— To rzecz nienajważniejsza. Chcę mieć Landolę.
— Otrzyma go pan. Oto moja ręka.
Amerykanin uścisnął wyciągniętą dłoń.
— A więc ubite — rzekł. — Nie jestem pańskim politycznym zwolennikiem. Pod tym względem nie może sennor na mnie liczyć. Ale co się tyczy spraw osobistych, to służę panu pomocą, zostanę bowiem z panem, dopóki nie schwytam Landoli.
— Sennor Cortejo, co to za człowiek? — zapytał jeden z przybyłych Meksykan.
— Myśliwy ze Stanów Zjednoczonych — odparł Cortejo.
— Jakże się nazywa?
— Grandeprise.
— Grandeprise, ach! Znam go. Szkoda, że tak ciemno.
— Zna mnie pan? — zapytał myśliwy. — Skąd?
— Mój stryj opowiadał o panu. Czy zna pan doktora Hilaria? Jestem jego bratankiem; nazywam się Manfredo.
— Hilario? Kierownik szpitala w klasztorze della Barbara w Santa Jaga? Czy go znam? Przecież uratował mi życie.
— Tak. Był pan wówczas na łowach, czy w podróży, i przybyłeś do Santa Jaga chory i osłabiony.
— Chwyciła mnie febra. Sennor Hilario zaopiekował się mną, leczył i pielęgnował. Gdyby nie on, umarłbym. Jeśli pan jesteś jego bratankiem, to musimy zostać przyjaciółmi.
Przywiązano konie. Mężczyźni skupili się nieopodal.
— Ale, na miłość Boską, co się zdarzyło na hacjendzie? — zapytał Cortejo.
— Napadli na nią Indjanie — odpowiedział Manfredo.
— A wy uciekacie? Czyście nie walczyli?
— Nie walczyli, sennor? O, broniliśmy się do ostatka; ale mieli przewagę liczebną. Zdobyli hacjendę. Było ich przeszło tysiąc.
— O Boże, gdzie moja córka?
— Kto może wiedzieć? Czerwoni zwalili się tak nieoczekiwanie, że każdy musiał pomyśleć o własnej skórze.
— Co za nieszczęście! Co to za Indjanie? Czy Apacze?
— Nie. Słyszałem, jak jeden z nich nazwał się Miksteką.
— Muszę wiedzieć, co się z moją córką stało. Przedtem nie opuszczę tych stron.
— Uspokój się pan, sennor, — rzekł Grandeprise. — Mikstekowie nie są tak okrutni jak Apacze, lub Komanczowie. O ile ich znam, nie zabijają kobiet.
— To mnie nieco pociesza. Ale muszę wiedzieć, jaki ją spotkał los. Lecz jak? Ja sam nie mogę się dowiadywać; obaj ci ludzie też nie odważą się na powrót do hacjendy.
— Pozostawcie to mnie! Umiem szpiegować. Rano udam się do hacjendy. Nadewszystko trzeba się dowiedzieć, z jakiego powodu Mikstekowie napadli na hacjendę. Musiał być jakiś powód. Czy nie zauważyliście nic podejrzanego?
— O, jednak. Wczoraj o północy olbrzymi płomień buchnął na pobliskiej górze — oznajmił Manfredo.
— Mógł to być przypadek.
— Nie; musiał to być znak, gdyż zaraz potem widać było podobne płomienie dokoła, w rozmaitych miejscach.
— W takim razie był to istotnie znak. Sądzę, że Mikstekowie zwołali się, aby wypędzić was z kraju jako wrogów Juareza. To świadczy o jednolitem kierownictwie. Kto był przywódcą?
— Nie zdążyliśmy zobaczyć.
— Czy nie było tam białego między nimi?
— Owszem, nawet dwaj. Przybyli do nas wcześniej. Oświadczyli w strażnicy, że chcą się rozmówić z sennoritą Józefą. Czyniono im wstręty, ale jeden powalił pięścią przywódcę, poczem obaj pobiegli do sennority. Następnie padł wystrzał; równocześnie rozległo się dokoła straszliwe wycie. Ze wszystkich stron natarli wrogowie.
— Ilu ludzi było w izbie wartowniczej?
— Przeszło dwudziestu.
— Przeszło dwudziestu? — powtórzył Grandeprise, napoły ze zdumieniem, napoły kpiąc. — I tylu mężczyzn pozwoliło, aby dwaj przybysze powalili ich przywódcę?
— Cóż mogliśmy począć? Powinien go pan był zobaczyć! Nie powiedział, kim jest. Podawał się za wysłańca, czy sprzymierzeńca sennora Corteja. Przybierał ton rozkazodawcy.
— Sądząc z tego, co wiem, tylko sennor Cortejo mógł rozkazywać na hacjendzie.
— Słusznie! Jednakże uważali przybysza za Panterę Południa.
— Ten jest oczywiście sprzymierzeńcem sennora Corteja. Ale wszak Pantera Południa to Indjanin.
— Kto może w takich chwilach pamiętać o wszystkiem!
— Opisz pan tego człowieka.
Meksykanin opisał go. Grandeprise słuchał uważnie i kiwał głową.
— Takiego człowieka, — odezwał się po chwili — tak potężnie zbudowanego, z taką długą brodą i tak ubranego oraz uzbrojonego, spotkałem obok Juareza na rzece Sabinas. Czy to on?
— Któż to? — zapytał Cortejo.
— Nie wiem. Lecz Juarez zdawał się bardzo go szanować.
— Czy nie powiedziałeś, że w pokoju mej córki padł strzał? — zwrócił się Cortejo do Manfreda.
— Tak.
— Święta Panienko! Zastrzelono ją!
— Nie sądzę — odezwał się Grandeprise. — Skoro tylko padł strzał, nastąpił napad? No, więc strzał był sygnałem do walki. Nie powinien się pan lękać o życie córki.
— W takim razie jęczy w niewoli. Musimy ją uwolnić!
— Jeśli trzeba, nie odmówię panu pomocy, na jaką tylko mnie stać.
— Czy nie należałoby natychmiast przystąpić do działania?
Hm — mruknął myśliwy. — O jakich działaniach myśli pan, sennor?
— Nie wiem. Czy nie powiedział pan, że umiesz szpiegować?
— Powiedziałem; tak jest. Ale tysiąc Indjan obsadziło tę miejscowość.
— Jutro będzie to samo. Teraz, w nocy, łatwiej iść na zwiady, niż w dzień.
— Tak się panu tylko zdaje. Czerwoni jeszcze wietrzą zbiegów. Jeśli mnie schwytają, będą uważać za jednego z pańskich ludzi, a w takim razie jestem zgubiony. Jutro rano zaś, jeśli zbliżę się otwarcie do hacjendy, pomyślą, że jestem Amerykaninem.
— Ale ile złego może się do jutra wydarzyć! Sennor Grandeprise, błagam pana na miłość Boską, czyń, co możesz, i to jak najprędzej!
— To bardzo niebezpieczne. W jakim kierunku leży hacjenda?
— Tam, prosto, — odpowiedział Manfredo i wskazał w kierunku hacjendy.
— A jak daleko do niej?
— Niespełna pół godziny drogi.
— Odważę się; idę.
— Dziękuję panu — rzekł Cortejo. — Nie pożałuje pan tego, żeś się za mnie i za moją córkę narażał na niebezpieczeństwo.
— Dotrzymaj pan słowa, sennor! Przypominam panu Henryka Landolę. Ale w ciemnościach niełatwo trafić do tej jaskini. Czy zna pan krzyk wielkiej meksykańskiej żaby wodnej?
— Wszyscy znamy.
— Czy ktoś z was potrafi go naśladować?
— Ja — oznajmił jeden.
— No dobrze. Jeśli nie znajdę odrazu jaskini, wydam taki krzyk, a jeden z was powtórzy. Rozlega się dość głośno i słychać go w ciszy nocnej. Nie będę skazany na długie błądzenie. Jeśli nie powrócę do brzasku, nie zważajcie na mnie i idźcie sobie swoją drogą. Zachowujcie się cicho, gdyż pełno w okolicy Miksteków. Dowidzenia!
Odważny myśliwy dosiadł konia i znikł w mroku nocy.
Oświadczył, że nie jest politycznym zwolennikiem Corteja. Gdyby nadto znał czyny i życie Meksykanina, nie narażałby dla niego życia. —
Trzej Meksykanie położyli się na ziemi i opowiadali przeżycia tego wieczora. Obaj uciekinierzy z hacjendy żądali, aby Cortejo opowiedział o sobie.
Chytry przywódca nie zwierzył się z wszystkiego. Nie powinni byli wiedzieć, że jego wyprawa do Rio Grande del Norte skończyła się klęską, że towarzysze ich zginęli. Oznajmił tylko to, co uważał za stosowne. Powiedział, że ich kamraci schowali się nad rzeką, aby oczekiwać zdobyczy, która, niestety, przybędzie później, niż się spodziewano. On sam udał się w drogę powrotną, ponieważ uważał, że obecność jego w hacjendzie jest konieczna. Po drodze wpadł w ręce Apaczów, którzy go zranili.
Ta zmyślona opowieść znalazła wiarę u słuchaczy.
— Ale co teraz poczniemy? — zapytał jeden. — Hacjenda przepadła.
— Jeszcze nie — odparł Cortejo. — Oprócz was, zbiegło zapewne wielu.
— Wątpię. Kto nie zdołał uratować się odrazu, ten na pewno zginął.
— Zobaczymy. Oczekujmy najlepszego. Rankiem się okaże, czy jedynie wy zdołaliście czmychnąć.
— I co dalej? Hacjendy i tak nie odzyskamy, bo jesteśmy zbyt słabi.
— Kto wie, czy wszyscy Mikstekowie tutaj zostaną.
— Na pewno, jeśli jest tak, jak mniema wasz Amerykanin, mianowicie, że są stronnikami Juareza.
— My też niebawem będziemy silniejsi. Moi ludzie bez przerwy werbują ochotników i przysyłają z południa. Oczywiście, skupimy ich razem.
— Ach, nie znajdą nas.
— Ja też tak sądzę — wtrącił Manfredo. — Pomyślą, że jesteśmy jeszcze na hacjendzie i wpadną wprost w ręce Miksteków.
— Unikniemy tego, jeśli będziemy ich oczekiwali gdzieś na odpowiedniem miejscu.
— Pod wałami hacjendy?
— Nie; to zbyt niebezpieczne.
— Uważa pan, że powinniśmy się jak bandyci kryć w lasach?
— Z początku nic innego nam nie pozostaje. Kiedy zaś nabierzemy sił, łatwo zdobędziemy jakieś miasteczko, lub może wypędzimy Miksteków z hacjendy.
— Mam plan o wiele lepszy — rzekł Manfredo. — Czy stary klasztor della Barbara nie leży na naszej drodze?
— Tak, właśnie na naszej drodze. Ale miasto Santa Jaga jest za prezydentem Juarezem. Wypędzą nas, albo, co gorsza, wezmą do niewoli i wydadzą Juarezowi.
— Istotnie, gdybyśmy chcieli zasadzać się na tem mieście. Atoli klasztor Santa Barbara wznosi się poza miastem. Zamiast podrwić głową w Santa Jaga, zagnieździmy się w klasztorze niepostrzeżenie.
— Niepodobieństwo!
— Jakto? Czy nie słyszeliście, że mój stryj Hilario jest tam ordynatorem? Ten dawny klasztor przemieniono obecnie na szpital i zakład dla obłąkanych. Mój stryj płonie nienawiścią do Juareza i przyjmie pana z radością. Dawny klasztor ma tyle tajnych budowli i korytarzy, że możemy być pewni bezpieczeństwa.
— Czy te korytarze nie są znane innym lekarzom, ani mieszkańcom klasztoru?
— Nie; zna je tylko mój stryj.
— To byłoby dla nas bardzo wygodne. Zastanowię się nad tym planem. Teraz odpocznijmy sobie. Nie wiemy, co nam przyniesie dzień najbliższy. Pokrzepcie się snem; ja będę czuwał.
Zapadło głębokie milczenie. Tylko Cortejo chodził bez przerwy tam i zpowrotem. Jego wyprawa do Rio Grande, po której sobie tyle obiecywał, spaliła na panewce, i on sam wrócił napół ociemniały. Co więcej, nie znalazł tutaj oczekiwanej przystani, stracił hacjendę i córkę. Pogardzany i wyszydzony, nie wiedział, gdzie się podziać. Knuł w ciszy nocnej mściwe plany. — Po dwóch godzinach usłyszał u wejścia do jaskini lekki szmer kamyka. Skoczył natychmiast i zapytał pocichu, chwytając za broń:
— Kto tam?
— Grandeprise! — brzmiała głucha odpowiedź.
— Bogu dzięki! — rzekł Cortejo z głębokiem westchnieniem, które wymownie świadczyło o jego uczuciach.
Obaj Meksykanie ocknęli się i podnieśli. Grandeprise stał przy nich.
— No, jak poszło? — zapytał Cortejo. — Czy ma pan wiadomości?
— Wiem, że córka pańska żyje, ale wiem także coś ważniejszego.
— O, najważniejsze jest to, że Józefa żyje. Musi być wolna, choćbym miał narażać życie. Przyrzekł mi sennor, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy.
Hm, tak! — szepnął myśliwy. — Nie wiedziałem, kogo mamy przeciw sobie.
— Wszak tylko Miksteków?
— O, gdyby tylko ich! Ale czy wiecie, kto im przywodzi? Czyście nie słyszeli o Bawolem Czole?
— Bawole Czoło? Od lat już nie żyje.
— Tak mniemano powszechnie, lecz niesłusznie. On to wczoraj wieczorem zwołał Miksteków ognistemi słupami, aby odzyskać hacjendę. Naogół, ukrywał pan przede mną bardzo wiele, sennor! Ukrywał pan rzeczy, któreby mi nie pozwoliły zostać pańskim sojusznikiem.
— O czem pan mówi?
— Wziął pan do niewoli sennora Arbelleza. I zamknąłeś go w piwnicy, gdzie był skazany na śmierć głodową.
— Okłamano pana.
— Nie okłamano mnie, gdyż nie wiedziano o mojej obecności. Czemu zabraliście staremu Arbellezowi jego posiadłość?
— Ponieważ należy do mnie. Arbellez sfałszował dokument, który świadczył, że hrabia de Rodriganda podarował mu hacjendę tytułem legatu.
— A cóż to pana obchodzi? Czy jest pan spadkobiercą hrabiego? Donieś sennor władzom, jeśli wiesz, że hacjendero jest fałszerzem, ale nie waż się na przemoc i gwałt, które są zabronione i karalne.
Cortejo odparł z niecierpliwością:
— Szpiegowi często się zdarza, że tylko połowicznie pojmuje rzeczy, i wyrabia sobie wtedy fałszywe mniemanie. Jesteś pan o tem błędnie poinformowany, tak samo, jak o obecności wodza Bawolego Czoła.
Pah! Widziałem go, widziałem u boku człowieka, który swego czasu również znikł.
Cortejo stracił panowanie nad sobą.
— Któż to? — zapytał.
— Niedźwiedzie Serce, słynny wódz Apaczów.
— Banialuki! Widział pan Niedźwiedzie Serce? Czy znał go pan?
— Nawet bardzo dobrze. Spotkałem Apacza ongi na łowach w towarzystwie myśliwego Piorunowego Grota, który właściwie nazywał się Unger, w górach Sierra Werana.
— Piorunowy Grot? Ach, znał pan i tego?
— Tak, znałem go, i dzisiaj poznałem odrazu.
Poznałem? Co pan ma na myśli?
— To, że Piorunowy Grot również przebywa w hacjendzie.
— Chce mnie pan przekonać, że umarli zmartwychwstali? Wiem dokładnie od naocznego świadka, że zginęli.
— Spoliczkuj tego świadka, jeśli go spotkasz. Nie zapominam ludzi, których raz jeden widziałem. Zresztą, niepodobna nie poznać tego Sternaua, którego nazywają Władcą Skał.
Cortejo zbladł.
— Sternau? — zapytał szeptem. — Ten już nie żyje!
— Bynajmniej, on także żyje. Stał w drzwiach hacjendy i rozmawiał ze starym człowiekiem, którego nazywał hrabią Fernando.
— Hrabia Fernando! — Cortejo omal nie krzyknął. — Śni się panu chyba, sennor, przywidziało się panu!
— Nie tak głośno, sennor Cortejo. Nie życzę sobie, aby pański krzyk zwrócił na mnie uwagę ludzi z hacjendy.
— Wybaczy sennor. Nie dziw, że mówię głośniej, kiedy słyszę, że żyją i cieszą się zdrowiem ludzie, których oddawna uważałem za nieboszczyków. — Co się tyczy hrabiego Fernanda, to chyba na pewno się pan przesłyszał, sennor.
— Nie mogę nic innego powiedzieć, jak to, co widziałem. Oczy i uszy mam czułe, zapewniam sennora. Zauważyłem nawet wielkie podobieństwo między hrabią a pewnym młodym człowiekiem, oczywiście, o ile można stwierdzić podobieństwo przy migającem świetle ogniska.
— Podobieństwo? Jak się nazywa ten młody człowiek?
— Przypadkowo dowiedziałem się jego imienia. Mijał właśnie Sternaua i hrabiego Fernanda. Sternau przywołał go imieniem Mariana.
Cortejo miał wrażenie, że się zapada w ziemię. A więc i Mariano ocalał, i ci wszyscy, których uważał za zgubionych. Był tak oszołomiony, że nie mógł się odezwać. Wreszcie rzekł głucho:
— Opowiadaj pan szczegółowo!
— No, zbliżyłem się do hacjendy bez przeszkód. Zostawiłem konia i zacząłem się zakradać, aczkolwiek wielu Miksteków uwijało się dokoła, szukając zbiegłych. Zdołałem dotrzeć do parkanu mimo licznych grup nieprzyjaciół.
— Co za odwaga! — zawołał zdumiony Manfredo.
— No, nie taka znów wielka. Skoro dostrzegałem zbliżającego się wroga, kładłem się plackiem na ziemi i udawałem nieboszczyka — jednego z poległych w bitwie. Leżałem więc przy parkanie i podsłuchiwałem rozmowy wielu Miksteków. Dowiedziałem się w ten sposób o obecności wymienionych osób. Potem widziałem tych ludzi, jednego po drugim, przez otwory w parkanie. Tam na dworze płonęło ognisko, rzucając jasne światło.
Tymczasem Cortejo zdążył się opanować. Zapytał:
— I powiada pan, że córka moja żyje?
— Tak. Zamknięto ją w piwnicy, w której miał zginąć sennor Arbellez. Lecz jutro rano oczekuje ją sąd.
— Niebiosa! Muszę ją uwolnić! Czy nic teraz nie można uczynić, sennor Grandeprise?
— Sądziłem, że pan skieruje do mnie to pytanie i że przedewszystkiem obchodzi pana los pańskiej córki. Dlatego odważyłem się na coś więcej. Podkradłem się ztyłu i przechyliłem przez parkan. Potem chciałem wyszukać loch, gdzie umieszczono sennoritę. Wie pan zapewne, że rozmaite piwnice hacjendy mają u góry wąskie okienka?
— Wiem. Ale dalej, dalej!
— Zebrałem kilka małych kamyków i pełzałem na rękach i nogach ku najbliższemu otworowi. Przybywszy tam, rzuciłem kamyk i nadsłuchiwałem. Miałem szczęście. Odrazu usłyszałem głos kobiecy, który rzekł: — Dios! Czy jest tam kto? Ktokolwiek to jest, błagam o pomoc. Jestem Józefą Cortejo. — Nie odpowiedziałem, gdyż nie chciałem dawać obietnicy, z której nie mógłbym się wywiązać. Poza tem, wiedziałem już to, co miałem wiedzieć i nie powinienem był dłużej czekać. Przeskoczyłem tedy przez parkan i ruszyłem w drogę powrotną. To wszystko.
Słuchacze byli podnieceni, zwłaszcza Cortejo.
— Musimy dziś jeszcze uwolnić moją córkę! Jutro będzie za późno, gdyż ludzie ci nie myślą jej oszczędzać, a to z powodów, których nie będę wam teraz tłumaczył. Sennor, czy podejmuje się pan wyrwać moją córkę z rąk tych ludzi?
Grandeprise obejrzał go zdumiony.
— Czy wie pan, czego ode mnie żądasz? Tu stawką jest moje życie, a nie wiem, czy pan i pańska córka zasługujecie na to.
— Sennor, błagam pana na miłość Boską, pomóż mojej córce tylko ten jeden raz, a po królewsku pana wynagrodzę!
— Niech pan nie mówi o pieniądzach! Wiesz, że podejmuję się tego nie dla pieniędzy. Ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym wykonać sam; muszę mieć pomocnika.
— Powiedz, co mam czynić! Chętnie panu pomogę.
— Pan? — Myśliwy zmierzył Corteja pogardliwem spojrzeniem. — Nie, sennor, nie bierz mi pan za złe, ale nie może mi pan pomóc.
— Obejrzyj się pan na mnie, sennor! — rzekł Manfredo. — Znam sztukę podkradania się i chętnie panu pomogę, o ile to się opłaci.
Grandeprise spoglądał przed siebie niezdecydowany. Jego szczera natura wzdragała się przed udziałem w przedsięwzięciu; ostrzegał go przed nim głos wewnętrzny. Ale Cortejo tak długo nalegał, dopóki nie ustąpił.
— No, dobrze, sprobujemy. Lecz wymawiam sobie, że będzie się pan stosował do moich rozkazów.
Cortejo odetchnął. Poznał i ocenił wartość tego myśliwego. Wiedział, że Grandeprise jest człowiekiem, któremu może się tak ryzykowna wyprawa udać.
Myśliwy rozwinął swój plan. Po dokładnem omówieniu wszystkich szczegółów, podniesiono się i wyruszono w kierunku hacjendy. — —


∗             ∗

Sytuacja Józefy nie była godna zazdrości. Ze spętanemi nogami i rękami leżała w lochu, w którym poprzednio pasował się ze śmiercią Arbellez. Przed zamkniętemi drzwiami stali na straży dwaj Mikstekowie. Zakazano im wpuszczać kogokolwiek. Ale obaj Indjanie, napół ucywilizowani, byli, w przeciwieństwie do Apaczów i Komanczów, odzwyczajeni od dzikiego życia. Dlatego też czas zaczął im się dłużyć i zatęsknili do towarzystwa przyjaciół. A w jakim celu mieliby strzec i tak zamkniętych drzwi? Wszak żaden obcy nie mógłby przejść przez korytarz, prowadzący do piwnicy. Musiałby się przekraść między ogniskami obozu, przez jasno oświetlone wejście do hacjendy — a to było niepodobieństwem. Uważając, że branka jest dostatecznie strzeżona, wyszli po dwóch godzinach, aby przed bramą pogwarzyć z towarzyszami o zdarzeniach tego dnia.
Około drugiej po północy dwie postacie wynurzyły się z cienia parkanu i podkradły cichaczem do okienka lochu Józefy. Jednym z nich był Grandeprise. Przyłożył usta do okienka i szepnął:
— Sennorita Józefa!
— Niebiosa! Któż to? I czego pragnie?
— Powiedz mi pani, czy jesteś sama?
— Tak, samiuteńka.
— No, mogę pani oznajmić, że przyszliśmy uwolnić sennoritę.
— O, Dios! Bodajby to była prawda!
— To prawda. Jestem znajomym pani ojca, który czeka na sennoritę, przed hacjendą.
Józefa musiała pohamować okrzyk radości, wyrywający się z gardła.
— Ale jak mnie pan uwolni.
— Niech sennorita nam to pozostawi. Czy przy drzwiach stoją wartownicy?
— Było dwóch, ale zdaje się, że odeszli.
— Muszę wiedzieć na pewno. Niech pani łaskawie zapuka do drzwi.
— Jestem spętana, ale spróbuję.
Upłynęło parę chwil. Rozległo się kilkakrotne pukanie.
— Nic nie słyszę. Nikogo pode drzwiami niema.
— Jeśli istotnie niema, to możemy Panu Bogu podziękować. Musimy bezzwłocznie wziąć się do roboty. Pani zadaniem — nasłuchiwać u drzwi.
Otwór był zbyt wąski, aby przepuścić człowieka. Musieli nożem usunąć kilka kamieni. Nie było to zadanie łatwe — należało przecież uniknąć szmeru. Ale po pół godzinie otwór był tak rozszerzony, że Grandeprise, owiązany lassem, które trzymał Manfredo, opuścił się do lochu.
Józefę opanowało straszliwe podniecenie. Czy śmiały czyn się powiedzie? Zapomniała niemal o bólu i liczyła minuty, które jej wydawały się godzinami. Nareszcie na górze przygotowania dobiegły końca. W lochu ściemniło się na chwilę, poczem cień jakiś sfrunął na podłogę.
— Bez zbytecznych słów, sennorita! Każda chwila jest cenna. Czy pani ranna?
— Tak; zapewne połamałam sobie kilka żeber.
— To źle! Czy wytrzyma pani wciąganie do góry?
— Muszę.
— Ściśnij pani zęby. Nie wolno nawet westchnąć. Do dzieła!
Myśliwy przewiązał lasso pod rękoma Józefy i dał umówiony znak. Manfredo pociągnął, a Grandeprise pomagał z dołu. Józefie zdawało się, że wyciągają jej z ciała każdą kosteczkę. Wytrzymała straszliwy ból, lecz, znalazłszy się na powietrzu, zemdlała. Lasso opadło po raz drugi i myśliwy wspiął się na górę.
— Jak sennorita?
— Zemdlała.
— To dobrze. Mniej z nią będzie kłopotu. Ale dalej! Mieliśmy tak zadziwiające szczęście, że nie powinniśmy go kusić.
Grandeprise wziął omdlałą na plecy i pośpieszył ku parkanowi. Manfredo wlazł pierwszy i Grandeprise podał mu dziewczynę. Potem przeskoczył na drugą stronę i odebrał Józefę od Manfreda, siedzącego na parkanie. Niebawem obaj pośpieszyli do Corteja. — —


∗             ∗

Można sobie wyobrazić rozczarowanie i gniew Sternaua oraz jego towarzyszy, skoro nazajutrz nikogo nie znaleźli w lochu. Najdotkliwiej odczuł to Piorunowy Grot, który pałał pragnieniem zemsty nad katami swego teścia. Tacy mistrze w czytaniu śladów, jak Matava-se i Piorunowy Grot łatwo znaleźli kierunek ucieczki Józefy. Ale kto jej pomógł? To była zagadka nieprzenikniona. Niektórzy mówili o Corteju, ale wszak on, ociemniały, nie mógł tu jeszcze przybyć, a tem bardziej, nie mógł uprowadzić córki. Rozczarowani przestali sobie łamać głowę nad tą zagadką, którą i tak przyszłość wyjaśni. Przecież nie ulegało wątpliwości, że natychmiast zostanie zarządzony pościg.
Z początku wysłano pięciu pewnych ludzi a dobrych jeźdźców do Monclovy z raportem do Juareza. Wyruszyli niezwłocznie i obrali drogę, która mogła im oszczędzić spotkania z Francuzami.
Następnie Bawole Czoło odszukał drugiego wodza Miksteków.
— Opuszczam hacjendę wraz ze swemi towarzyszami — rzekł. — Mój brat jest zatem w zastępstwie wodzem i dowódcą. Niech ochrania dobrze Arbelleza i niech przyłączy dzieci Miksteków do oddziału Juareza, skoro ten przybędzie.
— Dokąd idzie mój brat? — zapytał Miksteka.
— Nie wiem.
— Kiedy wróci?
— Też nie wiem.
— Czy nie będą mu towarzyszyć wojownicy?
— Pojedzie dziesięciu jeźdźców, którzy umieją czytać ślady. Więcej mi nie potrzeba.
Na tem stanęło. Po godzinie siedmiu białych i dwaj wodzowie w towarzystwie dziesięciu Miksteków wyjechali z hacjendy. — —



V
DOKTÓR HILARIO

Niedaleko północnej granicy prowincji Zacatecas leży miasteczko Santa Jaga. Samo przez się nieznaczne, znane jest ze starożytnej budowli, wznoszącej się na górze pod miastem. Dziś jeszcze zwana klasztorem della Barbara, aczkolwiek sekularyzowana, budowla ta służy celom świeckiego życia. Jest to szpital dla obłąkanych i dla wszelkiego rodzaju cierpiących.
W miasteczku wrzało w owym czasie gorączkowe życie. Na kilka dni przedtem wkroczył do miasta oddział Francuzów. Przybyli z północy bez uzbrojenia i rynsztunku. Jak się wkrótce dowiedziano, była to załoga Chihuahua, którą Juarez zmusił do złożenia broni i do solennej obietnicy zaprzestania przeciw niemu walki.
Komendant owego skazanego na stan pokojowy oddziału wysłał gońca po instrukcje do głównej kwatery i musiał tutaj oczekiwać jego powrotu.
To wszystko nie poruszyłoby tak umysłów i języków mieszkańców miasteczka, gdyby nie przybyła wraz z Francuzami dama tak piękna, że wzbudziła zazdrość kobiet i podziw mężczyzn, skoro się tylko pokazała w miejscowym kościele.
Rzecz dziwna, że zamieszkała nie w samem miasteczku, lecz na górze w starym klasztorze u kierownika szpitala, powszechnie nielubianego doktora Hilaria.
Był wieczór; sennor Hilario siedział w swojej celi i ślęczał nad staremi lekarskiemi księgami. Pokój był nader skromnie urządzony. Jedyne, co zwracało uwagę, — to liczne klucze, wiszące na ścianach. Doktór był to mały, szczupły mężczyzna, łysy jak kolano. Zacięty wyraz jego gładko wygolonej twarzy czynił Hilaria podobnym do buldoga. Rozpoczął już prawdopodobnie szósty krzyżyk, mimo że był jeszcze dosyć rzeźki.
Zapukano cicho do drzwi. Usłyszał i uśmiechnął się w sposób trudny do opisania.
— Wejść! — rzekł głosem jak najmilszym.
Drzwi otworzyły się i weszła — ale kto? Sennorita Emilja, szpieg prezydenta Juareza z Chihuahua.
— Dobry wieczór — rzekła na przywitanie.
— Dobry wieczór, piękna sennorita, — odpowiedział, zamykając księgę i podnosząc się ze starego krzesła.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam panu, — uśmiechnęła się dama.
— Przeszkadzać, sennorita? Ależ, cóż znowu? Jestem w każdej chwili do pani dyspozycji. Dlatego pozwoliłem sobie zapytać panią, czy nie zechciałaby wypić ze mną wieczornej czekolady.
— Chętnie przyjęłam pańskie zaproszenie, gdyż w ten sposób zabiję nudę wieczoru.
— Sama pani sobie winna za tę nudę. Dlaczego pani zamieszkała u mnie, a nie na dole w mieście? Tam nie brak rozrywek.
— Dziękuję za te rozrywki! Rozmowę z człowiekiem, któremu długie życie pozwoliło się skrystalizować, bardziej cenię, niż owe małomiasteczkowe rozrywki.
Emilja zajęła miejsce na kanapie.
— Chce pani przez to powiedzieć, że uważa mnie za skrystalizowany charakter? — zapytał.
— Pewnie — odpowiedziała, opuszczając oczy. — Nienawidzę wszystkiego, co jest niedowarzone, niepełne, niewyraźne. Nigdybym nie ceniła człowieka, który wewnętrznie i zewnętrznie jeszcze się rozwija.
— Ale zapomina pani, że w chwili, z którą się kończy rozwój, rozpoczyna się upadek.
— O, nazywa pan to upadkiem, sennor Hilario? Skoro człowiek może tracić siły swego ciała i ducha, jest to raczej dowodem obfitości i bogactwa tych sił.
Hilario chciał jej odpowiedzieć, ale nie mógł, gdyż weszła stara służąca, wnosząc czekoladę. Skoro się oddaliła, nalał swemu gościowi filiżankę.
— Pij pani, sennorita! Po raz pierwszy świadczy mi pani ten honor; dałbym wiele, bym mógł tego szczęścia codzień dostąpić.
— Uważa pan to istotnie za szczęście?
— O tak, za najwyższe szczęście. Pragnąłbym, aby pani była nietylko gościem, lecz i mieszkanką tego domu. Jaka szkoda, że musi go pani opuścić, skoro tylko wyjdą Francuzi!
— Francuzi? Cóż mnie obchodzą?
Hilario się zdziwił.
— Sądziłem, że pani należy do nich. Uważają tu powszechnie, że jest pani żoną czy wdową po jednym z oficerów.
Emilja roześmiała się wesoło.
— Mylą się bardzo — rzekła. — Czy wyglądam jak stara kobieta lub wdowa?
Oko doktora pożądliwie obrzuciło jej czarującą postać.
— Stara? O, sennorita, co pani myśli? Zwyciężyłaby pani samą boginię Venus, gdyby śmiała iść z panią w zawody.
— Zbyt wielki komplement przestaje być komplementem sennor!
— O, mówię tylko prawdę! — zawołał z zapałem. — A więc nie jest pani związana z Francuzami? Ale czemu jeździsz z nimi?
— Gdyż ochraniają mnie i odwiozą bezpiecznie do Meksyku. Postanowiłam bowiem opuścić Chihuahua, gdzie byłam bardzo samotna, i zamieszkać w stolicy. Oczywiście, ze względu na chaos i niepokój w kraju, chętnie skorzystałam z takiej straży.
— Nie miała pani krewnych w Chihuahua?
— Nie. Jestem w życiu samotna.
— Ale co panią skierowało do Meksyku, sennorita?
Emilia opuściła powieki i zarumieniła się tak naturalnie, że tylko wielkie doświadczenie mogło ten rumieniec wywołać.
— To pytanie wprawia mnie w zakłopotanie, sennor, — szepnęła.
— Proszę mi wybaczyć. Ale tak bardzo interesuję się panią, że sądziłem, iż mogę zadać je pani.
— Dziękuję panu. Widzę, że wobec sennora powinnam być otwarta. Szanuję pana i cenię, i dowiodę tego panu, udzielając odpowiedzi. Każda kobieta, nieupośledzona przez naturę, źle znosi samotność. Bóg dał nam za zadanie kochać i uszczęśliwiać miłością. Z powodu samotnego życia, nie przystąpiłam jeszcze do spełniania tego zdania.
— Nie kochała pani jeszcze?
Mówiąc to, Hilario przyglądał się Emilji uważnie. Spuściła długie, jedwabiste rzęsy.
— Nie, nigdy jeszcze, — szepnęła, jakgdyby zawstydzona tą odpowiedzią.
— A wszakże posiada pani wszelkie warunki, ażeby uszczęśliwić mężczyznę.
— Niestety, nie doświadczyłam jeszcze tego; nie poznałam jeszcze takiego człowieka, na którego patrząc mogłabym powiedzieć: — Oto jest człowiek, do którego mogłabym należeć. — Meksyk jest większy niż Chihuahua, a ja nie chcę być dłużej samotna. Oto powód mego wyjazdu z Chihuahua.
— Ach, chciała pani poszukać męża?
Mocno wbijając w niego spojrzenie, rzekła:
— Nie chcę wobec pana temu przeczyć, aczkolwiek z kim innym nie byłabym równie szczera.
— Czy to musi stać się tylko w Meksyku, sennorita? Czy i gdzie indziej niema mężczyzn, którzy potrafiliby panią ocenić?
— Ma pan słuszność. Ale kto szuka drzewa, idzie do lasu, gdzie jest wiele drzew, a nie w szczere pole, gdzie można spotkać tylko pojedyńcze.
— Słusznie. Ale jeśli po drodze do lasu spotyka się drzewo, które się podoba?
Emilja z gestem zdziwienia rzekła wesoło:
— Wówczas zostaje się przy niem, czyż nie tak, sennor Hilario?
Twarz doktora rozbłysła radosnym zachwytem.
— Pewnie, sennorita, — odpowiedział. — Teraz zachodzi pytanie, jakie zalety i jaki wiek musi, czy powinno mieć to drzewo?
— No, nie powinno być za młode i niezdecydowane. Czcigodność zdobi drzewo, a mech dodaje mu poetycznego uroku.
— Sennorita, czy mogę dla pani poszukać takiego drzewa?
— Ale owszem! Wszak będę je mogła przyjąć lub odrzucić.
— Oczywiście — rzekł, głęboko oddychając. I głosem niemal drżącym dodał: — Drzewo takie stoi tu w Santa Jaga, w naszym klasztorze della Barbara.
— W klasztorze, sennor? Nie widziałam tutaj ani jednego drzewa.
— A jednak oto stoi przed panią.
Starzec wypowiedział to nader szybko. Emilja obejrzała go ze zdumieniem i zapytała:
— Pan? Czy ma pan siebie na myśli, sennor? O, na Boga, tego się nie spodziewałam!
Złożyła ręce i obejrzała go ze zdumieniem, które było szczytem sztuki udawania.
— Nie oczekiwała pani? Dlaczego? Wszak pani sama przyrównała to do drzewa. Czy nie zrozumiała mnie pani?
— Zrozumiałam pana, sennor, — uśmiechnęła się. — Myśli pan o towarzyszu życia, którego szukam. A takim człowiekiem chciałby pan sam zostać?
— O, jakże chętnie! Zrzekłbym się wszystkiego, aby panią uszczęśliwić.
Szybkie jak błyskawica, kłujące spojrzenie padło z jej oczu. Jej twarz spoważniała i przybrała zimny, surowy wyraz.
— Czegoby się pan mógł wyrzec, sennor?
— Ach, uważa mnie pani za zwyczajnego, ubogiego sennora Hilario? Powiedz, czego żądasz od człowieka, do którego chciałbyś należeć?
— Przedewszystkiem miłości; prawdziwej, wiernej miłości!
— Nie brak jej. A może pani wątpi?
— Chcę wierzyć.
— A więc mów pani dalej!
— Nie jestem wprawdzie bogata, sennor, nigdy jednak nie walczyłam z ubóstwem. Żądam pewności, że nie doznam nigdy biedy i niedostatku.
— O, mogę panią zapewnić, że jestem bogaty.
— Pan? — zapytała z niedowierzaniem Emilja. — Bogaty?
Spojrzenie jej padło z dumą na jego niepozorną postać.
— Nie sądź pani po moim ubiorze, sennorita! — rzekł.
— Dobrze. Zapewnia mnie pan, żeś jest bogaty. Czy mógłby pan dowieść?
Hilario patrzył z zakłopotaniem na ziemię.
— Tak, mogę dowieść, — rzekł wreszcie tonem zdecydowanym. — Ale muszę mieć przedtem pewność, że mnie pani poślubi, o ile się okażę bogatym.
— Mógłbyś pan mieć tę pewność, gdybyś czynił zadość trzeciemu i ostatniemu warunkowi: pragnę poślubić człowieka na stanowisku, który mi pozwoli rozwinąć moje talenty duchowe. Zamierzam jechać do Meksyku, na dwór cesarski. Wkrótce uzyskam wpływy i poważanie i będę mogła wybrać między przednimi ludźmi takiego, którego uznam za odpowiedniego. Uśmiechaj się pan! Jeśli jesteś znawcą ludzi, to spokojna pewność moich słów powinna cię przekonać, że znam siebie dokładnie, i, że nie fantazjuję.
Emilja stała przed nim — wyprostowana, piękna, młoda kobieta — przed małym, wątłym starcem. A jednak bynajmniej nie zdradzał nieśmiałości.
— Co pani o mnie myśli, sennorita! Poznałem się na pani. Tak; odegra pani swą rolę, skoro pojedziesz do Meksyku. Osiągnie pani wpływy i poważanie, gdyż jesteś piękna i wyrachowana. Ale nawet tam najświetniej uposażona kobieta potrzebuje pomocy i ramienia mężczyzny. Widzę, że duchowo godni jesteśmy siebie. Czy chce pani oprzeć się na mojem ramieniu?
Z wyrazem łagodności i dobroci, z jakim się przemawia do dzieci, zapytała powoli:
— Ach, a więc i pan jesteś duchowo wyposażony, sennor? Jeśli oceniać pańskie talenta miarą stanowiska, to — hm, dokończ pan sam rozpoczętego zdania!
Teraz zkolei on się uśmiechnął.
— A jakie jest pani stanowisko, sennorita? — odparł.
— Aha, pan cięty i dowcipny, — roześmiała się. — Bywają stanowiska i wpływy, o których się nie mówi, sennor.
— Święta prawda. A więc tak samo milczymy, przynajmniej chwilowo, o mojem stanowisku i wpływach.
— Atoli, jeśli będziemy o tem milczeć, w jaki sposób dowiedzie pan, że odpowiadasz moim warunkom?
— O to nie trudno. Jestem gotów dać pani dowód, jeśli będę pewny dyskrecji.
— Umiem milczeć, sennor.
— Dobrze; więc niech pani idzie ze mną.
Hilario zdjął ze ściany dwa klucze i zapalił małą latarkę. Emilja zwróciła uwagę na gwoździe, na których klucze wisiały.
Opuściwszy pokój, zeszli po schodach nadół, do długiej, niskiej piwnicy. Tam doktór Hilario otworzył kluczami mocne, dębowe drzwi, które prowadziły do innej piwnicy. Otworzył drugie drzwi. Weszli do wąskiego korytarza, między dwa szeregi niezliczonych drzwi.
Odsunął rygiel w jednych i otworzył. Teraz znaleźli się w małej, głuchej celi, gdzie niebyło światła ani powietrza. Zdawało się, że jest wmurowana w głaz skały, gęsto porysowany i pełen szczelin.
— Pusta! — rzekła Emilja. — Czy tutaj mam znaleźć dowód?
— Owszem — odpowiedział sennor Hilario.
Nie wiedział, że Emilja nie spuszcza oka z żadnego najmniejszego jego ruchu.
Oświetlił jedną ze szczelin. Mimo, że najobszerniejsza, była bardzo nieznaczna. W jednem tylko miejscu mógł Hilario włożył napłask dłoń. Natychmiast rozległ się lekki szmer. Część skały, nieznacznie zarysowana szczelina, ustąpiła, i oto sennorita Emilja ujrzała przed sobą większą ciemną celę. Weszli, nie zamknąwszy tajemniczych odrzwi.
Hilario szedł naprzód, a Emilja za nim. Dzięki temu zdołała włożyć palec w tajemniczą rysę i wymacała gruby sztyfcik, który wznosił się z kamienia na pół cala wysokości. Lecz nie odważyła się przycisnąć; ściana bowiem wróciłaby na swoje miejsce i zdradziła ją wobec doktora.
W ukrytym pokoju zobaczyła na stołach mnóstwo książek, flaszek, słojów, instrumentów i aparatów, których przeznaczenia nie mogła się domyśleć.
Hilario przeszedł koło tych narzędzi, zbliżył się do pustego miejsca w murze i zapukał.
— Za tą ścianą tkwi dowód, który pani chce uzyskać.
Pukanie brzmiało głucho i pusto. Emilja spoglądała z wielką uwagą na jego rękę, aby nie przepuścić żadnego ruchu. Hilario przysunął latarkę do ściany; dziewczyna ujrzała jakby linje, ostro wykrawające w murze czworobok.
— To drzwi — rzekł — bez zamka. Obracają się na osi środkowej tak, że wystarczy pchnąć jedną połówkę, aby je otworzyć.
Mocno napierał na mur i po chwili tajemne drzwi ustąpiły. Pozostał otwór wysokości człowieka i o połowę mniejszej szerokości. Za nim widniała ciemna przestrzeń.
Starzec wszedł, a za nim Emilja, palona najżywszą ciekawością. Kamera ta nie miała innego wejścia. Stało tu wiele dużych skrzyń i szafka bez zamka. Hilario wyciągnął przednią część jak zasuwkę. Okazało się, że szafa jest pełna wszelkiego rodzaju listów i rękopisów.
Starzec odwrócił się do Emilji.
— Sennorita, — rzekł — ta ukryta komora zawiera moje tajemnice. Nikt nie ma o tem wyobrażenia. Są tak cenne, że pozwolę pani tylko rzucić okiem.
Emilja drżała z niecierpliwości.
To Juarez skierował ją z Chihuahua ku doktorowi Hilario. Prezydent wiedział to, co niektórzy podejrzewali, że w rękach doktora zbiegły się nitki wielu jego wrogów. Musiał je poznać. Oto przyczyna dziwnego postępowania Emilji.
— Tak! — mniemał Hilario. — Dowiodę pani, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy będę pani mógł dać takie stanowisko, jakiego tylko zażądasz.
Wyciągnął z szafy paczkę listów, otwierał jeden po drugim i pokazywał Emilji rozmaite podpisy.
— To moja tajna korespendencja — rzekł. — Czy zna pani nazwiska podpisane?
Emilja znała je. Były to nazwiska najwybitniejszych polityków i wojskowych kraju. Między nimi były także podpisy wyższych oficerów armji francuskiej. Wszelako odpowiedziała:
— Nie zajmowałam się dotychczas tak żywo polityką, jak to dopiero zamierzam. Dlatego znam wprawdzie niektórych z tych panów, ale większość jest mi obca.
— Pozna ich pani, jeśli się zdecydujesz przyjąć moje warunki. Moja wiedza i pani piękność dopełniają się wzajemnie i mogą nas zaprowadzić daleko.
Musiała znać treść tych listów. Wyciągnęła więc rękę.
— Czy mogę czytać?
Rzekł z szybkim odruchem zażegnania:
— Nie; nie można.
— Dlaczego? Sądziłam, że będziemy sojusznikami?
— Ma pani słuszność; ale nie jesteśmy jeszcze nimi.
Emilja nie nalegała; rzekła tonem obojętnym:
— Mam nadzieję, że wkrótce zostaniemy.
— Istotnie, sennorita? — odparł szybko, z radością.
— Tak; myślę, że kto obcuje z takimi ludźmi, ten posiada wpływy i ma przed sobą wspaniałą przyszłość.
— Przyszłość, powiada pani? Jestem stary! — jego oko spoczęło na niej z oczekiwaniem.
— Stary? Powiedziałem panu, że nie liczę wieku podług lat. Świetna przyszłość dziesięcioletnia bardziej mnie pociąga, niż zwyczajne życie pięćkrotnie dłuższe.
— To mądrze, sennorita. Więc jesteś przekonana, że potrafię pani dać wpływowe stanowisko?
— Tak. Ale pytania, w czyjej służbie?
Hilario wzruszył ramionami.
— Dobry dyplomata nie myśli o panu, któremu służy, lecz o sobie. Pomagam temu, kto mi najlepiej płaci. Tylko Juarezowi nie chcę służyć. To jego wina, że jeden z moich planów życiowych spełzł na niczem. Póki żyję, nie uda mu się zostać ponownie prezydentem. Przysiągłem to, i dotrzymam przysięgi.
Starzec mówił z goryczą. Wargi mu pociemniały, oczy pałały złością. Widać było, że nie zawaha się przed niczem, byle się zemścić.
Odłożył listy do szafy.
— A zatem nie mogę ich jeszcze odczytać? — zapytała.
— Nie. Odczyta je pani dopiero jako moja żona.
— Lub co najmniej jako narzeczona? — rzekła żartobliwie.
— Nie. Zaręczyny można łatwo zerwać, a takie tajemnice powierza się jedynie osobom, na wieki związanym. Teraz dam pani dowód, że jestem bogaty.
Podszedł do skrzyń. Były zamknięte na zamki. Otworzył je. Zawierały święte naczynia, cenne ornaty i inne dewocjonalja, wysadzone szlachetnemi kamieniami i wypracowane w szczerem złocie.
— No? — zapytał z dumą.
— Co za bogactwo! To olbrzymi majątek.
— Więcej niż majątek! Ten klasztor był więcej wart, niż niejedno księstwo. Skoro władza świecka wzięła klasztor w posiadanie, zostałem panem tych skarbów.
— Jak się to mogło panu udać? Wszak wiadomo chyba o istnieniu kosztowności.
— Wiedziano, owszem, — rzekł z szyderczym uśmiechem — ale wiele było środków do osiągnięcia celu. O tem później. Teraz niech mi pani powie, czy wierzysz, że jestem bogaty?
— O, wszak nie jesteś właścicielem tych skarbów. Należą do państwa.
— Do państwa? Niech się pani nie ośmiesza! Do kogo należy państwo? Do Juareza, do Pantery Południa, do Maksymiljana Austrjackiego i do Francuzów? Do jednego z nich, do żadnego z nich, czy do wszystkich razem? Czem jest wogóle państwo? Czy Meksyk jest państwem? Meksyk jest bez pana, jest siedliskiem anarchji i każdemu wolno wziąć sobie, co mu wpada do ręki.
Emilja wiedziała, że Hilario nie ma racji, ale nie mogła mu się sprzeciwiać.
— Nie chcę panu przeczyć — rzekła.
— Więc uważa mnie pani za właściciela tych skarbów?
— Tak.
— No, teraz pytam panią, czy chcesz być ich właścicielką.
Spoglądał na nią z oczekiwaniem. Czyżby miała zostać żoną tego człowieka? To śmieszne! Ani przez chwilę nie wpadło jej na myśl wiązać swoje młode życie z tym starcem. Ta ofiara wprawdzie wtajemniczyłaby ją w sekrety Hilaria. Ale czyż nie mogła ich osiągnąć inną drogą? Było wiele takich możliwości. Należało się zastanowić. Przedewszystkiem chciała zyskać jak najwięcej czasu.
— Czy muszę się natychmiast zdecydować? Taki krok wymaga namysłu. Nie może mi pan brać tego za złe.
— Czy ja, który nie powinienem tracić ani dnia życia, mam czternaście lat starać się o panią, jak Jakób o Rachelę?
— O nie — roześmiała się. — Przez czternaście lat znudziłabym się za bardzo. Ale czy chce pan coś jeszcze pokazać?
— Nie. Widziała pani wszystko.
— Więc wracamy.
— A kiedy dostanę odpowiedź?
— Za trzy dni.
— Zgoda! Mam nadzieję, że mi pani nie da kosza. Teraz wracamy.
Wracali tą samą drogą. Emilja śledziła każdy ruch starca z najwyższą uwagą. Wreszcie wróciła do siebie. — —





  1. Sztylet.
  2. Małe placki z maisu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.