Jego Królewska Mość/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Jego Królewska Mość
Podtytuł Jego Królewska Mość
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KAROL MAY


Jego Królewska Mość
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland




I
W POTRZASKU

A w pokoju swoim doktór Hilario kroczył niespokojnie tam i zpowrotem.
— Być może, palnąłem dziś największe w życiu głupstwo, — rzekł do siebie. — Zdradziłem swoje tajemnice. Czy wyjdzie mi to na korzyść?
Wtem cicho zapukano do okna. Hilario po powtórnem pukaniu otworzył i wyjrzał. Na dworze stał jakiś mężczyzna.
— Kto tam? — zapytał głuchym głosem.
— Ja stryju, — brzmiała odpowiedź.
— Ach, Manfredo! Już idę.
Hilario otworzył boczną furtkę. Manfredo stał przed nim. Zdawał się już nieraz chodzić tą drogą.
— Nie oczekiwałem ciebie — szepnął doktór. — Czy przynosisz wiadomości?
— Tak. Bardzo ważne.
— Chodź ze mną do pokoju.
W pokoju ciekawie obejrzał bratanka.
— Skąd przybywasz?
— Z hacjandy del Erina.
— Stamtąd? Wszak leży w przeciwnym kierunku. Wysłałem cię do Meksyku, abyś odszukał któregoś z werbowników Corteja.
— Byłem tam, stryju. Udało mi się spotkać jednego z owych werbowników. Powiedział, że Cortejo przebywa w hacjendzie del Erina. Zaciągnąłem się wraz z innymi i wyprawiono mnie do hacjendy.
— Jak zatem przybywasz do Santa Jaga?
— Musisz wyświadczyć przysługę Cortejowi. Mówiąc między nami, o ile to oczywiście odpowiada twym planom. Otóż chce, abyś mu dał schronienie. Przybył tutaj jako zbieg.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy starca. W krótkich słowach powiadomił go Manfredo o fatalnych przygodach Corteja, o zdobyciu hacjendy przez Miksteków, o ukazaniu się hrabiego Fernanda i jego przyjaciół.
— Nie mogę ci wszystkiego dokładnie wyłuszczyć, — dodał — gdyż oczekują mnie towarzysze. Chcę tylko powiedzieć, że przeżyliśmy wiele okrutnych dni, i że z całą pewnością zarządzono za nami pościg. Tylko z trudem uratowaliśmy córkę Corteja, której groziło poważne niebezpieczeństwo.
— A więc i ona jest z wami?
— Tak. Cortejo, sennorita Józefa, Grandeprise, którego ongi wyleczyłeś, i pewien Meksykanin.
— Gdzie Cortejo?
— Wpobliżu klasztoru. Poszedłem naprzód, aby się dowiedzieć, czy skłonny jesteś go przyjąć, wszakże przyrzekłem, że będziesz rad jego przybyciu.
Doktór Hilario przechadzał się zamyślony po celi.
— Co za przypadek! Oczywiście, przyjmę. Przyprowadź Corteja.
Manfredo wyszedł i niebawem wrócił z Cortejem.
Na skinienie stryja wyszedł ponownie, zostawiając ich samych.
Cortejo został przy drzwiach, ukłonił się i z nieufnością oglądał starca. Ten zaś zmierzył Corteja od stóp do głów i zapytał:
— Pańskie nazwisko jest Cortejo, sennor?
— Tak — potwierdził zapytany.
— Jest pan owym Cortejo, który służył u hrabiego Fernando de Rodriganda?
— Ten sam.
— Witam pana i proszę, abyś usiadł.
Wskazał na krzesło. Cortejo usiadł, Hilario jednak stał i, nie spuszczając z gościa przenikliwego spojrzenia, dodał:
— Bratanek powiedział mi, że szuka pan na pewien czas ukrycia. Jestem gotów udzielić panu schronienia.
— Dziękuję panu. Ale czy to schronienie przypadkiem nie zdradzi mojej obecności?
— Czy ma pan powody do obaw o zdradę?
— Niestety! Czy zna pan moje losy?
— Wiem, iż występował pan jako kandydat na prezydenta.
— Właśnie i z tego powodu wygnano mnie z kraju.
— Francuzi?
— Właściwie tak zwany cesarz Maksymiljan; ale on nic nie uczyni bez zgody Francuzów. Wyruszyłem na północ, aby podtrzymywać swoją kandydaturę, gdy napadnięto na mnie w hacjendzie del Erina. Rozgromiono moich ludzi i jestem pewny, że ścigają mnie prześladowcy.
— Nie dościgną pana. U mnie będzie pan całkowicie bezpieczny. Nasz prastary klasztor ma tyle ukrytych jaskiń, korytarzy i podziemi, że można tu ukryć tysiące ludzi.
— Jestem bardzo zadowolony, zwłaszcza że, jak się dopiero co dowiedziałem, w mieście są Francuzi. Poznaliby mnie na pewno.
— Nie powinien się pan obawiać. Juarez rozbroił Francuzów; będą zadowoleni, jeżeli im samym pozwoli się spokojnie umknąć. Co się tyczy wynagrodzenia — och, powiedz pan, na czem będzie polegać.
— Jestem bogaty — odpowiedział Cortejo.
— Na czem polega pańskie bogactwo?
Cortejo był zakłopotany.
— Czy musi pan o tem wiedzieć?
— Tak — odparł starzec spokojnie. — Mam prawo się dowiedzieć, czy potrafi mnie pan wynagrodzić. Wszelako zwracam pańską uwagę, że zrzekam się wynagrodzenia. Pytam dlatego, że chcę poznać pańskie stosunki. Muszę bowiem wiedzieć, czem mogę się panu przysłużyć.
— Dziękuję panu. Ale czemu zawdzięczam takie zainteresowanie się moją osobą?
— Dowie się pan wkrótce. Powiedz mi pan uprzejmie, na czem polega pańskie bogactwo?
— Zarządzam majątkiem hrabiego Rodriganda.
Nieokreślony uśmiech zadrgał na wargach doktora:
— To znaczy innemi słowy, że korzysta pan z majątku hrabiego dla własnych celów?
Cortejo był ogromnie zakłopotany.
— Nie chciałem tego powiedzieć — rzekł w odpowiedzi.
— Nie obchodzi mnie, co pan chce powiedzieć. Rozpatruję tylko fakty. Zresztą, stracił pan stanowisko, skoro wygnano go z kraju. Nie mógłby mnie zatem sennor wynagrodzić.
— Mam pieniądze, sennor! — zapewniał Cortejo, który zląkł się, że doktór go nie przyjmie. — Są dobrze schowane. Musiałem być przygotowany na wszelką ewentualność.
— Chce pan przez to powiedzieć, że ukryłeś część własności hrabiego Rodriganda? Skończyły się już takie metody.
— Co to ma znaczyć?
— No, może pan przecież sobie wyobrazić, że hrabia Fernando de Rodriganda udzieli panu dymisji.
— Co? — zawołał przerażony Cortejo. — Hrabia Fernando już dawno nie żyje!
Doktór Hilario uśmiechnął się.
— Sam pan nie wierzy. Wie pan równie dobrze, jak ja, że don Fernando żyje.
Krew uderzyła do głowy Corteja.
— Nie rozumiem pana. Kto panu o tem mówił?
— Mój bratanek Manfredo. Był z panem dosyć długo, aby się dowiedzieć o niejednem.
— Więc muszę panu oznajmić, że pański bratanek źle pana poinformował.
Pah! Nie usiłuj mnie pan oszukać! Wiem dokładnie, jak się rzeczy mają. Nie jest pan dosyć szczery i dlatego nie mogę pana przyjąć.
— Ale co pana obchodzi rodzina Rodriganda?
— Nic, nic absolutnie. Ale wszak może pan sobie wyobrazić, że nie mogę ukrywać człowieka, ściganego przez mnóstwo prześladowców, nie wiedząc, jak się przed nimi bronić.
— Nie powinien się pan ich lękać.
— Sam pan nie wierzy swym słowom. Mój bratanek niewiele mi opowiadał, ale zrozumiałem, że ci, którzy śpieszą za wami, są nader odważnymi ludźmi. Co oni mają przeciwko panu? Może mi pan spokojnie zaufać.
Pot wystąpił Cortejowi na czoło. Spoglądał w milczeniu i niepewnie. Był w męczącej sytuacji. Musiał na pewien czas zniknąć i tylko doktór Hilario mógł mu w tem pomóc. Lecz cóż mu szkodziło wyjawić doktorowi swe tajemnice? Przecież można go będzie później usunąć. Nie myślał teraz o drogach. Szybkim, zdecydowanym ruchem podniósł głowę i rzekł:
— No dobrze, decyduję się wtajemniczyć pana w swoje sprawy. Ale czy mogę zaufać bezwarunkowo pańskiej dyskrecji?
— Przysięgam, że nie powiem słowa o tem, czego się od pana dowiem.
— Wierzę panu, ale biada ci, jeśli mnie zdradzisz. Może sennor być pewny, że pana zabiję, jeśli piśniesz o tem jedno słówko.
I oto Cortejo popełnił coś, co uważał dotychczas za niemożliwe — wtajemniczył dopiero co poznanego człowieka w sekrety domu Rodriganda. Omijał wszystko, co mogło go ośmieszyć. Mimo to, doktór Hilario dowiedział się tyle, że kiedy Cortejo skończył, rzekł:
— Ale sennor, czy to wszystko możliwe? Może opowiedzieliście mi treść powieści?
— Ani mi w głowie nie postało. Niełatwo wszak mi było wyjawić panu swoje tajemnice.
— Czy sądzi sennor, że niebawem przybędą prześladowcy?
— Jestem pewny. W każdym razie wyruszyli natychmiast za nami. Tacy ludzie, jak oni, nie zgubią mego śladu.
— No dobrze. Przyjmiemy ich. Ale czy myśli pan, że muszę także ukryć pańskiego towarzysza. Meksykanina? Nie będzie mi potrzebny.
— A więc oddal go. I dla mnie jest nie na rękę.
— Świetnie. Inna rzecz — Grandeprise. Jest mi wielce zobowiązany i przeto na pewno nas nie zdradzi. — Idź-że teraz, sennor Cortejo, i przyprowadź córkę! Wskażę wam ukryte podziemne mieszkanie. — —
W tym czasie sennorita Emilja siedziała w swoim pokoju. Biła się z myślami, czy już dziś, czy też później przejąć tajną korespodencję doktora.
Pokój jej znajdował się nieopodal pokoju doktora Hilaria. Dzięki temu spostrzegła obecność przybyszów. Zgasiła światło i uchyliła zlekka drzwi, aby podsłuchiwać. Po pewnym czasie usłyszała ponowne kroki. Drzwi pokoju doktora były otwarte i blask lampy oświetlał wchodzącego mężczyznę oraz kobietę. Mężczyzna, jak zdążyła zauważyć, zanim drzwi się zamknęły, na jedno oko był ślepy.
Upłynęło jeszcze nieco czasu. Usłyszała szmery. Zobaczyła, jak Hilario z latarką w ręku znikł na schodach, które prowadziły do podziemi. Towarzyszyli mu przybysze. Kiedy minęli jej pokój, usłyszała kilka słów, z których tylko część zrozumiała: — Sennorita Józefa, na dole będzie pani zupełnie... — To wszystko.
Ledwo poszli, gdy strzeliła jej do głowy śmiała myśl, którą natychmiast wprowadziła w czyn. Wzięła kilka zapałek i wkradła się do pokoju Hilaria. Tam było ciemno. Zapaliła zapałkę, aby oświetlić ścianę, gdzie wisiały potrzebne jej klucze. Zdjęła i wróciła do swego pokoju. Po dłuższym czasie usłyszała, jak Hilario powrócił. Był teraz sam. Ukrył Corteja z Józefą w podziemiach. Nie podejrzewał, że ktoś podczas jego nieobecności złożył wizytę w pokoju. Postawiwszy lampę na stole, przechadzał się, mówiąc do siebie:
— Co za wieczór! Cortejo nie przypuszcza, że dopomaga mi do moich planów. Co za nieostrożność! Opowiadać mnie tę historję Rodrigandów! Zużyję jej ku jego zagładzie, a ku mojemu pożytkowi. Do licha! Bodajbym mógł swego bratanka Manfreda wystrychnąć na hrabiego! Ale wówczas musiałbym usunąć z drogi wszystkich wtajemniczonych w tę sprawę. Poczekam, a następnie będę postępował, jak mi chwila wskaże. Jutro prawdopodobnie przyjadą prześladowcy. Trzeba będzie uważać. Położę się; muszę przecież dobrze wypocząć. —
Emilja czekała dosyć długo, dopóki się nie przekonała, że wszyscy są pogrążeni we śnie. Wzięła dostateczną ilość papieru, ołówek, lampę, flaszeczkę oliwy. Wyszła z pokoju.
Zamknęła pokój na klucz, aby nikt się nie dowiedział o jej nieobecności. Następnie poomacku zeszła ze schodów. Na dole zapaliła lampę i otworzyła drzwi zabranym kluczem. Wreszcie, skorzystawszy z spostrzeżonych ruchów, dotarła do szukanej komory.
Wzięła się natychmiast do pracy; otworzyła szafeczkę i, jedną po drugiej wszystkie, szuflady. Leżące w nich papiery były niesłychanie ważne dla jej pracodawcy, Juareza. Zaczęła sporządzać odpisy z najcenniejszych dokumentów. Pisała z niezwykłą szybkością, a jednak ledwo zdążyła zakończyć przed świtem.
Jeszcze przed ukończeniem pracy usłyszała dźwięki ludzkiej mowy. Jęła nasłuchiwać. Dźwięki dochodziły z kąta. Skoro oświetliła kąt lampą, zauważyła otwór w rodzaju ścieku. Było rzeczą pewną, że otwór ten łączy się z drugim pokojem, w którym rozmawiano.
Emilja nachyliła się i nasłuchiwała. Teraz dobiegały wyraźnie dźwięki męskiego i kobiecego głosu. Przystawiwszy ucho do otworu, zrozumiała słowa:
— Czy ufasz całkowicie doktorowi? — pytał głos kobiecy. — Sądzę, że należy być przezornym, ojcze!
— Nie lękaj się o mnie Józefo. Nie łatwo oszukać Pablo Corteja. Wszak wiesz o tem!
— O, czyż nie doświadczyłam w czasach ostatnich, że istnieją ludzie, którzy nas przewyższają?
— To był szereg niezwykłych, fatalnych zbiegów okoliczności, ale już się nie powtórzy. Zamierzałem przedewszystkiem spróbować sojuszu z Juarezem. Gdyby mi się powiodło z Anglikiem i jego ładunkiem, prezydent przyjąłby nas z otwartemi rękoma i byłby zmuszony zostać narzędziem w moich rękach. Ale teraz wszystko przepadło.
— Gdzie może być obecnie Juarez?
— O, ponieważ pomaga mu Anglja i Stany Zjednoczone, czyni szybkie postępy. Jeśli dotarły doń oddziały ochotnicze, które musiałem wymijać, starczy mu siły, aby odważyć się na mocne i prędkie uderzenia. Przybędzie chyba niebawem do hacjendy del Erina.
— Czemu tam właśnie?
— Tak sądzę, skoro ci djabelni Mikstekowie powstali przeciwko nam i pozbawili nas wszelkich nadziei.
Rozmowa umilkła. Emilja jeszcze przez chwilę wytężała słuch, ale napróżno.
— Zasnęli — szepnęła do siebie. — Ale kto to? Na pewno Cortejo i jego córka Józefa. Co za odkrycie! Uciekali i znaleźli schronienie u starego doktora. Ale rzecz najważniejsza, to wiadomość, że Juarez przybędzie do hacjendy del Erina. Tam zatem spotkam się z nim tajemnie. Wprawdzie powinnam po spełnionej pracy spieszyć do stolicy, atoli nie mam pewnego gońca, któremu mogłabym powierzyć tajemnice doktora. Jestem zmuszona udać się sama do hacjendy.
Emilja wróciła do swej pracy, która trwała jeszcze kilka chwil.
Ułożyła wszystko na miejscu i udała się do swego pokoju. Podniecenie nie pozwoliło jej spać. Poczyniła przygotowania do tajemnego wyjazdu.
Hilario zbudził się z samego rana. Wyszedł, aby zanieść ranny posiłek Cortejowi i jego córce. Musiał w tym celu wyminąć pokój Emilji. Dziewczyna usłyszała kroki i wyszła przed próg.
Ach! Już na nogach, moja piękna sennorita? — zapytał. — Czy nie spała pani dobrze?
— Spałam dobrze, ale rano wstałam, aby odbyć poranną przechadzkę.
— Dobrze pani czyni. Zastanów się sennorita przytem nad odpowiedzią, której oczekuję z niecierpliwością.
— Będzie oszałamiająca, sennor, — rzekła przyjaźnie.
— Czy będzie przychylna, sennorita?
— Poczekaj pan! Nie można zawczasu zbyt wiele powiedzieć.
Mówiąc to, uścisnęła lekko jego dłoń.
— O, sennorita, znam już odpowiedź!
Rzekłszy to, odszedł. Ledwo znikł za zakrętem korytarza, skręciła do jego pokoju. Klucz tkwił w drzwiach. Emilja weszła i zawiesiła wykradzione klucze na miejscu. Następnie wróciła do siebie.
Po kilku chwilach, niepostrzeżenie, z dużą paczką w ręku, wymknęła się do miasta, do handlarza koni.
— Pożycza pan koni? — zapytała.
— Tak, sennorita. Chce pani jechać na spacer?
— Nie. Muszę odbyć śpieszną podróż, a pragnę, aby cel jej został w ukryciu. Czy potrafi pan milczeć?
— Jestem przyzwyczajony do brania zapłaty i do milczenia.
— Zapłacę panu zgóry. Czy zna pan hacjendę del Erina?
— Tak. Podróż tam potrwa kilka dni. Czy ma pani towarzystwo?
— Nie. Jestem sama.
— W takim razie jest pani bardzo odważną damą. Czy mam się postarać o strażników?
— Dwóch ludzi wystarczy.
— Jak pani pragnie. Dam pani dwóch swoich vaquerów. To pewni ludzie. Za pół godziny będą gotowi.
— Świetnie! Niech wezmą ze sobą tę oto paczkę. Ja sama pójdę naprzód. Spotkają mnie pod miastem. Nikt nie powinien wiedzieć, w jaki sposób i w jakim kierunku opuściłam Santa Jaga.
Omówiła z kupcem cenę; zapłaciła sowicie, aby nie mógł narzekać, i odeszła spacerowym krokiem.
W oznaczonym czasie dogonili ją dwaj jeźdźcy, prowadzący konia z damskiem siodłem. Zatrzymali się przy niej, zeskoczyli na ziemię i pomogli dosiąść wierzchowca; poczem po meksykańsku puścili rumaki w cwał. — —

∗             ∗
W owym czasie, o pół dnia drogi bardziej na północ, mknął mały oddział, złożony z dziewięciu jeźdźców. To Sternau i jego towarzysze. Za nimi w przepisanej szacunkiem odległości jechali Mikstekowie, których zabrał ze sobą Bawole Czoło.

Oczy mężczyzn wpatrywały się w grunt. Długie milczenie przerwał Sternau, wskazując na trawę i mówiąc:
— Tu rumaki stratowały ziemię. Sądzę, żeśmy nie zeszli z tropu. Uciekinierzy odpoczywali tutaj.
Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię, aby zbadać miejsce.
— Tak, — potwierdził Bawole Czoło — to oni. Ilość koni ta sama, a także rozmiary kopyt.
— Dokąd prowadzi droga?
— Do Santa Jaga.
Podjęto przerwaną jazdę, tym razem w szybszem tempie.
Było zapewne południe, kiedy ujrzano zdala trzy postacie na koniach, mknące naprzeciw. Zatrzymano się znowu.
— Troje jeźdźców — oznajmił Sternau. — Dama i dwóch mężczyzn. Aha, zobaczyli nas. Skręcają, aby nas wyminąć. Musimy im przeszkodzić.
— Jedźmy za nimi! — oświadczył Bawole Czoło.
Puszczono konie w cwał. Amazonka zrozumiała zapewne, że nie ujdzie pościgu, gdyż zawróciła zpowrotem. Kiedy zbliżono się do siebie o tyle, że można było poznać się nawzajem, Bawole Czoło osadził rumaka na miejscu i zawołał:
Uff! Wszak to jest piękna squaw z Chihuahua.
— Z Chihuahua? O kim to mówi mój brat?
— Dama, która była u wodzów francuskich.
— Sennorita Emilja? Ach, mój Boże, to prawda, to ona! Co Emilja tu robi! Chyba sprowadza ją ważna sprawa.
Znowu popędzili rumaków. Po kilku chwilach zetknęli się z Emilją!
— Doktór Sternau! — zawołała zdumiona.
— Tak, to ja, sennorita, — odparł. — Ale niech mi pani powie, skąd się tu bierze. Sądziłem, że sennorita jest w drodze do Meksyku.
— Owszem, byłam. Aliści teraz dążę do hacjendy del Erina. Czy jest tam Juarez?
— Nie. Lecz wnet przybędzie.
— Wiozę nader ważne wiadomości. Czynię to osobiście, gdyż nie miałam dość pewnego wysłańca.
— Służymy pani chętnie takim człowiekiem — oświadczył Sternau, obrzucając spojrzeniem Miksteków. — Zejdźmy tylko z koni i wypocznijmy.
W parę chwil potem dodał:
— Wśród nas znajdzie się zaufany goniec. A może musi się pani ustnie porozumieć z Juarezem?
— Bynajmniej. Chodzi tylko o to, aby dokumenty, które mam przy sobie, dostały się do jego własnych rąk.
— Niech pani to poleci dwom naszym Mikstekom. Zawiozą je do hacjendy del Erina i wręczą prezydentowi, skoro tylko przybędzie.
— Z przyjemnością skorzystam z tej przysługi, sennor. Musiałabym długo czekać w hacjendzie, a wszakże powinnam jak najwcześniej znaleźć się w stolicy.
— Skąd przybywa pani teraz?
— Z Santa Jaga.
— Właśnie tam dążymy. Spodziewamy się znaleźć w Santa Jaga osoby, które od kilku dni ścigamy.
Sennorita Emilja wykonała gest zdumienia.
— Czy nie aby Corteja? — zapytała. — I jego córkę Józefę?
— Sennorita, czy może widziała ich pani w Santa Jaga?
— Tak. W klasztorze. Przybyli tam wczoraj wieczorem i znaleźli schronienie w podziemiach.
Emilja opowiedziała przeżycia dnia poprzedniego z temi szczegółami, które uważała za stosowne. Najwięcej zdumiała słuchaczy wiadomość, że to Cortejo, oczywiście z czyjąś pomocą, uwolnił swą córkę. Kiedy zaś Emilja skończyła, Sternau zapytał:
— Chciałaby pani jak najprędzej jechać do stolicy?
— Istotnie; życzę sobie tego bardzo.
— Pojedzie pani pod strażą Miksteków.
— Czy nie są panu potrzebni?
— Ponieważ Francuzi zajmują miasto, przeto nic nie wskóramy przemocą. Jesteśmy zmuszeni użyć podstępu, a wobec tego ludzie ci mogą nam tylko przeszkadzać.
— Chcecie schwytać Corteja i jego córkę?
— Naturalnie.
— No, to powinniście się tylko zwrócić do Francuzów. Kiedy się dowiedzą, że ten śmieszny pretendent Cortejo ukrywa się w klasztorze, bezzwłocznie go uwiężą.
— Nie o to mi chodzi. Pragnę schwytać Corteja dla siebie, a nie dla Francuzów. Czy zechce mi pani łaskawie opisać drogę, prowadzącą do podziemi?
— Z całą przyjemnością.
Emilja opisała dokładnie drogę i sposoby przedostania się do podziemi klasztoru.
— Zrozumiałem, — oświadczył Sternau — lecz jakże rozpoznam klucze?
— Wiszą jeden pod drugim koło klatki wpobliżu okna.
— A zatem wiem już wszystko, sennorita. Chciałaby pani już stąd pojechać do Meksyku?
— Tak; jeśli mi pan odstąpi Miksteków.
— Lecz pani bagaż?
— Niektóre rzeczy mam przy sobie, a resztę na pewno przywiozą Francuzi, aczkolwiek nie wiedzą jeszcze, dokąd wyjechałam.
— Chętniebym to pani załatwił, ale nie mogę. Ci panowie Francuzi widzieli mnie w Chihuahua i na pewno poznają. Nie spodziewam się od nich dobrego przyjęcia.
— Słusznie. Nie wolno się panu pokazywać.
— Oczywiście. Kiedy wyjechała pani z Santa Jaga?
— O siódmej rano.
— My przybędziemy tam zatem w nocy. Jestem z tego zadowolony, gdyż nie zauważą nas. Czy zechce pani opisać mieszkanie doktora Hilaria, abym je mógł odrazu znaleźć?
Emilja uczyniła zadość jego prośbie i wręczyła Sternauowi tajne dokumenty. Władca Skał wtajemniczył Bawole Czoło w ich przeznaczenie, poczem dwaj Mikstekowie, otrzymawszy dokumenty, z rozkazu wodza zawrócili zmiejsca ku hacjendzie. Pozostali czerwonoskórzy przygotowali się do towarzyszenia sennoricie do Meksyku.
Obaj vaquerzy z Santa Jaga chętnie odstąpili koni za dobrą zapłatą. Dosiadłszy wierzchowca, Emilja rzekła do Sternaua:
— Sennor, miej się na baczności przed doktorem Hilario!
— Nie troszcz się o to, sennorita! Ten człowiek nie jest dla nas niebezpieczny. Niech Bóg pani sprzyja!
— Dowidzenia!
Emilja wraz z Mikstekami skręciła pod ostrym kątem z drogi, którą dążyła przedtem.
Obaj vaquerzy zawrócili do miasta. Oczywiście, nie słyszeli rozmowy Sternaua z Emilją.
Unger zapytał:
— Czy nie powinniśmy byli zatrzymać Miksteków, panie doktorze? Jest nas dziewięciu, ale przecież nie wiemy, co nas czeka. Kto wie, czy nie przydałaby się ich pomoc.
— Nie sądzę. Ten Hilario nie wyrządzi nam szkody. Będzie musiał wydać Corteja. Jedyny zaś błąd popełniliśmy przez to, żeśmy nie zawiadomili o celu naszej podróży obu czerwonych gońców, wysłanych do hacjendy.
— Słyszeli chyba o tem.
— Wątpię, gdyż zbyt byli oddaleni. Jednakże nie sądzę, żeby istniały jakieś powody do obaw. Ruszajmy, aby nie przybyć za późno do Santa Jaga.
Pojechano co koń wyskoczy i po pięciu godzinach zbliżono się do miasta. Był wieczór, wszakże klasztor zarysowywał się dosyć wyraźnie.
— Gdzie zatrzymamy konie? — zapytał Unger.
— Zatrzymać? — odparł Sternau. — Nigdzie. W klasztorze nie powinniśmy tego robić, a w mieście nie możemy się ukazywać. Na górze znajdzie się miejsce, gdzie będziemy je mogli ukryć chwilowo.
Wjechali na górę. Wpobliżu klasztoru, zdala od szosy, rósł zagajnik; tam ukryto konie.
— Kto przy nich zostanie? — zapytał Sternau.
— Nie ja — odpowiedział Bawole Czoło.
— Niedźwiedzie Serce musi iść do Corteja — rzekł Apacz.
— A tem bardziej ja nie mogę tutaj sterczeć, skoro chodzi o schwytanie obojga łotrów, — oznajmił Piorunowy Grot.
Nikt nie miał do tego ochoty.
— Ale przecież i ja nie mogę zostać! — rzekł Sternau. — Niech zostaną bez straży.
— Tak. Nikt ich nie ruszy.
— Miejmy nadzieję. A zatem chodźmy!
— Jak się przedostaniemy? Czy przez bramę?
— Nie. Musimy być ostrożni. Obejrzymy mury. Najlepiej będzie, jeśli nas nikt prócz Hilaria nie zobaczy. — — —
W chwili gdy Sternau i jego towarzysze weszli na górę, opodal, niedaleko szosy, podniósł się z ziemi jakiś mężczyzna, który szybkim krokiem podążył do klasztoru. Otworzył boczną furtkę, zamknął za sobą i czem prędzej udał się do mieszkania Hilaria. To był Manfredo, bratanek doktora.
— Ledwo dyszysz — rzekł starzec. — Przychodzisz z posterunku?
— Tak. Przybyli. Jest ich dziewięciu. Jeden z nich istny olbrzym.
— To chyba Sternau. Odejdź, aby cię chwilowo nie zobaczyli. Pamiętaj, że nikt, nawet Grandeprise, nie powinien ich widzieć.
— O, niema tu ich jeszcze! Zpoczątku wyjechali do zagajnika. Zapewne ukryli konie. Spróbują przedostać się tajemnie do klasztoru.
— Byłbym z tego bardzo rad. Czy wszystko zapamiętałeś sobie dokładnie? Ty masz tylko świecić za nami, ja zaś, z lampą w ręku, będę szedł naprzód. Ale skoro wejdziemy, to znaczy ja i oni, do oznaczonego korytarza, zatrzaśniesz szybko za nimi drzwi i zamkniesz na zasuwy. To wszystko. Ale teraz idź już!
Bratanek szybko się oddalił; doktór został sam. Siedział przy stole, wrzekomo zatopiony w księdze, w istocie zaś czujny na najmniejszy szmer. Wszelako doktór Hilario nie był myśliwym. Podczas gdy natężał słuch, napróżno usiłując uchwycić jakiś dźwięk, drzwi otworzyły się bez szmeru i wszedł Sternau, a za nim ośmiu towarzyszy.
— Czy pan jesteś sennor Hilario?
Doktór Hilario zerwał się i odwrócił. Był tak przerażony, że dopiero po pewnym czasie mógł dobyć głosu.
— To ja. Kim jesteście?
— Wkrótce się pan dowie.
Mówiąc to, Sternau wszedł do pokoju, a za nim pozostali. Oczy starca wpiły się z niekłamanem przerażeniem w olbrzymią postać Niemca. Czy istotnie ważyłby się podjąć walkę z tymi ludźmi, uzbrojonymi od stóp do głów?
Skoro drzwi się zamknęły, Sternau zapytał:
— Czy jest pan sam, sennor?
— Tak.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Nikt.
— No dobrze; chcę panu oznajmić, że mam do sennora prośbę.
Sternau mówił tonem życzliwym, który uspakajał Hilaria.
— Czy nie zechciałby pan raczej powiedzieć mi, kim jesteś? — zapytał.
— Dowie się pan. Uprzednio prosimy sennora o szczere odpowiedzi na kilka pytań.
— Sennor, nie wiem, co o tem myśleć! Zdaje się, że wtargnęliście do klasztoru drogą nielegalną?
— No tak. Mieliśmy ważne po temu powody, drogi panie. Jeśli obecność nasza niepokoi sennora, to przecież w mocy pańskiej jest pozbyć się nas bardzo prędko. Powiedz mi pan przedewszystkiem, czy byłeś uprzedzony o naszem przybyciu?
— Nie. Kto miał mnie uprzedzić?
— Czy nie przybyli do was wczoraj wieczór pewien pan i pani?
— Nie.
— Nazwiskiem Cortejo?
— Nie. Nie znam tego nazwiska. Żyję nauką i leczeniem chorych, a nie zajmuję się polityką.
Aha, skądże wiesz, że to nazwisko pozostaje w związku z polityką? Zdradziłeś się, sennor, że znasz je! Nie próbuj nas oszukać. Prowadzisz ożywioną korespondencję ze wszystkimi politykami kraju.
Hilario zląkł się. Skąd mógł o tem wiedzieć Sternau?
— Myli się pan, sennor, — rzekł. — Nigdy nie słyszałem o żadnym Corteju.
— To znaczy, że Cortejo i jego córka nie przybyli do pana?
— Nie.
— Nie ukrył ich pan w podziemiach?
— Nie.
— Wpobliżu komory, gdzie znajduje się skrytka z pańską tajną korespondencją?
Teraz naprawdę dreszcz strachu przeszedł doktora. Opanował się wnet i krzyknął:
— Sennor, nie wiem, jakiem prawem wtargnął pan do mego mieszkania i stawiasz pytania, których nie pojmuję. Zawołam na pomoc!
— Nie usiłuj, sennor! Źle się to na panu skrupi.
— A więc wysławiaj się pan jaśniej, abym wiedział wreszcie, czego ode mnie żądasz.
— Krótko mówiąc, ma pan wydać nam Corteja i jego córkę.
— Ależ nic o nich nie wiem!
— Sądzi pan, że się tem kłamstwem wykręcisz? Wezmę pana za gardło — o tak — i jeśli nie wyznasz całej prawdy, to ścisnę z całej mocy, tak, że za chwilę oddasz ostatnie tchnienie. A potem już sami zdołamy wyszukać zbiegów.
Sternau ścisnął gardło Hilaria tak mocno, że ten mógł tylko odpowiedzieć bełkotem. Stary przeraził się naprawdę. Rozumiejąc, że niebezpiecznie jest się nadal wypierać, wykrztusił:
— Ja — chcę —!
Wówczas Sternau oswobodził nieco gardło.
— Cortejo i jego córka są zatem u pana?
— Tak.
— Gdzie?
— W podziemnym lochu.
— Loch? Pah! Przecież pupilom dałby pan wygodne mieszkanie, a nie loch.
— Bynajmniej. Oni są moimi więźniami — skłamał Hilario.
Sternau badawczo wpatrzył się w jego twarz.
— Ostrzegam pana, abyś nie próbował mnie znowu podejść!
— Nie oszukuję, sennor! Nie wiem, skąd się pan o tem wszystkiem dowiedział; ale skoro już wiesz, muszę cię uświadomić, że Cortejo był moim wrogiem. Przypadek oddał go w moje ręce; on sądzi, że jest pod moją opieką, ale w samej rzeczy jest moim więźniem. Zamierzam go trochę pomęczyć, a następnie wydać Francuzom.
— Wygodniej panu będzie wydać go nam.
— Co z tego będę miał?
— Zdaje się, że myśli pan o zapłacie. Posłuchaj, sennor, — ta zapłata łatwo może wyjść panu bokiem. Pytam się krótko i węzłowato: czy wyda nam pan ojca i córkę, czy nie. Daję sennorowi minutę do namysłu.
Hilario przybrał wyraz najwyższego strachu i odpowiedział:
— Mój Boże, jestem gotów! Pozwól mi tylko sennor zawołać mego bratanka. To on jest strażnikiem więźniów. On ma klucze.
— Gdzież on?
— Tu obok. Wystarczy zapukać.
— Zapukaj, sennor!
Starzec zastukał, i po chwili zjawił się Manfredo. Zaciekawionemi i przerażonemi oczami zmierzył przybyszów. Trzymał w ręku zapaloną latarkę.
— Sennores przybyli, aby zabrać naszych więźniów, — rzekł Hilario.
— Któż to?
— To cię nie obchodzi! Czy droga wolna?
— Sądzę, że nikt nas teraz nie spotka.
— Dobrze.
Hilario sięgnął po latarkę.
— Poco dwa światła? — zapytał Sternau.
— Jedno na jedenaście osób nie wystarczy w tych podziemiach. A może mam Cortejów przyprowadzić?
— Nie, pójdziemy z panem. Nie usiłuj zwiać! Jeden z was pójdzie przodem, a drugi za nami. Pierwszy będzie zakładnikiem. Jeśli się coś złego zdarzy, natychmiast roztrzaskamy mu kulą głowę.
Wyruszono w szyku, wskazanym przez Sternaua i zgodnym, niestety, z planami Hilaria. Doktór szedł na przodzie. Minął korytarz; po głębokich schodach zeszedł znowu do korytarza, a następnie do piwnicy. Wreszcie stanął przed mocnemi, obitemi blachą drzwiami i odsunął dwie zasuwy.
— Czy masz klucz? — zapytał bratanka.
— Tak — odparł Manfredo.
— Czy Cortejowie są za temi drzwiami? — zapytał Sternau.
— Nie, za następnemi, sennor.
Manfredo otworzył i odsunął się, aby przepuścić pozostałych. Hilario poszedł naprzód, a za nim przybysze. Nie zauważyli, że przeciwległe żelazne drzwi są niedomknięte. Zanim zdążyli powziąć podejrzenie, zanim spostrzegli niebezpieczeństwo, już doktór Hilario błyskawicznym susem skoczył naprzód i zatrzasnął za sobą drzwi. W tej samej chwili usłyszeli za plecami drugi odgłos. To Manfredo zamknął pierwsze drzwi. Przed nimi i za nimi wyjście odgradzały zamki i zasuwy; znaleźli się w ciemnościach potrzasku.
— Do piorunów! Jesteśmy uwięzieni! — zawołał Unger.
Uff! — krzyknął Apacz.
— W potrzasku! — wyrwało się Sternauowi.
Pozostali oniemieli ze zgrozy. Miksteka, nic nie mówiąc, strzelił do drzwi.
— Co czyni mój brat? Czemu strzela? — zapytał Sternau.
— Roztrzaskać zamek! — odparł Bawole Czoło.
— To się na nic nie zda. Zasuwy są niewzruszone.
— Ognia! Oświetlić!
Sternau wyjął z kieszeni zapałki. Przy ich świetle ujrzeli mgliste pasmo, wydobywające się z zamku. Jednocześnie poczuli silny, duszący zapach.
— Chcąc nas otruć, albo zadusić! — zawołał Sternau. — Wpuszczają jakiś zabójczy gaz!
— Wysadźmy drzwi! — poradził Piorunowy Grot.
Z całej siły naparli na żelazne drzwi. Ale napróżno.
Pode drzwiami stał doktór Hilario i nasłuchiwał. W lewej ręce trzymał latarkę, a w prawej pulweryzator, zawierający tajemniczy gaz. Na twarzy jego malowała się złośliwa, iście piekielna radość.
— Zwycięstwo! — rzekł. — Uwięzieni. Posłuchaj, jak napierają na drzwi. Teraz szturmują kolbami. Och, żelazo wytrzyma ich atak! Zasuwy nie puszczą. A za dwie minuty wszystko ucichnie.
Istotnie. Uderzenia słabły i wkrótce zupełnie zamarły. Zaległa grobowa cisza.
— Czy mam otworzyć? — zapytał sam siebie Hilario. — Trudno coś postanowić. Jeśli pójdę za wcześnie, będą jeszcze przytomni i potrafią mnie zgładzić; jeśli się spóźnię, zastanę trupy. A przecież pragnę pozbawić ich tylko chwilowo przytomności. Trzeba się odważyć.
Odsunął rygle i ostrożnie odemknął drzwi. Uderzył go ostry, przenikliwy zapach. Otworzył drzwi naoścież i szybko się cofnął.
— Manfredo, otwórz! — zawołał.
Manfredo otworzył przeciwległe drzwi. Zabójczy gaz miał ujście. Niebawem można było bezpiecznie podejść do dziewięciu uwięzionych junaków. Leżeli nieruchomo na ziemi. Doktór ukląkł, zaczął obnażać piersi i badać, czy żyją.
— Czy aby nie pomarli? — zapytał Manfredo.
— Nie — odpowiedział starzec po chwili. — Żyją. Stało się według mego życzenia. Zabierz wszystko, co posiadają, — to będzie twoja zdobycz. Następnie weźmiesz ich w łyka. Będziesz ich strzegł, dopóki nie wrócę. Chcę przyprowadzić Cortejów. Niech się cieszą, oglądając tych więźniów, tak, jak się z nich niebawem będę cieszył.
Hilario odszedł. Bratanek jego wywrócił kieszenie nieprzytomnych i zagrabione rzeczy zabrał do piwnicy. Poczem związał jeńcom ręce i nogi tak starannie, aby żadną miarą nie mogli się uwolnić.
Doktór Hilario, minąwszy szereg korytarzy, doszedł wreszcie do drzwi i zapukał.
— Czy mogę wejść?
Ach, Hilario! Nareszcie pana widzę.
Hilario otworzył i wszedł do znośnie urządzonego pokoju, w którym płonęła lampa. Cortejo i jego córka siedzieli na macie, rozesłanej na ziemi.
— Dobrze, że pan przyszedł, — rzekła Józefa. — Cierpię jeszcze bardzo. Czy przewiąże mnie pan znowu?
— Nie, sennorita. To zbyteczne. Pani rana była źle gojona. Teraz za późno. Zginie pani.
Przestraszona Józefa wraziła swe sowie oczy w doktora.
— Żartuje pan! — rzekła. — Chce mi pan napędzić stracha.
— Chciałbym, aby pani odczuła tylko słuszny strach, sennorita.
Hilario spoglądał chłodno i obojętnie na jej pobladłą z przerażenia twarz. Nie zważała na to i rzekła, jakgdyby sama siebie uspakajając:
— Jestem przekonana, że rychło wyzdrowieję.
— Niech się pani tego spodziewa, jak długo pragniesz.
— Tak. Miej nadzieję, Józefo! — odezwał się Cortejo. — Sennor Hilario jest w złym humorze i chce go na nas wylać. Jak tam na górze, sennor? Czy będzie można rychło wyjść stąd? Czy Francuzi są jeszcze?
— Nieprędko się wyniosą.
— Niech ich djabli porwą! W ten sposób tylko w nocy można będzie wyjść i odetchnąć świeżem powietrzem. Czy nie mógłby pan przynajmniej wskazać nam innego pomieszczenia?
— Musiałbym się nad tem zastanowić. Nie każde się dla was nadaje.
— Czy nie było jeszcze naszych prześladowców?
— O, owszem, było ich dziewięciu. Nie wydali mi się przeciętnymi ludźmi. Jeden był olbrzymem, prawdziwym Goljatem.
— To zapewne Sternau.
— Dwóch Indjan.
— Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce! Co pan z nimi zrobił?
— Ja? Nic. Absolutnie nic, sennorita. Byłem zadowolony, że oni mnie nic nie zrobili.
— Ale wszak postanowiliśmy ich uwięzić.
— Jakże mogłem to zrobić, sennorita?
— I pan się pyta? Sennor, jesteś tchórzem!
— Czy mówi pani poważnie? A więc jest to podziękowanie za moją ofiarność? Czy nie mam was aby wydać Francuzom?
— Szaleństwo! — zawołał Cortejo. — Moja córka nie to miała na myśli. Ja wszakże również wierzyłem że uwięzicie tych drabów. Takeśmy postanowili. A teraz uciekli; będziemy musieli unieszkodliwić ich w inny sposób. Cóż powiedzieli? Jak się zachowali? Opowiedzcie, sennor!
— Potem. Teraz myślę o zmianie waszego pomieszczenia. Jeśli zechcecie pójść za mną, to wam inny pokój wskażę.
Cortejo i Józefa wyszli za starym i minęli korytarz. Wkrótce ujrzeli światełko. Skoro się zbliżyli, Cortejo poznał Manfreda, który siedział przy dziewięciu spętanych jeńcach.
Podszedł więc bliżej i wydał, zdumiony, okrzyk:
— Wszyscy djabli! To Sternau!
— Sternau? — zapytała Józefa! — Gdzie? Gdzież on?
Zatrzymała się tuż nad Sternauem, który, wróciwszy do przytomności, oglądał spokojnie i chłodno czterech oprawców.
— Tak, to Sternau, — triumfowała dziewczyna. — A tu leży Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Piorunowy Grot. Sądziłam, że umknęli? — dodała, zwracając się do Hilaria.
— Ja tylko żartowałem — oświadczył doktór. — Kto się znalazł u mnie, ten już nie ujdzie.
Już wszyscy więźniowie odzyskali przytomność. Leżeli, milcząc, z otwartemi oczami.
— A tu jest Mariano! — cieszył się Cortejo. — Do wszystkich djabłów, to dzień radości, jakiej oddawna już nie zaznałem. A ten — a ten — naprawdę, to inaczej być nie może, aczkolwiek dotychczas nie wierzyłbym — — tam leży don Fernando de Rodriganda! Sennor, nie zechciałby pan powiedzieć, w jaki sposób wydostałeś się ze swego więzienia?
Wulkan wrzał w piersiach starego hrabiego. Jakże pragnął spotkania z tym łotrem, któremu zawdzięczał osiemnaście lat nieszczęść, i jakże to spotkanie wyglądało inaczej, niż sobie wymarzył. Jakżeby chciał wybuchnąć i gniewem ulżyć sercu! Wiedział wszakże, że sprawi tem przyjemność swemu dręczycielowi, i dlatego zdusił w sobie wydzierający się okrzyk. Choć kosztowało go wiele wysiłku, zachował przecież spokój i obojętność.
A, jesteśmy dumni i odgrywamy jaśnie oświeconego — szydził Cortejo. — Niech i tak będzie! Duma panu przejdzie. — I, zwracając się do Hilaria, dodał: — Powiedz pan, jak ich schwytałeś?
— Później się pan dowiesz. Teraz zachodzi przedewszystkiem pytanie, co czynić z tymi ludźmi?
— Zamknąć oczywiście! — oświadczyła Józefa. — W najgorszych lochach, sennor! Najgorsze będą dla nich jeszcze za dobre. Codziennie wymierzać im chłostę, a pokarmu dawać tylko raz na tydzień.
— Prosiłbym pani, abyś była nieco wyrozumialsza, sennorita. Nie wiem, czy nie znajdziesz się w takiej sytuacji, kiedy przyda ci się czyjaś pobłażliwość.
— Żadnej wyrozumiałości, ani krztyny wyrozumiałości dla nich. Nieprawdaż, ojcze?
Cortejo przytaknął głową.
— Pobłażliwość byłaby nie na miejscu. Straciłem oko. Zabrano mi moją hacjendę i zamordowano ludzi. Niema dla nich kary zbyt okrutnej! Gdzie są lochy, w których sennor ich umieścisz?
— O piętro niżej, sennor. Czy zechciałbyś obejrzeć?
— Tak. Chcemy się na własne oczy przekonać, jakie rozkosze oczekują tych drabów. Czy nie sprowadzimy ich wszystkich naraz? Może rozluźnimy więzy u nóg, aby mogli chodzić?
— Ani myślę! Nie można żartować z tymi ludźmi. Nie chcę im dać najmniejszej okazji do ucieczki. Niech leżą, dopóki ich pojedyńczo nie zaniesiemy. Idźmy więc!
Doszedł z nimi do schodów. Stanęli wnet w wąskim i długim korytarzu, gdzie z obu stron znajdowały się bardzo małe celki, ledwo mogące zmieścić po jednym człowieku. W drzwiach były wybite judasze.
— Czy to są te lochy? — zapytała Józefa. — Niech pan jeden pokaże!
Hilario otworzył drzwi i oświetlił celę.
Ach, dwa pierścienie żelazne! — spostrzegł Cortejo. — Do czego służą?
— Do trzymania więźnia.
— A to w jaki sposób?
— To misterne cacko, sennor, — rzekł Hilario. — Nie jesteście spętani — zajmijcie tu miejsce. Przekonacie się sami, że żaden z jeńców nie zdoła się wydostać.
— Dobrze! Spróbuję. Z radością przekonam się o tem.
— Tak, ojcze, ja też pragnę to stwierdzić! — odezwała się Józefa. — Czy zechce mi pan pokazać, sennor?
— Chętnie — odpowiedział sennor Hilario. — Tu, z prawej strony, jest podwójny loch, doskonale nadający się do takiej próby. Zaraz otworzę.
Hilario odsunął dwa rygle i otworzył drzwi. Weszli do lochu w kształcie dwumetrowego sześcianu. Jeden człowiek mógł tutaj nawet siedzieć. Podłoga była kamienna; ani słomy, ani maty, ani dzbana. Nawprost drzwi, w ścianie, starczały na wysokości szyi i bioder podwójne pierścienie żelazne.
— W tych pierścieniach zamyka się więźnia? — zapytała Józefa. — Przecież są otwarte, a nie widzę kłódek.
— Kłódki są niepotrzebne. Pierścienie mają sekretny mechanizm, który je zamyka. A zatem, czy państwo chcecie się przekonać, że nie można się stąd wydostać?
— O tak! — odparła Józefa. — Chcę mieć absolutną pewność.
— Ja też — dodał Cortejo.
— A więc chodźcie! Usiądźcie przy sobie w pierścieniach.
Usłuchali. Dwoma chwytami doktór Hilario zamknął dokoła nich żelazne obręcze.
— Świetne! — zachwycała się Józefa. — To świetne więzienie.
— Zatem mniemacie państwo, że ten loch jest pewnem pomieszczeniem? — zapytał Hilario.
— O tak! — odpowiedział z uśmiechem Cortejo. — Więźniowie już się stąd nie wydobędą. Lecz otwórz pan pierścienie. Już dostatecznie zakosztowaliśmy przyjemności tego lochu!
— Ależ sennor, wszak powiedział pan, że jesteś zadowolony z tego mieszkania, a pańska córka stwierdziła to samo.
— Tak, zadowolony, że nasi jeńcy będą tutaj umieszczeni. A może pan myśli, żeśmy usiedli, aby tu pozostać?
— Tak myślę.
Zaległa chwilowa cisza. To strach pozbawił mowy ojca i córkę. Teraz dopiero zdali sobie sprawę ze straszliwej pułapki, do której zostali zwabieni.
— Czy oszalał pan? — zawołał wreszcie Cortejo.
— Ja? O nie! Ale pan był właśnie szalony, żeś się w tak głupi sposób wydał w moje ręce. Powiadam panu, że nigdy nie wyjdziecie z tego lochu.
— Nie żartuj dłużej, sennor! — rzekł Cortejo błagalnie. — Wiemy już, cośmy chcieli wiedzieć; wiemy już zatem, jak się czuje człowiek, skazany na zagładę w tym lochu.
— O, wcale jeszcze nie wiecie! Zagłada musi się do was zbliżyć o wiele bardziej, abyście wiedzieli.
Józefa wydała okrzyk przerażenia. Zrozumiała, co ją czeka.
— Sennor, jesteś potworem! Nie możemy zginąć. Ja tego nie wytrzymam!
— Rozumie się — szydził Hilario. — Nikt nie potrafi wytrzymać śmierci.
— Wszak nic złego panu nie wyrządziliśmy.
— Bynajmniej. Ale teraz pragnę zapłaty za gościnność. Ponadto, unieszkodliwiłem waszych wrogów. Nic więcej dla was zrobić nie mogę. Czy sądzicie, że pracowałem za darmo?
— Uwolnij nas tylko, — rzekł Cortejo — a wynagrodzę pana sowicie.
— Nie pędź sennor ze swojemi propozycjami! Nie wiesz, czego od pana żądam.
— Czego więc? — zapytał Cortejo z niecierpliwością.
Doktór odezwał się z niewinną miną, jakgdyby chodziło o bagatelkę:
— Żądam od was sukcesji hrabiów Rodriganda.
— Sukcesji — hrabiów — Rodriganda — ? — Jak pan to rozumie? Jest pan po stokroć tysięcy, obłąkany!
— Nie bardziej, niż pan, który uroiłeś sobie, że masz w kieszeni Rodriganda.
— Sennor, jesteś niegodziwym łotrem!
— Zalecam panu ostrożność w mowie. Sam jesteś największym łotrem, jakiego kiedykolwiek widziałem, a będzie to dobry uczynek, jeśli odbiorę panu łup.
— Oszukał mnie pan haniebnie! Bądź przeklęty szubrawcze!
— Nie gorączkuj się pan; nic to panu nie pomoże. Myślę, że lepszy użytek zrobię z bogactw Rodrigandów, niż pan, który wmówiłeś w siebie, że mógłbyś zostać prezydentem. Tak nieuleczalnie głupi człowiek — prezydentem! Ha, ha, ha! Powiadam panu całkiem poważnie, że mam pewne plany, do których wykonania przyda mi się bardzo majątek Rodrigandów. Odegrał pan swoją rolę. Mój bratanek Manfredo zostanie hrabią, zamiast pańskiego Alfonso, i ja będę z tłustego mleka zbierał dla siebie śmietankę.
Oszołomieni Cortejowie nie mogli wprost dobyć głosu. Hilario zresztą nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż wziął lampę, wyszedł i zaryglował drzwi za sobą. Wrócił do Manfreda, który tymczasem strzegł jeńców. Zanieśli ich do wspólnego lochu i przymocowali do murów. Hilario kazał Manfredowi zaopatrzyć więźniów w wodę i chleb, poczem wrócił do siebie. Wkrótce nadszedł także Manfredo.
— Co mówili? — zapytał Hilario.
— Nic nie mówili. Jedynie Cortejowie lamentują i ryczą, że aż uszy puchną. Czy naprawdę zostawisz ich w lochu?
— Naturalnie.
— I umrą tutaj?
— To się zobaczy. Ale czy nie powiedziałeś, że nasi więźniowie ukryli konie w zagajniku? Zwierzęta mogą nas zdradzić.
— Trzeba je oddalić. Ale dokąd?
— Przedewszystkiem idź tam i zedrzyj z nich wszystko, co mają na sobie. Potem wyprowadzisz je w pole i rozpędzisz na wszystkie strony.
— Szkoda. Można sprzedać.
— Mógłbyś łatwo nabawić nas nieszczęścia. Póki noc, możesz usunąć konie. Poprzestań na zdobyczy, którą z nich już zdarłeś.
Manfredo odszedł posłusznie. Przybywszy do koni, zdjął uprząż, sprzągł je razem i sprowadził z góry. Na dole skoczył na jednego z rumaków i, prowadząc pozostałe za olstra, pomknął ku równinie. Oddaliwszy się o szmat drogi, rozpędził wierzchowce na wszystkie strony, poczem pieszo wrócił do miasta. Trop dziewięciu jeźdźców, którzy kilka godzin przedtem mknęli do celu, pełni radosnej nadziei, był całkowicie zatarty. — —
Nazajutrz Hilario zawołał bratanka i wraz z nim zeszedł do lochu Corteja i jego córki. Więzień, przeciągając się, zapytał:
— Czy przychodzi pan uwolnić nas, sennor Hilario?
— Uwolnić? To zależy! Od pana zależy, czy zostaniesz tutaj i zgnijesz, czy też odzyskasz nadzieję ratunku.
— Ratunek? — wykrztusił Cortejo. — Czego żądasz wzamian?
— O tem później pomówimy! Teraz chodzi tylko o polepszenie pańskiej sytuacji. Jestem gotów dać wam lepszą celę, a także wikt, o ile udzieli mi pan szczerych i prawdziwych informacyj o Henryku Landoli, sławetnym korsarzu.
Ach! Poco to?
— To moja rzecz! Przyrzekł pan myśliwemu Grandeprise, że wydasz mu Landolę?
— Tak.
— A więc sądzisz, że spotkasz tego człowieka? Jeśli dasz mi pewien punkt oparcia, gotów będę ulżyć pańskiej sytuacji.
— Czego wymagasz od Landoli?
— Mam z nim porachunki.
— Chce go pan uwięzić i dręczyć tak, jak nas?
— Tak; a nawet nieco bardziej, oczywiście, skoro go schwytam.
— To dla mnie byłaby prawdziwa satysfakcja! Ale, niestety, nie wiem, gdzie teraz przebywa.
— Ale możesz się dowiedzieć?
Cortejo ociągał się. Hilario dodał surowo:
— Dobrze, zachowaj to pan dla siebie, jeśli chcesz tutaj nędznie zmarnieć.
Zamierzał wyjść; Józefa zawołała:
— Na miłość Boską, powiedz ojcze! Nie chcę umrzeć — ja muszę żyć! O, ten ból w piersiach!
— Tak, wierzę pani, — roześmiał się Hilario. — Źle panią leczono. Mógłbym sennoritę wyleczyć i uzdrowić, ale sami tego nie chcecie.
— Chcę, chcę! Ojcze, powiedz mu! — krzyknęła dziewczyna.
— Oszuka nas i nie przestanie dręczyć.
— Jeśli mi pan rzetelnie odpowiesz, to wyprowadzę was z tego pomieszczenia.
— Dobrze. Przedtem wyprowadź nas, a potem panu powiem; nie wcześniej!
Ach, nie dowierza mi pan! No, nie wezmę panu tego za złe i spełnię pańskie życzenie. Uwolnię was z pierścieni, przedtem jednak zwiążę w inny sposób, aby nie zwodziły was głupie nadzieje. Jeśli mi nie dasz wymaganej odpowiedzi, spotka cię kara podwójna.
Hilario i Manfredo spętali Cortejów tak, że mogli się podnieść i powoli poruszać, ale nie byli zdolni do oporu. Dopiero potem otworzyli pierścienie u szyi i ciała.
— Teraz chodźcie ze mną — rzekł. — Wskażę wam lepszą celę, z której będziecie chwilowo zadowoleni.
Zaprowadził ich na skraj korytarza, gdzie mieściła się cela, przypominająca raczej pokoik, niż więzienie. Hilario odemknął drzwi i rzekł:
— Wejdźcie tutaj!
Weszli i odetchnęli z ulgą, gdyż przynajmniej można tu było stać lub położyć się swobodnie.
— Oto wasze obecne mieszkanie — rzekł doktór. — A teraz żądam informacyj! Gdzie i jak można się dowiedzieć o miejscu pobytu Landoli?
— Od mego brata — odpowiedział Cortejo.
— A więc w Rodrigandzie, w Hiszpanji? To za daleko, to mi się nie może przydać. Czy niema lepszego i innego sposobu?
Cortejo obejrzał starca ze złością i zapytał:
— Czy aby naprawdę zostaniemy tutaj i otrzymamy dostateczne pożywienie?
— Tak; o ile mnie pan nie okłamiesz.
— Jeśli mi jeszcze dwie rzeczy przyrzekniesz, udzielę panu całkowitej odpowiedzi.
— Powiedz, co?
— Przedewszystkiem, że nie zamordujecie nas, a po drugie, że będziesz sennor leczył moją córkę.
— Przyrzekam, oczywiście, jeśli odpowiedź pańska będzie zgodna z prawdą. A więc mów!
— Jesteśmy zdani na pańską łaskę. Powiem panu, że pisałem do brata w sprawie tego Landoli. Ja również chciałem wiedzieć, gdzie przebywa.
— I oczekuje pan odpowiedzi?
— Tak. Powinna była już nadejść do mego agenta w Veracruz.
— Dlaczego nie do Meksyku?
— Zapomina pan, że nie mogę się ukazać w stolicy.
— Prawda. Któż jest pańskim agentem?
— Powiem panu dopiero wówczas, kiedy dostaniemy pożywienie i kiedy pan zbada moją córkę.
— Sennor Cortejo, właściwie nie może mi pan stawiać warunków, ale jestem dziś w dobrym humorze i dlatego przystaję. Manfredo, przynieś wina, chleba i sera; ja tymczasem zbadam sennoritę.
Manfredo wyszedł. Skoro po dłuższym czasie wrócił z winem i strawą, doktór skończył badanie Józefy. Przypuszczał, że zdoła ją szybko wyleczyć.
— Spełniłem przyrzeczenie — rzekł. — A teraz na was kolej.
— Moim agentem jest rybak Gonsalvo Verdillo — oświadczył Cortejo.
— A w jaki sposób można od niego wydostać odpowiedź?
— Przez gońca.
— Czy wyda ją?
— Jeśli goniec przywiezie ode mnie list uwierzytelniający.
— Dobrze. Napisze pan taki list.
— Pod warunkiem, że będę mógł przeczytać list mego brata.
— Zgoda. Przyniosę przybory do pisania. Dopóki nie wrócę, zostaniecie pod dozorem Manfreda.
Hilario wyszedł. Oprócz przyborów do pisania, przyniósł także stołek. Rozluźnił Cortejowi pęta u rąk, aby mógł swobodnie pisać. Wkrótce list był gotów. Hilario przeczytał uważnie.
— Nie budzi podejrzeń — rzekł. — Próba oszukania mnie skrupi się tylko na panu. Skoro nadejdzie odpowiedź, dostanie ją pan do przeczytania.
Rzekłszy to, wyszedł wraz z bratankiem i zamknął za sobą drzwi.
— Kto zawiezie list do Veracruz? — zapytał Manfredo.
— Myśliwy amerykański.
— Grandeprise? A jeśli się zapyta o Corteja?
— Zostaw to mnie! Teraz masz go przywołać!
Wkrótce przyszedł Grandeprise, Hilario rzekł:
— Sennor Grandeprise, mam dla pana polecenie. Był już pan chyba w Veracruz? Chcę pana poprosić, abyś tam zawiózł list.
Grandeprise odparł z zakłopotaniem:
— Sennor, uratował mi pan życie, pragnę tedy wyświadczyć panu tę przysługę, ale chwilowo jestem w służbie sennora Corteja i nie mogę się oddalać.
— Właśnie jest to list sennora Corteja.
Grandeprise rzucił nań okiem.
— Do piorunów, pojmuję! Ten jegomość chce mnie wyforować, aby wywinąć się z przyrzeczenia.
— Ma pan na myśli wydanie Landoli w pańskie ręce?
— Tak. Skąd pan wie?
— To Cortejo mi powiedział. Zresztą, przypuszczenie pańskie jest niesłuszne. Sennor Cortejo nie chce pana oszukiwać, wręcz przeciwnie, wysyła pana do Veracruz właśnie w tym celu, aby wywiązać się z przyrzeczenia. Tam jego agent ma wiadomości o korsarzu, które pan do nas przywiezie.
— Chyba, że tak. Ale dlaczego Cortejo panu to polecił? Dlaczego sam ze mną nie rozmawia?
— Cortejo wyjechał dzisiaj.
— To mi się wydaje podejrzane, sennor Hilario!
— O, w obecnej sytuacji zdarzają się rzeczy niezwykłe. Przybył goniec, który kazał mu jechać natychmiast do Pantery Południa.
— Niech go djabeł porwie!
— Cortejo ledwie zdążył napisać ten list, który polecił mi panu wręczyć.
Ha, list ten istotnie mówi o Landoli? Do kogo jest wystosowany? Pokaż pan!
— Do rybaka Gonsalvo Verdillo, który jest agentem Corteja. On to miał dostać wiadomość, dotyczącą Landoli. Będzie to odpowiedź na informację, której zasięgnął Cortejo. Pan ją przywiezie.
— Dokąd? Czy do Pantery Południa?
— Nie; do mnie. Cortejo do tego czasu wróci tutaj.
— Na to bardziej przystaję. Daj pan list. Wyruszę natychmiast.
— Proszę pana o to. Niech sennor bezzwłocznie wyjedzie i czem prędzej wróci. Ale bądź przezorny; dziś nie jest rzeczą bezpieczną mieć przy sobie list Corteja. — — —

∗             ∗

Tymczasem stan zdrowia starego hacjendera polepszył się znacznie. Stara, wierna Marja Hermoyes zadawała sobie wiele trudu, aby swego pana postawić na nogi.
Wreszcie Arbellez do tego stopnia odzyskał siły, że spróbował wyjść z łóżka. Siedział oto, okryty kołdrami, w krześle przy oknie, wychodzącem na północ. Spoglądał tam, w kierunku fortu Guadelupy, a więc także Chihuahua i Monclovy. Marja Hermoyes siedziała przy nim.
— Wszystkobym zniósł, bylebym tylko zobaczył ją raz jeszcze — rzekł, kontynuując rozpoczętą rozmowę.
Och, sennor, nie uwierzy pan, jak ogromnie się cieszę!
— Oznajmiła, że niebawem przybędzie. Lecz niema jej. Czekam daremnie!
— Nie trać pan cierpliwości. Juarez ją przyprowadzi.
Podeszła do okna; zasłoniła oczy ręką i spojrzała uważnie wdal.
— Sennor, zdaje się, że widzę jeźdźców.
Santa Marja! Oby to był nareszcie Juarez!
Oboje wytężyli wzrok.
— Tak, to jeźdźcy, — rzekła Marja.
— Jest ich wielu — dodał hacjendero. — Zbliżają się. Boże, moja córka jest chyba z nimi!
Zamknął oczy ze wzruszenia. Wszakże ucho jego czuwało. Usłyszał tętent koni, który brzmiał jak głuche uderzenia piorunu.
Było to wojsko, składające się z białych i czerwonoskórych. Mikstekowie rzucili się na spotkanie. Rozległy się okrzyki radosne, zagłuszone rżeniem i parskaniem ognistych rumaków. Szybkie, zdecydowane kroki męskie rozległy się na schodach. Otworzono naoścież drzwi. Arbellez utkwił wzrok w człowieku, który przestępował próg.
— Juarez — szepnął osłabionym ze wzruszenia głosem.
— Prezydent! — zawołała Marja Hermoyes.
— Tak, to ja, — rzekł Zapoteka. — Witam pana z Bogiem, sennor Arbellez! Jak się panu powodziło?
— Źle, bardzo źle, sennor, — odpowiedziała Marja, — Józefa Cortejo wtrąciła go do lochu, gdzie miał zginąć z głodu. Nasz dobry pan straszliwie cierpiał.
Juarez ściągnął groźnie brwi. Chciał o coś zapytać, ale przeszkodził mu okrzyk radosny, który padł u progu pokoju.
— Ojcze!
— Emmo, moje dziecko!
Słowa te zamarły na wargach starego hacjendera. Z zamkniętemi oczami wyciągnął ramiona. Po chwili, milcząc, trzymali się w objęciach. Łzy ciężko spływały po policzkach.
Juarez ujął Marję za rękę i wyprowadził z pokoju.
— Zostawmy ich samych — rzekł do niej. — Ta błoga chwila należy do nich i nie możemy ich jej pozbawiać. Ale powiedz pani, gdzie jest sennor Sternau?
— Wyjechał — odpowiedziała. — A także Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i inni. Dokąd, niewiadomo.
— Musieli przecież powiedzieć.
— Nie. Nie mogli powiedzieć; sami nie wiedzieli. Pomknęli za Józefą Cortejo.
Marja w krótkich słowach opowiedziała wszystko, co jej było wiadome. Nadeszła tymczasem Karja. Wraz z Marją weszła do Arbellezów, aby przywitać się ze starcem; Juarez zaś musiał się zająć odpowiedniemi zarządzeniami.
Przyszedł także lord Dryden. Pół godziny później stał z Juarezem w jego pokoju, gdy wszedł przywódca Miksteków, trzymając jakieś papiery w ręku.
— Co mój brat przynosi? — zapytał prezydent.
— Listy dla ciebie od sennora Sternaua. Wręczyła mu je dziewczyna. Pojechał ścigać wrogów i spotkał w drodze ową dziewczynę. Wziął od niej listy i przesłał dla ciebie.
Nie były to listy, lecz odpisy Emilji z tajnej korespodencji starego Hilaria. Miksteka wyszedł. Juarez z początku pobieżnie obejrzał dokumenty. Aliści po chwili Englishman ujrzał na twarzy Zapoteki wyraz skupionej uwagi. Nie chciał mu przerywać.
Wreszcie Juarez skończył czytanie.
— Wybaczy mi sennor — rzekł. — To są bardzo ważne dokumenty.
— Wiadomości od Sternaua?
— Nie; Sternau je tylko przesłał. Opowiadałem panu o sennoricie Emilji?
— Pański szpieg?
— Raczej nazwałbym ja swoją sojuszniczką. Zawdzięczam jej bardzo wiele. Teraz znowu wykonała coś, co tylko jej mogło się powieść. Muszę dziś jeszcze opuścić hacjendę, aby jechać wprost do Durango.
— Ryzyko.
— Bynajmniej. Mam odpisy listów ze wszystkich obozów, gdzie mnie oczekują niecierpliwie. Czekają tylko na mnie, aby wystąpić czynnie. Czytaj, sennor!
Anglik przejrzał odpisy.
— Czy może pan polegać na tych odpisach, a także na ich pierwowzorach?
— Całkowicie.
— W takim razie są to istotnie nader ważne i radosne wiadomości. Tak, nie wolno panu tracić czasu; musi pan wyruszyć. Ale ja...
— Pan wypocznie i pojedzie za mną, skoro sennor Sternau wróci.
— Sądzi pan, że wróci do hacjendy?
— Na pewno. Nie spocznie, dopóki nie schwyta Corteja i jego córki. Tragedja Rodrigandów dobiega końca; może pan być pewny, że winni poniosą zasłużoną karę. — —
Przed wieczorem prezydent wyjechał z hacjendy. Zabrał ze sobą wojsko, zostawiając niewielką załogę, gdyż hacjenda miała być węzłem, łączącym Juareza z północno-wschodniemi prowincjami kraju. — — —



II
ZAKŁAD

W pobliżu Ogrodu Zoologicznego, w jednej z najprzedniejszych winiarni berlińskich, odwiedzanej wyłącznie przez oficerów i wysokich urzędników, zebrała się pewnego razu garstka młodych ludzi, którzy, jak wskazywały uniformy, należeli do rozmaitych gatunków broni. Spotkali się przy śniadaniu i wkrótce poczuli ożywiające działanie wypitego wina.
Śniadanie było stawką pewnego zakładu. Podporucznik v. Ravenow, huzar gwardji, właściciel olbrzymiego majątku, miał sławę najpiękniejszego i najwytworniejszego oficera, cieszył się powodzeniem u kobiet i chełpił, iż nigdy nie dostał kosza. Od pewnego czasu ukazał się na widowni świata berlińskiego pewien rosyjski kniaź z córką wyjątkowej urody, która skupiała dokoła siebie cały świat męski. Zdawało się, że piękna Rosjanka niewiele sobie robi z tych hołdów. Tak dumnie, tak wyraźnie odpalała zmiejsca każdą próbę poufałości, że powszechnie zaczęto ją uważać za wroga rodzaju męskiego. Między odpalonymi był także v. Golzen, podporucznik kirasjerów gwardji, który doznał publicznej, a zatem wielce nieprzyjemnej odprawy, był ośmieszony wobec kolegów. Najbardziej kpił sobie z niego v. Ravenow. Wówczas Golzen zaproponował pójść w zakład o śniadanie, że i Ravenow także dostanie kosza. Ravenow natychmiast przystał i — wygrał, gdyż od kilku dni pokazywał się w towarzystwie Rosjanki; nie ulegało wątpliwości, że cieszy się jej względami.
Dziś właśnie Golzen uiszczał się z zakładu, koledzy zaś dbali, aby do wydatku dołączyć kpinki.
— Tak, mój drogi Golzen, tobie idzie, jak i mnie! — mruczał długi, chudy kapitan w uniformie strzelców. — My obaj nie mamy szczęścia do Hymenu, a licho wie, z jakiego powodu.
Ba! — roześmiał się v. Golzen. — Jeżeli chodzi o ciebie, to nietrudno zrozumieć, czemu cię kobiety nie darzą względami. Ta, któraby cię poślubiła, musiałaby zbierać kości na przestrzeni trzech mil, co jest pracą dla anatoma, a nie dla kobiety. Co się mnie tyczy, to bynajmniej nic nie zadrasnęło mojej dumy. Wprawdzie przegrałem zakład, ale nie dlatego, że ja dostałem kosza, lecz, że v. Ravenow go nie dostał. Jestem przekonany, że i on znajdzie swoją mistrzynię, która go zmusi do odwrotu.
— Ja? — zapytał Ravenow. — Co też sobie myślisz! Jestem gotów na wszelki zakład, że wszędzie odniosę zwycięstwo.
Oho! — rozległo się dokoła.
— Tak — powtórzył. — Każdy zakład o każdą dziewczynę. Na honor!
Uderzył ręką o miejsce, gdzie zwykle tkwiła rękojeść szabli, teraz odłożonej. Obejrzał się wyzywająco. Jego zarumienione policzki świadczyły, że nie skąpił sobie wina, i skory był do przeceniania swej potęgi. Golzen podniósł ostrzegawczo palec i rzekł:
— Miej się na baczności, mój drogi, bo cię trzymać będę za słowo.
— Proszę! — zawołał Ravenow. — Jeśli mnie nie będziesz trzymał za słowo, to oświadczę, że lękasz się płacenia za drugie śniadanie!
Golzen z błyskiem w oczach podniósł się i rzekł:
— Godzisz się na każdy zakład?
— Tak! — brzmiała zuchwała odpowiedź.
— No dobrze. Stawiam swego kasztana przeciw twemu arabowi.
— Do piorunów! — zawołał Ravenow. — To piekielnie nierówne stawki, ale cóż, nie mogę się cofać. Przyjmuję. Która dziewczyna?
Z szyderczym uśmiechem na ustach Golzen odparł:
— Dziewczyna z ulicy; ta, którą ci wskażę z pośród przechodniów.
Rozległ się głośny śmiech. Jeden z obecnych wtrącił:
— Brawo! Golzen pragnie poświęcić swego kasztana, byleby Ravenow wsławił się zdobyciem szwaczki, czy innej podejrzanej panny sklepowej.
— Stój, veto! — oznajmił Ravenow. — Mówiłem wprawdzie każda dziewczyna, ale chyba mam prawo do ograniczenia. Jeśli już musi być obca, to żądam, abyś wybrał z pośród przejeżdżających, a nie przechodzących.
— Zgoda! — przystał Golzen. — Ustępuję ci nawet o tyle, że nie wybiorę pasażerki zwyczajnej dorożki.
— Dziękuję! — rzekł zadowolony Ravenow. — Ile czasu dajesz mi do zdobycia nieznajomej?
— Pięć dni, licząc od dzisiejszego.
— Zgoda! A więc taniec może się rozpocząć; czasu mam wiele!
Ravenow podniósł się i założył szablę. Prawie nie było poznać, że pokutuje w nim duch wina. Stanął z tak pewnym, drwiącym uśmiechem na ładnej twarzy, że patrząc nań, nie można było wątpić, iż potrafi wykorzystać swoje zalety.
Od tej chwili w pokoju zapanowało naprężone oczekiwanie.
Oficerowie stanęli u okien i obserwowali przejeżdżające powozy. Którą damę wybierze Golzen? Nigdy jeszcze nie było takiego zakładu. — Wspaniałe! Szykowne! Nieprawdopodobne! Niezwykłe! Zuchwałe! — Takie okrzyki zakłócały milczenie, aż wreszcie pewien drobny oficer, podszedłszy bliżej do okna, zawołał:
Ach, cudowna! Prawdziwa piękność!
— Gdzie? — zapytano.
— Tam, na rogu, w powozie.
Ach, na Boga, masz słuszność! — zawołał inny. — Kto to być może?
Powóz nadjeżdżał stępa. Siedziała w nim starsza dama i młode dziewczę o dopiero rozkwitłej urodzie. Twarzyczka jej miała delikatny rumieniec młodości; jej piękne, gęste włosy spadały w dwóch długich warkoczach. Rysy miała czyste, dziecięce i szczere.
— Cudowna! Niezrównana! Któż to? Nieznajoma! Prawdziwa Venus!
Tak wyrażali swój zachwyt oficerowie. Golzen odwrócił się, wskazał na powóz i rzekł:
— Ravenow, to ta!
— Ależ zgoda, z całą przyjemnością! — zawołał podporucznik, triumfując.
— W czepcu rodzony, na honor! — mruknął długi kapitan, spoglądając z zawiścią na wybiegającego Ravenowa. — Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie!
Pah, pojedzie za niemi dorożką, aby przedewszystkiem poznać adres, — przewidywał któryś z obecnych.
Golzen roześmiał się chłodno.
— W ten sposób zmarudziłby cały dzień. Nie; postara się chyba już dzisiaj nawiązać z niemi rozmowę.
— Jakże to ułoży?
— To już jego rzecz! Posiada dosyć na tem polu doświadczenia; tem bardziej, kiedy trzeba uratować araba, nie zawaha się natężyć swojej pomysłowości.
Aha, w istocie wsiada do dorożki i jedzie za niemi. Gdyby ktoś mógł być przy tem! — —
Ravenow polecił dorożkarzowi jechać za wskazanym powozem. Skręcili ku Ogrodowi Zoologicznemu. Zdawało się, że właścicielki powozu zamierzają odbyć spacer po ogrodzie.
Skoro wjechali do mało ożywionej alei, Ravenow kazał dorożkarzowi wyprzedzić powóz, i jednocześnie sięgnął do kieszeni po zapłatę. Kiedy dorożka zrównała się z powozem, podporucznik przechylił się w stronę dam, robiąc zdziwiony wyraz twarzy. Ukłonił się tak, jakgdyby spotkał znajome, skinął na stangreta, aby się zatrzymał, i jednocześnie wyskoczył z dorożki, która potoczyła się dalej. Powóz zatrzymał się na chwilę.
— Dalej! — zawołał porucznik; otworzył drzwiczki i, rozpromieniony, opuścił się na siedzenie, udając, że nie spostrzega zdumionych, ba, nawet rozgniewanych twarzy dam. Wyciągnął obie ręce do dziewczęcia i zawołał z udanym zapałem:
— Paula, czy to możliwe? Co za spotkanie! Pani w Berlinie? Czemu mi pani nie napisała?
— Mój panie, jest pan w błędzie! — rzekła poważnie starsza dama.
Ravenow przybrał wyraz zdumienia, a zarazem powątpiewania, jakgdyby pytał siebie, czy damy z niego nie kpią.
Ach, szanowna pani, proszę o wybaczenie! Jak mi się zdaje, nie miałem jeszcze przyjemności poznać pani, lecz Paula temu zaradzi. — I, zwracając się do młodej damy, dodał: — Proszę, łaskawa pani, zechce pani uprzejmie przedstawić mnie tej damie!
Głębokie, poważne oczy dziewczyny obejrzały go badawczo.
— Nie mogę tego uczynić, — rzekła melodyjnym głosem — gdyż nie znam pana. Kim pan jesteś?
Cofnął się z wyrazem zdziwienia i rzekł:
— Jakto, wypiera się pani, Paulo? Czem sobie zasłużyłem? Aha, zapominam, że pani zawsze lubiła żartować.
Znowu przeszyło go badawcze spojrzenie, tym razem bardziej posępne, niż poprzednie. Nieznajoma odpowiedziała z taką godnością, że był naprawdę zdumiony.
— Nie żartuję z osobami, których nie znam, lub których znać nie chcę, mój panie. Przypuszczam, że tylko wielce dla mnie nieprzyjemne podobieństwo z jakąś pańską znajomą upoważniło pana do napaści na nasz powóz. Proszę pana, abyś się przedstawił!
Udał bardzo dobrze zakłopotanie i odpowiedział z równie podrabianą skwapliwością:
Ach, istotnie? Mój Boże, miałbym się aż tak omylić? Ale w takim razie to podobieństwo jest tak uderzające, że nie wierzyłbym w jego możliwość. Zagadka musi się zaraz rozwiązać. — I z głębokim ukłonem dodał: — Jestem hrabia Hugo v. Ravenow, podporucznik huzarów gwardji Jego Królewskiej Mości.
— A więc potwierdza się, że pana nie znamy, — rzekła dziewczyna. — Nazywam się Róża Sternau, a ta pani jest moją babką.
— Róża Sternau? — zapytał, jakgdyby przestraszony. — Czy to możliwe? Jestem przestraszony, na honor, moje panie! Padłem ofiarą niebywałej pomyłki i proszę, o łaskawe wybaczenie!
— Jeśli naprawdę chodzi o tak niezwykłe podobieństwo, to musimy panu wybaczyć, — odpowiedziała Róża, lecz zarówno głos jej, jak i spojrzenie wyrażały wątpliwość. — Czy mogę wiedzieć, kim jest mój sobowtór?
— Oczywiście, oczywiście, panno Sternau! To moja kuzynka, panna v. Marsfelden.
— Marsfelden? — zapytała Róża, spoglądając porozumiewawczo na babkę. — Marsfelden jest szlacheckiem nazwiskiem. Gdzie przebywa owa kuzynka, która się nazywa Paula v. Marsfelden?
Twarz porucznika rozjaśniła się zadowoleniem. Przypuszczał, że damy chętnie nawiązują z nim rozmowę, a tego właśnie bardzo pragnął. Sądził wogóle, że ma przed sobą łatwe zadanie. Panie nazywały się tylko Sternau, bez von, były zatem mieszczankami, — a której to mieszczanki nie uszczęśliwiłoby poznanie podporucznika gwardji, tem bardziej hrabiego? Odpowiedział zatem bez zająknienia:
— Tak, Paula v. Marsfelden. Mieszka w Darmstadcie. Dlatego zdziwiłem się, że widzę ją w Berlinie. Muszę odrazu dzisiaj napisać, że w stolicy znajduje się jej tak piękny i godny podziwu sobowtór.
Uśmiechając się ironicznie, odparła:
— Radzę panu zaoszczędzić sobie tego trudu.
— Dlaczego, pani?
— Ponieważ ja sama zawiadomię o tem pannę v. Marsfelden.
— Pani? Jakto?
— Ta pani jest moją przyjaciółką.
Ach!
Był to niemal okrzyk strachu. Nieznajoma znała tę panią, której nazwisko nasunęło mu się na myśl. Paula v. Marsfelden bynajmniej nie była z nim spokrewniona; skłamał, aby wyjaśnić poufałość powitania.
— Zląkł się pan? — rzekła zimno Róża. — A więc, istotnie, nie zawiodłam się na panu. Mój panie, jesteś wprawdzie hrabią i oficerem, ale nie człowiekiem honoru!
— Pani! — rzekł.
— Poruczniku! — odpowiedziała z najgłębszą pogardą.
— Gdyby pani była mężczyzną, musiałabyś natychmiast służyć mi satysfakcją. Czyż ja odpowiadam za podobieństwo, które jest jedynym powodem mojej pomyłki?
— Milcz pan! Gdybym była mężczyzną, biłabym się tylko z ludźmi, godnymi satysfakcji. Wątpię, czy może pan przysięgać na swój honor, gdyż zachowanie się pańskie zdradza brak honoru. Co się tyczy podobieństwa, na które się powołujesz, jest ono wielkiem kłamstwem. Panna v. Marsfelden tak jest do mnie podobna, jak pan do honorowego człowieka. Szukał pan, poprostu, łatwej przygody; znalazłeś ją, aczkolwiek w innej formie, niż sądziłeś. Widzi pan sam, że już odegrałeś do końca swą podejrzaną rolę. Żądam, aby nas pan opuścił!
To była odprawa, jakiej porucznik v. Ravenow nigdy jeszcze nie doznał. Ale nie chciał na tem zakończyć przygody. Czy już na wstępie miał przegrać zakład? Nie; arab był zbyt kosztowny!
— No, dobrze, szanowna pani; muszę pani po części przyznać słuszność. Znajduję się w sytuacji, która nie pozostawia mi wyboru. Jestem zmuszony wyznać pani prawdę, chociażbym miał przez to popełnić błąd i wzmóc gniew pani jeszcze bardziej.
— Gniew? — uśmiechnęła się z wyższością. — Nie; o gniewie niema mowy. Zyskał pan nie gniew, lecz pogardę. Nie pojmuję, co może mi pan jeszcze powiedzieć; zresztą, rezygnuję z pańskich wyjaśnień i żądam po raz drugi, abyś opuścił nasz powóz!
— Nie, i jeszcze raz nie! Musi pani wysłuchać mojej obrony!
— Muszę! Ach! Przekonajmy się, czy muszę.
Oglądała aleję, podczas gdy porucznik mówił:
— Jeśli mam wyznać prawdę, to od tygodni chodzę za panią, — od chwili, kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem. Obraz pani przepełnił moje serce nieznanem mi dotąd uczuciem.
Jasny, srebrzysty śmiech przerwał jego wylewne zdania.
— Chodzi pan za mną od tygodni?
— Tak, na honor, łaskawa pani!
— Tu w Berlinie?
— Tak — odparł, spuszczając nieco z tonu.
— No, więc oświadczę panu, — odparła — że kłamiesz ponownie. Nigdy przedtem nie byłam w Berlinie, a jestem tutaj dopiero od wczoraj. Ubolewam nad armją, która musi pana nazywać kolegą, i rozkazuję panu po raz ostatni opuścić powóz!
— Nie pójdę, dopóki się nie wytłumaczę, a jeżeli nie zechce mnie pani wysłuchać, to jednakże zostanę, aby dowiedzieć się pani adresu i usprawiedliwić przed nią w domu.
Z najwyższą pogardą w głosie i na twarzy odrzekła:
Ach!, sądzi pan, że dwie kobiety są zbyt słabe, aby się obronić? — Janie, zatrzymać się!
Stangret osadził konie. Powóz zatrzymał się obok policjanta. Atoli porucznik, zwrócony plecami, nie widział stróża porządku. Oparł się wygodnie o poduszki i postanowił grać va banque.
— Panie posterunkowy, proszę pana, zechce pan podejść! — zawołała Róża.
Porucznik szybko się odwrócił; ujrzawszy policjanta, zrozumiał zamiar panny i nie mógł powstrzymać się od rumieńca zakłopotania. Otworzył usta, aby jakiemś dowcipnem słówkiem przytępić ostrze niebezpieczeństwa, lecz Róża wyprzedziła go.
— Panie posterunkowy, — rzekła — ten człowiek wdarł się do naszego powozu i nie chce się usunąć. Pomóż nam pan!
Policjant ze zdumieniem spojrzał na oficera. Ten zrozumiał, że tylko najszybszy odwrót może go uchronić od nieprzyjemnych skutków. Wysiadł, mówiąc:
— Ta pani żartuje, ale postaram się, aby spoważniała.
I, rzucając groźne spojrzenie, odszedł.
— Jesteśmy wolne. Dziękuję panu!
Skinąwszy policjantowi, Róża kazała podjąć przerwaną jazdę.
Podporucznik był upokorzony, jak nigdy dotychczas. Zgrzytał zębami z wściekłości. Ten podlotek zapłaci mu za tę odprawę! Nadjeżdżał pusty powóz. Ravenow wsiadł i kazał jechać za powozem pań, który widniał jeszcze woddali. Za wszelką cenę musiał poznać ich adres.
Przejechał większą część ogrodu i następnie wrócił do miasta. Powóz zatrzymał się na jednej z najbardziej ożywionych ulic przed budynkiem, wyglądającym jak willa. Panie wysiadły, witane przez lokaja w liberji, a powóz wjechał do bramy. Ravenow wiedział, co chciał wiedzieć. Zauważył, że nawprost willi znajduje się gospoda i postanowił zaczerpnąć informacyj.
Poszedł zatem do domu. Przebrał się w zwyczajne ubranie cywilne i wrócił do wspomnianej gospody, pewny, że nikt go z przeciwległego domu nie pozna.
Odurzenie pijackie dawno go już opuściło. Mógł więc pozwolić sobie na kilka kufli piwa, wzamian za co spodziewał się uzyskać pożądane wiadomości. Niestety, w lokalu siedział tylko sam gospodarz, który wydawał się odludkiem, ponurym, zamkniętym w sobie i milczącym. Ravenow postanowił czekać na lepszą okazję.
Nie była to długa próba cierpliwości. Jakiś jegomość, wyszedł z willi i wszedł do szynku. Zamówił szklankę piwa, wziął gazetę, lecz niebawem odłożył ją i obejrzał się dokoła. Widać było, że wolał raczej rozmówkę, niż suchą gazetę.
Podporucznik skorzystał z tego. Z postawy nieznajomego poznał w nim byłego żołnierza i postanowił obejść się z nim jak z kolegą. Wyciągnął go na rozmowę i już wkrótce potem obaj siedzieli przy jednym stole i gwarzyli o wojnie, pokoju, o wszystkiem zresztą, o czem się zwykło rozmawiać w szynku.
— Panie, — rzekł wreszcie porucznik — z pańskich wyrażeń miarkuję, że był pan w wojsku.
Pah, sądzę! Byłem podoficerem! — brzmiała odpowiedź.
Ach, ja też jestem podoficerem!
— Pan? — zapytał nieznajomy, spojrzawszy na delikatne ręce i całą postać sąsiada. — Hm! Czemu nie jesteś w mundurze?
— Jestem na urlopie.
— Tak! Hm! A czem pan jesteś właściwie?
Z tonu można było poznać, że nie bardzo wierzy w podoficerską godność swego towarzysza. Mimo ubioru cywilnego, Ravenow wśród stu zdradzał oficera.
— Kupiec — odparł. — A jak się pan nazywa?
— Na imię mi Ludwik, Ludwik Straubenberger.
— Mieszka pan w Berlinie?
— Rozumie się. Mieszkam tam, w willi hrabiego Rodriganda.
Ach, ta willa należy do hrabiego?
— Tak, do hiszpańskiego hrabiego. Kupił ją niedawno.
— Czy ma wiele służby?
Hm, nie za wiele.
— Czy któryś z jego urzędników nie nazywa się Sternau?
Ludwik nastawił ucha. Był prostym człowiekiem, ale odgadł z właściwą takim ludziom przenikliwością, że chcą go wybadać. Ten człowiek nie wyglądał na podoficera; Ludwik dopiero co dowiedział się od woźnicy o przygodzie w Ogrodzie Zoologicznym, postanowił tedy mieć się na baczności.
— Sternau? — rzekł. — Tak.
— Cóżto za człowiek?
— Stangret.
— Do licha, stangret! Czy ma żonę i córkę?
— Rozumie się.
— Czy to są te obie panie, które poprzednio pojechały na spacer do Ogrodu Zoologicznego? Ależ one nie wyglądały na panie stangretowe!
— Czemu to? Hrabia tak sowicie płaci swej służbie, że żony i córki mogą się stroić jak damy. Zresztą, nie pojechały, jak to się mówi, na spacer. Sternau miał wypróbować nowe konie cugowe, a ponieważ na jedno wychodzi, czy powóz jest pusty, czy zajęty, więc zabrał ze sobą obie kobiety.
— Do piorunów! Tak, była grubjańska, jak córka woźnicy! — wyrwało się porucznikowi.
Ach, więc były grubjańskie? Czy słyszał pan z ich ust coś niemiłego?
Zadając to pytanie, obejrzał porucznika drwiąco. Ten połapał się, że strzelił byka; usiłował naprawić sytuację.
— Tak; cośniecoś słyszałem. Byłem w Ogrodzie Zoologicznym. Przede mną zatrzymała się kareta; jakiś oficer musiał z niej wysiąść, skompromitowany w sposób najzłośliwszy.
— Tak! Hm! A skąd pan wie, że te panie nazywają się Sternau, hę?
— Wymieniły swoje nazwisko policjantowi.
— I dlaczego przyszedł pan tutaj zaraz potem i wypytujesz mnie o nie?
— Przypadek.
— Przypadek, pięknie! Miej się na baczności, aby ta moja ręka nie pogłaskała pana po buzi, — też z przypadku.
Oho, cóżto znaczy?
— To znaczy, że Ludwik Straubenberger nie da się wystrychnąć na dudka. Niby ma pan wygląd istnego podoficera! To pan jesteś owym podporucznikiem, pędziwiatrem, którego tak pięknie ośmieszyła córka stangreta. A teraz przyszedłeś tutaj, aby szpiegować i szukać dalszych okazyj. Zrezygnuj z tego, bo możesz odejść z grzbietem wychłostanym. Kiedy zbiera się na cięgi, to zawsze jestem do usług, zmiarkuj pan to sobie! Teraz odchodzę, a za pięć minut wrócę ze stangretem i z jeszcze innymi ludźmi, którzy chętnie zobaczą wesołą scenkę. Jeżeli stangret pozna pana, to wygarbujemy pańską oficerską skórę, że się podziurawi. Na tem kropka i, do zobaczenia!
Wygłosiwszy tę dosadną perorę, Ludwik podniósł się, zapłacił za piwo i wyszedł. Zaledwie znikł w bramie przeciwległego domu, Ravenow opuścił szynk. Nie miał chęci rozprawiać się z tego rodzaju ludźmi i wściekle przeklinał ów dzień, w którym wszystko się przeciw niemu sprzysięgło. Nie podejrzewał nawet, że informacje Ludwika, dotyczące obu kobiet, były fałszywe. — —
Tymczasem nadeszła pora, o której nieżonaci oficerowie zbierają się w kasynie na obiad. Ravenow nie omieszkał się zjawić. Właśnie żywo omawiano jego niezwykły zakład. Zasypano go setkami pytań. Usiłował uniknąć odpowiedzi; nie mogąc się jednak wykręcić, rzekł:
— Co wam się będę o tem rozwodził? Mam pięć dni czasu, chociaż zakład jest już wygrany.
— Daj dowód, a zapłacę jeszcze dzisiaj, — oświadczył Golzen.
— Dowód? — roześmiał się cynicznie Ravenow. — Czego tu należy dowieść? Uwierzycie mi chyba, że potrafię zdobyć córkę stangreta.
— Stangreta? — zapytał zdumiony Golzen. — Niemożliwe!
Ba! Jej ojciec nazywa się Sternau i jest stangretem hrabiego Rodriganda.
— Nie mogę uwierzyć. Ta dama nie mogła być córką stangreta!
— A więc idź i przekonaj się osobiście!
— Dobrze, pójdę. Taka piękność zasługuje na to, aby się o nią informować. Zresztą, musisz złożyć dowód, żeś zyskał jej względy. Rozumie się, w przeciwnym razie nie dam kasztana.
Ba, a więc daruję ci go! Nie można ode mnie żądać, abym się afiszował z córką stangreta i dostarczał dowodów, że uszczęśliwiła mnie swojemi łaskawemi względami.
— Chodzi tu o zakład, a więc o wygraną, lub przegraną, i niema mowy o podarunku. Muszę cię naprawdę prosić, abyś dał dowód. W jaki sposób — to twoja rzecz. Zakładu nie może rozstrzygnąć zwykłe zapewnienie. Co pan o tem sądzi, kapitanie? Jesteś obcym na tutejszym gruncie, a zatem niezainteresowany w tej sprawie.
Słowa te były skierowane do wysokiego, szczupłego mężczyzny, który siedział przy stole. Nosił cywilne ubranie, ale jako kapitan marynarki Stanów Zjednoczonych był przyjmowany w kasynie. Wyglądał na lat przeszło sześćdziesiąt; miał twarz prawdziwego Jankesa i rozsiewał pogłoski, że został delegowany przez kongres, aby zbadać stosunki w marynarce niemieckiej. Z początku przysłuchiwał się obojętnie rozmowie, wszakże, usłyszawszy nazwiska Rodriganda i Sternau, nadstawił ucha. Chciał właśnie odpowiedzieć, gdy drzwi się otworzyły i wszedł porucznik huzarów gwardji z odznaką adjutancką. Był widocznie rozgorączkowany; rzucił czapkę na krzesło z miną, która wyraźnie zdradzała zły humor.
Hola, Branden, cóżto? — zapytał jeden z obecnych. — Czy dostałeś od starego po nosie?
— To, i coś gorszego! — odpowiedział z przekleństwem przybysz.
— Do djabła! Dlaczego?
— Pułk źle jeździ konno i wogóle niema już sznytowych oficerów — tak mówi pułkownik. Mam to panom zakomunikować w cztery oczy, abyście nie potrzebowali wysłuchać przed frontem.
Mówiąc to, rzucił się na krzesło, uchwycił pierwszą lepszą szklankę i rzucił nią o ziemię.
— Niema sznytowych oficerów! Piekło i zatracenie! Do tego doszło! Nie możemy na to pozwolić!
Tak wołano dokoła. Oburzano się na pułkownika. Adjutant kiwał głową, klął i mówił:
— Jeśli się u góry ma takie o nas pojęcie, to nic dziwnego, że oficerów gwardji dobiera się teraz z najciemniejszych elementów. Mam wam oznajmić nowego kolegę.
Ach! Do huzarów gwardji? Na miejsce zmarłego v. Wiersbicky’ego? Cóżto za jeden?
— Podporucznik linjowy hesko-darmstadzki.
— Do licha! Z linji do huzarów! I to do jazdy gwardji! I do tego z Hesji! Do kata z temi nowemi stosunkami!
— A słyszelibyście nazwisko, nazwisko!
— Jakże się nazywa?
— Unger.
— Unger? — zapytał Ravenow. — Nie znam nazwiska Unger; na honor, von Unger, hm, — naprawdę nie znam!
— Tak, gdybyż to był na pewno von Unger! — rzekł ze złością adjutant. — Ale ten jegomość nazywa się poprostu Unger.
Oficerowie zerwali się z miejsc.
— Mieszczanin? Nie szlachcic? — pytano.
Adjutant przytaknął.
— Tak; źle jest z huzarami gwardji. Jak mi wściekłość do głowy uderzy, podam się do dymisji. Myślałem, że mnie piorun trzaśnie, kiedy zapisywałem tego nowego tak zwanego kolegę. Ten jegomość nazywa się Unger, ma lat dwadzieścia pięć, służył w darmstadzkim linjowym pułku, ojciec jego jest dzierżawcą małego folwarku wpobliżu Moguncji, a poza tem kapitanem na jakimś starym statku. Majątku nie posiada, ale zato, zdaje się, protekcję wielkiego księcia Hesji. Major klnie na czem świat stoi, pułkownik klnie, jenerał klnie, wszystkie ekscelencje klną, ale te przekleństwa na nic się nie zdają, gdyż podporucznika wprowadzają z góry. Trzeba go przyjąć i tolerować.
— Przyjąć, ale nie tolerować! — zawołał hrabia Ravenow. — Jeżeli o mnie chodzi, nie zniosę wpobliżu siebie chłopka czy pachołka okrętowego. Tego draba trzeba wysiudać z pułku!
— Tak, wysiudać, to nasz obowiązek! — potwierdził kto inny, a reszta przyznała słuszność.
Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia duma rodowa panowała w korpusie oficerskim jazdy, a zwłaszcza gwardyjskich pułków. Pierwszym i nieodzownym warunkiem wstąpienia był herb, i oto czemu wstąpienie Kurta Ungera wywołało powszechne głębokie oburzenie. W kasynie odrazu zapadł wyrok, który miał uniemożliwić Kurtowi służbę w gwardji.
Nie zwrócono uwagi na to, że rozmową interesował się amerykański kapitan. Wprawdzie starał się zaciekawienie ukryć, nietrudno jednak było spostrzec błyski, które od czasu do czasu rzucał z pod krzaczystych brwi.
— A kiedy mamy ujrzeć tego raroga? — zapytał ktoś.
— Dziś jeszcze — odpowiedział adjutant. — Ma złożyć powitalne wizyty; po obiedzie zgłosi się do pułkownika, poczem wieczorem będę go miał zaszczyt przedstawić tutaj kolegom.
— Nie przyjdziemy dzisiaj — zaproponował Ravenow.
— Czemu to, mój miły Ravenow? To do niczego nie prowadzi, gdyż i tak przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli zająć wobec niego jakieś stanowisko określone. Lepiej się tutaj zebrać i pokazać odrazu, czego może się po nas spodziewać.
Propozycja uzyskała powszechną zgodę. Młody oficer nie przeczuwał, jaka się nad nim burza zbierała. — —



III
MIESZCZANIN OFICEREM

Roseta Sternau kupiła w Berlinie willę i spędzała tutaj każdego roku kilka tygodni, aby uciec od samotności Reinswaldenu i smutnych myśli. Dnia, poprzedzającego opisane wypadki, przybył do stolicy don Manuel wraz ze starą panią Sternau i wnuczką. Tego właśnie dnia Kurt Unger wyjechał z Darmstadtu. Kiedy przybył do willi hrabiego Manuela, Różyczka i pani Sternau były jeszcze na opisanym spacerze.
Kurt był przyzwyczajony do podróżowania w celach wojskowych. Dopiero przed kilkoma dniami wrócił z takiego wojażu i, pochłonięty obowiązkami służby, nie miał nawet czasu zawitać do Reinswaldenu. Kiedy zaś wreszcie odwiedził swoją matkę i starego kapitana v. Rodensteina, dowiedział się, że Różyczka wyjechała do Berlina.
Teraz stał w swym pokoju w willi i ubierał w mundur galowy, szykując się do składania wizyt. Świetnie wyglądał w uniformie huzarskim. Z obiecującego chłopca wyrósł na okazałego mężczyznę. Wprawdzie nie był bardzo wysoki, ani barczysty, ale mocne jego kształty świadczyły, że mięśnie i nerwy ma doskonale wyszkolone. Dolna połowa twarzy, zabarwiona na bronzowo, odbijała od wysokiego, szerokiego czoła w sposób swoisty, ale nie szpetnie. Twarz miała wyraz poważny, który skłaniał do szacunku. Patrząc w jego otwarte oczy, nabierało się przekonania, że jest to człowiek nieprzeciętny.
Naraz rozległ się turkot nadjeżdżającego powozu. Kurt podszedł do okna, lecz ujrzał tylko cień znikających w bramie dwóch pań.
— Różyczka — szepnął, uśmiechając się błogo. — Ach, jakże dawno jej nie widziałem. W jej wieku jeden tydzień przynosi więcej zmian, aniżeli kiedy indziej rok cały. Muszę do niej pójść!
Zszedł nadół do pokoju przyjęć, gdzie don Manuel witał się z obiema damami. Tu, w pokoju, uroda jej biła w oczy jeszcze bardziej, niż w ciemnym powozie. Sternau, jej ojciec, wyróżniał się olbrzymią, potężną postacią, a Roseta de Rodriganda, jej matka, mogła się mierzyć z każdą uznaną pięknością. Nie dziw, że córka połączyła cechy obojga rodziców.
Kurt stał na progu zachwycony. Różyczka odwróciła się raptownie.
— To Kurt, nasz dobry Kurt! — zawołała, śpiesząc doń i wyciągając obie ręce.
Usiłował opanować wzruszenie, które przyśpieszyło bicie serca, ukłonił się nisko, ujął jedną dłoń i lekko pocałował. Nie mógł wykrztusić słowa. Zdradziłoby go drżenie głosu.
Spojrzała nań ze zdumieniem i podniosła nieco brwi:
— Tak obco i formalistycznie! Czy pan porucznik już mnie nie zna?
— Nie znać pani, łaskawa pani? — zapytał, opanowując się. — Raczejbym siebie samego nie znał.
Pani, łaskawa pani! — zawołała, klaszcząc w dłonie i srebrzyście się śmiejąc. — Ach, przypominasz sobie zapewne, że moja matka jest hrabianką de Rodriganda?
— No tak — odpowiedział zakłopotany.
— Kurcie, dlaczego dawniej nie pamiętałeś o tem? Byłam Różyczką, a ty byłeś Kurtem, — tak było i tak zapewne będzie. Albo może pan porucznik wzbił się w dumę od czasu, gdy go zamianowano oficerem gwardji, jak słyszałam?
Teraz dopiero obejrzała Kurta badawczo. Zniknął uśmiech szelmowski, który wyrył dwa dołki w policzkach, i ustąpił miejsca życzliwemu rumieńcowi.
Kurt opanował wzruszenie. Spoglądając na Różyczkę wiernem, błyszczącem okiem, uchwycił jej rękę i rzekł rozpromieniony:
— Dziękuję ci, Różyczko! Jestem nadal dawnym Kurtem, gotowym iść dla ciebie w ogień, lub walczyć z całą armją wrogów.
— Tak. Zawsze się poświęcałeś dla płochej, niewdzięcznej Różyczki. Nie każę ci wejść do ognia, ani walczyć z całą armją wrogów, aczkolwiek dziś właśnie powinnam wręczyć swemu wiernemu rycerzowi miecz do ręki.
— Czy to możliwe, Różyczko? Czy ktoś cię obraził? — zapytał z błyskiem w oczach.
— Trochę — odpowiedziała.
Teraz odezwał się don Manuel:
— Kto cię obraził? Kto, moje dziecko?
— Pewien podporucznik v. Ravenow. Służy w huzarach gwardji, a więc jest towarzyszem Kurta. Alem odparła zwycięsko nikczemny atak. Prawda, babciu?
— O tak! — odpowiedziała pani Sternau. — Nie sądziłam, aby takie dziecko umiało się tak zachować.
— Jestem ogromnie ciekaw — rzekł don Manuel. — Opowiedzcie!
Zajęto miejsca i pani Sternau zdała sprawę z nieprzyjemnej przygody. Hrabia zachował spokój, ale Kurt był podniecony. Ledwo pani Sternau skończyła opowiadanie, skoczył i zawołał:
— Na Boga, to nikczemność! Ten człowiek odpowie mi ze szpadą w ręce!
— Ależ nie, drogi Kurcie, — rzekł, uspakajając, don Manuel. — Przecież nie możesz zaraz na wstępie odstręczać od siebie kolegów.
— Co się tyczy kolegów, to zostałem uprzedzony, iż wystąpią przeciwko mnie. W gwardji panuje zwyczaj ignorowania mieszczan-oficerów. Wyzywając tego Ravenowa, nie powiększę liczby nieprzyjaciół.
— O tem później pomówimy — rzekł hrabia. — Twoje słowa przypominają mi, że czas już się stawić u ministra wojny. Dobrego jest zdania o tobie; pozyskałeś jego względy dotychczasowemi postępkami, i możesz się spodziewać najlepszego przyjęcia. Pragnąłbym, aby wszystkie dzisiejsze wizyty wypadły nie gorzej.
Dzięki don Manuelowi sprawa Ravenowa chwilowo była zatuszowana. Kurt pożegnał się i poszedł składać wizyty przełożonym. Ślubował sobie w duchu, że nie pozwoli szarpać swego honoru, i że zwłaszcza temu Ravenowowi da po nosie przy pierwszej okazji.
Wsiadł do oczekującej go eleganckiej jednokonki. Przedewszystkiem pojechał do ministra wojny, na wyraźny jego rozkaz, mimo że nie wskazuje tego obyczaj w stosunku do oficerów niższej szarży. Ta okoliczność świadczyła o szczególnem wyróżnieniu. Jeszcze wymowniejszym tego dowodem było natychmiastowe wpuszczenie do ministra, z pominięciem wielu czekających interesantów.
Minister przyjął go bardzo serdecznie, obejrzał z uśmiechem zadowolenia i rzekł:
— Pan jeszcze młody, panie podporuczniku, ale polecono mi pana i jestem gotów uwzględnić to polecenie. Mimo młodości, zdołał pan przestudjować wojskowe stosunki wielu państw zagranicznych. Czytałem pańskie prace i muszę wyrazić uznanie. Sądzę, że po pańskich talentach można spodziewać się pożytku, i dlatego postanowiłem zatrudnić pana w sztabie generalnym, skoro tylko zżyjesz się z naszą gwardją. Nie mogę przed panem ukryć, że będzie panu czyniła wstręty tradycja tych formacyj. Proszę pana, abyś nie zważał na nie, o ile pozwoli na to twój honor oficerski. Dozna pan chłodnego i odtrącającego przyjęcia. Aby temu zapobiec, napisałem parę słów, które wręczy pan pułkownikowi. Żeby ułatwić panu pierwsze kroki, zalecam pana jako wyjątek. Idź pan z Bogiem. Obym się rychło dowiedział, że znalazł się pan we właściwem środowisku.
Rzekłszy to, dał Kurtowi zapieczętowany list, adresowany do pułkownika, i życzliwie zakończył audjencję.
Początek był zachęcający, aliści im dalej, tem gorzej się zapowiadało. Jenerał dywizji kazał powiedzieć, że niema go w domu, chociaż Kurt ujrzał jenerała w oknie. Brygadjer przyjął go, lecz bardzo posępnie.
— Nazywa się pan Unger? — zapytał.
— Tak jest, ekscelencjo.
— Nie więcej? Nie ma pan von przed nazwiskiem?
— Nie — odparł spokojnie Kurt.
— Nie mogę pojąć, jak można było umieścić pana w gwardji!
Na ten złośliwy przytyk Kurt odpowiedział:
— Być może, pojmuje to jego ekscelencja pan minister wojny. Nie znam zresztą takiej rodziny szlacheckiej, której protoplasta miał przed nazwiskiem von. Jeśli nawet istotnie dzisiejsza generacja szlachty jest więcej godna szacunku, niż mieszczańska, to przynajmniej się pocieszam, że dorównuję protoplastom generacji szlacheckiej, i to mnie zupełnie zadawala.
Brygadjer nigdy jeszcze nie słyszał takiej nauczki. Zmrużył powieki i ostro warknął:
— Co? Jak? Chce pan odpowiadać? Ach, trzeba to sobie zapamiętać! Jest pan wolny i może pan iść!
Kurt ukłonił się i wyszedł. Teraz miał pójść do pułkownika. Musiał czekać prawie godzinę, mimo że nikogo w przedpokoju nie było. Wreszcie go wpuszczono. Pułkownik siedział przy pulpicie, odwrócony plecami do Kurta. Zboku, przy biurku, siedział i pisał v. Branden, adjutant. Obrzucił Kurta chłodnem spojrzeniem i nie przestał pisać.
Upłynęło kilka minut. Kurt zakasłał głośno, i dopiero teraz pułkownik odwrócił się powoli.
— Kto tu kaszle? Ach, jest tu ktoś! Kto pan jesteś?
— Podporucznik Unger, według rozkazu, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósł się, nasadził binokle i oglądał zimno młodego podporucznika. Nie mogąc nic zarzucić jego zewnętrznemu wyglądowi, rzekł:
— A zatem, stawił się pan. Niech pan zamelduje adres w adjutanturze. Muszę panu powiedzieć, że w gwardji wymagania są wielkie. Czy zna pan panów oficerów?
— Nie.
Hm! Czy będzie się pan stołował w kasynie?
— Mieszkam i stołuję się u znajomych.
— Ach, tak. Hm! A więc doprawdy nie wiem, w jaki sposób pana zaznajomić z panami oficerami.
Kurt zrozumiał o co chodzi, jednak odezwał się grzecznie:
— Zdaje się, że panowie adjutanci przedstawiają kolegów. Nie wiem, czy w gwardji inne panują zwyczaje.
Pułkownik chrząknął i rzekł:
— Nie może pan chyba wymagać, aby w gwardji, skupiającej kwiat szlachty, przyjmowano taki — łagodnie się wyrażając — mieszczański zwyczaj. Ten, kogo urodzenie stawia poza nawias towarzystwa szlacheckiego, niełatwo się tam może wepchnąć.
Wepchnąć? Pan pułkownik użył niewłaściwego wyrażenia.
Komendant zatrząsnął się, mocniej nasadził monokl i zwrócił się do adjutanta:
— Mój drogi Brandenie, czy pan będzie w tych dniach w kasynie?
— Wątpię — odpowiedział chłodno, nie podnosząc oczu, adjutant.
— Słyszy pan, panie podporuczniku, — rzekł chłodniej jeszcze pułkownik do Kurta. — Będzie pan musiał w inny sposób szukać znajomości z panami oficerami.
Kurt skinął obojętnie i odrzekł:
— Widzę, że jestem zmuszony obrać jedyną drogę, która mi pozostaje, i — obieram ją. Czy mogę zapytać, kiedy mam się stawić do służby?
Adjutant podniósł się powoli i obejrzał Ungera z wrogiem zdumieniem. Twarz pułkownika zabarwiła się rumieńcem złości. Opanował się jednak i rzekł rozkazująco:
— Niech się pan jutro punktualnie o dziewiątej zamelduje przed frontem do służby! Teraz może pan odejść.
Kurt wyciągnął list ministra i z ukłonem pożegnalnym podał pułkownikowi.
— Według rozkazu, panie pułkowniku! Przedtem jednak wręczę panu ten list z polecenia jego ekscelencji pana ministra spraw wojskowych.
Odwrócił się i, dzwoniąc ostrogami, opuścił pokój. Pułkownik, trzymając list w ręku, spojrzał na adjutanta.
— Zarozumiały drab! — rzucił adjutant.
— Nie pojmuję, jak mógł jego ekscelencja powierzyć mu służbowe pismo. A może to list prywatny? Zobaczę.
Otworzył i przeczytał:

Panie pułkowniku,

Oddawca niniejszego jest mi gorąco polecony przez sfery miarodajne. Spodziewam się, że koledzy zechcą uznać jego zdolności, które osobiście wypróbowałem. Nie życzę sobię, aby mieszczańskie pochodzenie było przeszkodą w przyjaznych stosunkach wśród oficerów pułku.

Pułkownik stał z otwartemi ustami.
— Do licha! — zawołał. — To dopiero polecenie! I to przez ministra własnoręcznie pisane. Ale ja nie mogę robić takiego wyłomu w naszem arystokratycznem gronie. Tu kończy się władza ministra. Dla tego Ungera, dla jego bezczelności nie możemy obalać naszych starych, usprawiedliwionych tradycyj. — —
Kurt przyjechał do majora, gdzie właśnie o nim rozmawiano. Bawił tam rotmistrz z żoną i pewien młody podporucznik, krewny majora. Młodzieniec ten był obecny przy zawieraniu zakładu, a także przy obiedzie w kasynie. Opowiadał damom i swoim przełożonym przebieg zdarzenia. Potrącono również o nowego mieszczańskiego kolegę, którego oznajmił adjutant. Major i rotmistrz przyłączyli się do jednogłośnego postanowienia oficerów. Tylko podporucznik rzekł spokojnie:
— Nie można przecież wydawać takiego wyroku, nie poznawszy uprzednio kolegi. Jest wprawdzie mieszczaninem, ale może też być człowiekiem honoru. W takim razie czułby się straszliwie dotknięty; byłby sprowokowany i niewiadomo, coby z tego wynikło.
Ba, jest pan zbyt miękki, mój drogi Platenie, — oświadczył major. — To jest wadą młodego wieku. Za lat dziesięć będzie pan inaczej o tem sądził. Wrona nie może bezkarnie wejść między sokoły i orły. Ten intruz musi mi dzisiaj złożyć wizytę; odrazu niech pozna, co go czeka.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu. Drzwi się otworzyły i wszedł służący, meldując podporucznika Ungera.
Ach, lupus in fabula! — rzekł rotmistrz, marszcząc twarz.
— Wejść! — rozkazał major, gładząc brodę i bynajmniej nie usiłując się podnieść.
Kurt wszedł. Zobaczył ponure miny obu oficerów i zmrużone dumnie oczy dam; nie miał żadnych złudzeń. Stanął w postawie służbowej i czekał, aż doń przemówią.
— Kim pan jesteś? — zapytał z miejsca major.
— Podporucznik Unger, panie majorze. Słyszałem, jak służący wymienił moje nazwisko.
Temi słowy odparował pierwszy cios. Major zdawał się na to nie zważać i oświadczył:
— Był pan u pułkownika?
— Tak jest.
— Otrzymał pan wskazówki?
— Tak jest.
— Nie mogę nic więcej dodać. Może pan odmaszerować!
Najmniejszym gestem nie zdradzał chęci podniesienia się z miejsca; tak samo rotmistrz. Wstał tylko podporucznik Platen i kiwnął Kurtowi przyjaźnie. Tymczasem ten nie odwrócił się do wyjścia, lecz obrzucił wzrokiem oficerów i rzekł grzecznie, a poważnie:
— Widzę tu odznaki mego szwadronu, panie majorze, i proszę, aby pan był łaskaw przedstawić mnie panom. A wówczas natychmiast wykonam rozkaz odmaszerowania.
— Panowie słyszeli już pańskie nazwisko; jest dość krótkie, aby go nie tak prędko zapomnieć, — odparł wzgardliwie major. — Pan rotmistrz v. Codmer i pan podporucznik v. Platen.
— Dziękuję — odrzekł obojętnie Kurt. — Teraz mogę odmaszerować, aczkolwiek wyrażenie to stosuje się do rekrutów, a nie do oficerów.
I wyszedł natychmiast. Rotmistrz spojrzał na majora i wycedził:
— Bezczelny człowiek, na honor!
— Mnie prosić o to! — zawołał gniewnie major.
— Tałatajstwo! Mieszczańska hołota! Bez taktu i wychowania! Zresztą, czego się można było spodziewać? — narzekała jedna z dam.
Hm, zdaje się, że pan kolega ma ostry język, — ośmielił się powiedzieć Platen. — Ostrożnie trzeba sobie z nim poczynać. Nie uważam, aby się źle prezentował, — piękna postawa, dzielne oblicze. Jeśli jest równie bitny szablą, jak językiem, wkrótce o nim usłyszymy.
— Niech się nie łudzi! — zawołał major. — Damy mu do zrozumienia, że pojedynkowiczów zamyka się w twierdzy. Mam nadzieję, że pańskie dobre serce nie skłoni pana do nierozsądnych postępków, drogi Platenie.
— Moje dobre serce nie zażąda ode mnie niczego, co nie odpowiadałoby memu honorowi, — odpowiedział dwuznacznie podporucznik. Postać i zachowanie się Kurta zyskały jego sympatję. Czuł wyraźnie, że nie będzie wrogiem swego nowego kolegi. — —
Kurt wrócił tymczasem do domu, gdzie musiał zwierzyć się don Manuelowi z doznanych afrontów. Hrabia wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem:
— Spodziewałem się tego prawie. Gwardja w każdym kraju jest piekielnie dumna. Nie powinno cię to niepokoić, mój drogi chłopcze. Podczas twej nieobecności dostałem kartkę od wielkiego księcia Hesji, który jest w Berlinie i...
— Wielki książę w Berlinie? — przerwał Kurt, — Jakże tu przyjechał? Dopiero onegdaj rozmawiałem z nim w Darmstadcie.
— Wezwał go telegraficznie król pruski. Z tych kilku słów wnioskuję, że chodzi o dyplomatyczne, nader ważne sprawy. Być może, odnosi się to do stosunków obu krajów, które w ostatniej wojnie występowały przeciw sobie. A może chodzi o ważniejsze sprawy. Ten pan v. Bismarck ma tęgą głowę i niezwykle śmiałe wyrachowania. Widać nie napróżno obecność wielkiego księcia była aż tak pilna. Przyjęto go jako wielce znaczącą osobę, przez co wpływy jego wzrosną. Cieszy mnie to również ze względu na ciebie. Wielki książę prosił, abym doń przybył. Skorzystam z tego i opowiem, jak ciebie, jego pupila, traktują tutaj. Jestem przekonany, że pomoże ci do otrzymania świetnej satysfakcji.
Hrabia umilkł, zaczął nasłuchiwać i podszedł do okna. Przed bramą stał powóz, ale nikt już w nim nie siedział. Po chwili rozległy się w korytarzu głosy i bez zameldowania otworzyły się drzwi. Ukazała się Roseta Sternau, z domu hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla. Za nią stała piękna, choć już niemłoda dama.
— Moja droga córko! — zawołał radośnie hrabia. — Jakże możliwe, że widzę cię już znowu, tak rychło po rozstaniu?
Objęła go i pocałowała.
— Przybyłam, aby ci przyprowadzić nader miłego i pożądanego gościa, kochany ojcze. Spójrz i poznaj!
Wskazała na damę, która za nią stała. Hrabia zmierzył ją badawczo. Na jej pięknem obliczu wyrył się wyraz cichego, zrezygnowanego cierpienia, podobnie jak na twarzy Rosety Sternau.
Wydawała się hrabiemu znajomą, a jednak potrząsnął głową i rzekł:
— Nie zmuszaj mnie, abym odgadywał. Nie zwlekaj z radosną nowiną.
— No dobrze — rzekła. — Ta pani to miss Amy Dryden.
— Twoja przyjaciółka, która tak dawno nie dawała o sobie znaku życia? — zapytał don Manuel.
Roseta potwierdziła.
Hrabia podszedł do Amy, wyciągnął rękę i rzekł z radością:
— Witam panią z całego serca! Od ostatniego naszego spotkania zdarzyło się tyle ciężkich nieszczęść. Jakże byliśmy ucieszeni, kiedyśmy otrzymali pół roku temu z Londynu pierwszy list pani ojca. Jaka szkoda, że nie mógł wraz z panią przyjechać do Berlina. Sądzę, że teraz będzie pani naszym gościem na długo.
Amy Dryden skinęła wymownie głową:
— Z radością przyjęłam zaproszenie Rosety na czas pobytu mego ojca w Meksyku. Z początku zamierzałam mu towarzyszyć; ale po owych smutnych doświadczeniach nie chciał mnie narażać na niebezpieczeństwa w tym półdzikim kraju, nawiedzonym przez nieszczęsne wojny. Zanim opowiem panu dokładnie nasze przejścia, chcę wspomnieć, że przybyłam z początku do Reinswaldenu, tam zastałam Rosetę i wraz z nią wyjechałam do Berlina.
— Dobrze pani postąpiła, miss Amy. Pozwoli mi pani przedstawić mego młodego przyjaciela, podporucznika Kurta Ungera
— Unger? Znam to nazwisko. Tak nazywał się kapitan, którego brat był znakomitym myśliwym.
— Ów kapitan był moim ojcem — wtrącił Kurt.
— Ach, panie podporuczniku, mogę więc panu opowiedzieć o pańskim ojcu, — rzekła Angielka. — Niestety, znam tylko jego los do chwili, kiedy opuścił hacjendę del Erina.
Zajęto miejsca, aby kontynuować rozmowę. Amy opowiedziała wszystko, co słyszała od Arbelleza, a co przepełniło Kurta zdumieniem. Opowiadała właśnie o przeżyciach Piorunowego Grota w pieczarze skarbca królewskiego, gdy wtrąciła uwagę:
— Dowiedziałam się od Rosety, że nie otrzymał pan mego listu, który przesłałam za pośrednictwem Juareza. A w takim razie nie dostał pan także przesyłki hacjendera?
— Przesyłka? Do mnie? — zapytał zdumiony Kurt. — Nic nie otrzymałem.
Amy była przerażona.
— Jest pan synem kapitana Ungera? — zapytała.
— Pewnie — brzmiała odpowiedź.
— Otóż pański stryj otrzymał od Bawolego Czoła część skarbów, o których dopiero co opowiadałam, część wprawdzie małą, ale bądź co bądź stanowiącą wielki majątek. Postanowiono połowę tego majątku przesłać do ojczyzny dla pana. W kilka lat po zniknięciu Sternaua, przybył hacjendero Arbellez do Meksyku i oddał skarb ówczesnemu najwyższemu sędziemu Benito Juarezowi, który zkolei posłał go do Europy.
— Nic absolutnie nie dostałem — powtórzył Kurt. — Przesyłka albo zaginęła, albo dostała się pod fałszywy adres.
— Hacjendero nie znał pańskiego adresu, wiedział tylko, że bawi pan na zamku wpobliżu Moguncji, że pański ojciec był kapitanem Ungerem, i że w tym zamku mieszka niejaki kapitan von Rodenstein, dlatego wysłał przesyłkę do pewnego banku mogunckiego, którego szef miał pana odszukać.
— Musiałby mnie znaleźć; przesyłka na pewno uległa w drodze nieszczęśliwemu wypadkowi.
— Jaurez przesyłkę ubezpieczył.
— A więc nie stracę jej wartości. Należy się tylko dowiedzieć, jaki to był bank.
— Hacjendero wymienił firmę, ale, niestety, zapomniałam. Wszakże trzeba będzie przeprowadzić badania. Pantera Południa wziął mnie i ojca do niewoli i wyprawił do południowej części Meksyku. Byliśmy uwięzieni, dopóki wpływ Juareza nie dotarł do naszych gór. Dopiero osiem miesięcy temu odzyskałam wolność. Wybaczy mi pan chyba, że nie pamiętam nazwiska, które mnie niewiele podówczas obchodziło.
Och, miss Amy, nie mogę pani robić żadnych zarzutów. Owszem, jestem pani wielce wdzięczny, że dowiedziałem się o tej sprawie. Mówi pani o przesyłce wartościowej. A zatem nie były to pieniądze?
— Nie. Aczkolwiek nie widziałam tych rzeczy, wiem, że składały się z kosztowności, z kolij, z łańcuchów, nuggetów, branzolet, pierścieni pochodzących z zamierzchłych czasów Meksyku, wysadzanych kosztownemi kamieniami.
— Jeśli więc odzyskam swoją własność, będę posiadał majątek. Ta myśl ma coś w sobie usidlającego. Nie jestem żądny pieniędzy, ale bądź co bądź zasięgnę informacyj w Moguncji. Obowiązuje mnie do tego chociażby wzgląd na ojca i stryja, których spuściznę stanowią te przedmioty. Opowiedz pani dalej, proszę!
Amy kontynuowała sprawozdanie. Opowieść była coraz ciekawsza, tak że słuchacze podnieśli się i otoczyli ją kołem. Stała wpobliżu okna. Opowiadała teraz to, co sama przeżyła, — przygodę z korsarzem Landolą koło Jamajki. Mimowoli wyjrzała na ulicę. W tej chwili wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się szybko od okna.
— Co jest? Co cię przeraziło? — zapytała Roseta.
— Mój Boże, czy dobrze widzę? — zawołała Amy, wskazując na mężczyznę, który w zwykłem cywilnem ubraniu kroczył po przeciwległym trotuarze, uważnie oglądając hrabiowską willę.
To był kapitan Shaw. Utaił w kompanji oficerskiej zdumienie, którem go przejęło nazwisko Sternaua, ale postanowił zasięgnąć języka. Poszedł tedy i, podobnie jak poprzednio podporucznik v. Ravenow, z zadowoleniem stwierdził, że nawprost willi mieści się knajpa.
— Mówisz o tym przechodniu? — zapytała Roseta, idąc za spojrzeniem przyjaciółki.
— Tak, o tym.
— Czy znasz go? To byłoby dziwne, gdybyś tutaj, w Berlinie, spotkała znajomego.
— Czy ja go znam? Tego człowieka! — zawołała blada z podniecenia. — Widziałam tę twarz w chwili, której nigdy nie zapomnę!
— Któż to?
— Nikt inny, tylko Landola, korsarz!
Wrażenia, jakie wywarły te słowa, nie da się opisać. Słuchacze oniemieli.
— Landola, kapitan Péndoli? — krzyknęła Roseta.
— Kapitan Grandeprise, ten korsarz? — zawołał hrabia. — Czy się aby pani nie myli?
— Nie! — odpowiedziała Amy. — Kto raz ujrzał tę twarz, ten nie może się mylić!
Kurt nie odzywał się. Podszedł do okna i spojrzał na tego człowieka, jak orzeł spogląda na zdobycz.
— Obserwuje nasz dom — spostrzegł hrabia.
— Wie, że pan tu mieszka, — dodała Amy.
— Sprawca naszych nieszczęść planuje nowe zbrodnie! — wtrąciła Roseta.
— Wszedł do gospody — zauważył Kurt. — Na pewno chce się o nas czegoś dowiedzieć. Aha, dowie się, a jakże.
Wybiegł z pokoju, aby przebrać się w strój cywilny. Po kilku chwilach wszedł do knajpy z miną poważną i rozczarowaną, z miną człowieka, którego ofertę odrzucono.
Kapitan Shaw był jedynym gościem, podobnie jak poprzednio podporucznik Ravenow. Widział, jak Kurt wypadł z willi hrabiego i postanowił się doń zwrócić. Skoro więc Kurt usiadł przy innym stoliku, kapitan rzekł:
— Proszę pana, czy nie zechciałby się pan do mnie przysiąść? Jest tu tak pusto, a przy szklance piwa człowiek tęskni do towarzystwa.
— Jestem tego samego zdania, mój panie, i dlatego przyjmę pańskie zaproszenie, — odpowiedział Kurt.
— Słusznie — skinął kapitan, wpijając badawcze spojrzenie w młodzieńca. — Sądzę, że przyjemne towarzystwo lepiej panu odpowiada, aniżeli samotność. Jest pan czemś zmartwiony. Czy mam rację?
Hm, może to i prawda, — mruknął Kurt, zamawiając szklankę piwa. — Wielcy panowie niewiele sobie z tego robią, czy nas wprawiają w zły, czy dobry humor.
— A więc słusznie przypuszczałem. Przychodzi pan z tego wielkiego domu? Zapewne szukał pan posady?
— Być może.
— Kto tam właściwie mieszka?
— Hrabia de Rodriganda.
— Wszak to nazwisko hiszpańskie?
— Tak, to Hiszpan.
— Bogaty?
— Bardzo.
— A więc zna pan dobrze jego stosunki?
— Czy sądzi pan, że hrabia opowiada o swoich stosunkach takiemu, co go prosi o posadę?
— Kim pan jesteś?
Kurt skrzywił się i odpowiedział:
— To nie ma nic do rzeczy! Wygląda pan też na takiego wielkiego pana, więc niech pana o to głowa nie boli, kim jestem.
Oczy kapitana rozbłysły zadowoleniem. Tonem uspakajającym rzekł:
— Osadził mnie pan! To mi się podoba! Lubię takie zacięte charaktery, gdyż można na nich polegać. Czy bywał pan często w tej willi?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Kurt.
— Czy wróci pan tam?
— Tak; muszę nawet.
Kapitan przysunął się i zapytał cichym głosem:
— Posłuchaj pan, młody człowieku, — podobasz mi się. Czy jest pan majętny?
— Nie. Jestem ubogi.
— Czy chce pan dobrze zarobić?
Hm! W jaki to sposób?
— Pragnę poznać sprawy hrabiego, a że pan tam pójdziesz, łatwo ci będzie dowiedzieć się o różnych rzeczach. Gdyby mi to pan zakomunikował, byłbym bardzo wdzięczny.
— Zastanowię się — rzekł Kurt po namyśle.
— Doskonale. Widzę, że jest pan przezorny, a to wzmaga moje zaufanie do pana. Sądzę, że będę mógł się panu przydać. — Zbadawszy ubiór Kurta, dodał: — Jeśli pan zechcesz, będziesz mógł zarobić u mnie sumkę niezgorszą. A następnie, kiedy pan pozna, że nie jestem sknerą, będziesz bardziej rozmowny. Jestem tutaj obcy i potrzebuję człowieka, na którym mógłbym polegać.
— A co miałbym robić? — zapytał Kurt z udaną radością.
Kapitan obejrzał go ponownie. Kurt był ubrany skromnie i nadawał sobie szczery, poczciwy wygląd. To ujęło kapitana. Pomyślał, że ten młody — na pewno niedoświadczony — człowiek, którego rysy świadczyły o mądrości, będzie bezpiecznem narzędziem w jego rękach.
— Nie chce pan powiedzieć, kim jesteś. Czy mogę przynajmniej wiedzieć, kim jest pański ojciec?
— Mój ojciec jest marynarzem.
Ach, a zatem nie zaliczasz się do wielkich panów. Szuka pan posady?
— Przyrzeczono, ale robią trudności.
Kapitanowi było to na rękę. Z miną opiekuna rzekł:
— Gwiżdż sobie na nich! Dam panu lepsze utrzymanie, o ile stwierdzę, że możesz się przydać. Musiałby pan tylko mieć nieco przebiegłości.
Kurt mrugnął porozumiewawczo.
— O, tej mi nie brak, jak się pan wnet przekona.
— Ale musiałbym wiedzieć, kim pan jesteś i jak się nazywasz.
— Dobrze. Dowie się pan, skoro panu dowiodę, że mogę się przydać. Muszę panu powiedzieć, że ja tu w pewnych miejscach niezupełnie dobrze jestem zapisany; dlatego wolę zachować ostrożność.
Kapitan kiwnął głową ucieszony. Wolał mieć do czynienia z człowiekiem, który nie był w dobrych stosunkach z panującym ładem, a zatem mógł się okazać tem powolniejszym instrumentem. Odpowiedział:
— To mi chwilowo wystarczy. Przyjmuję pana i dam mały zadatek za usługi, które mi wyświadczysz. Oto pięć talarów.
Wyciągnął woreczek i wyliczył sumę na stół. Kurt wszakże odsunął monetę i odpowiedział:
— Nie jestem tak zbiedzony, abym potrzebował zadatku, mój panie. Z początku robota, a potem zapłata. Tego wymaga słuszność. Co mam robić?
Twarz kapitana wyrażała zadowolenie.
— Jak pan sobie życzy — rzekł. — Ja także jestem zwolennikiem pańskiej zasady. Nie wyjdzie to panu na szkodę. Pyta się pan, co masz czynić? Z początku masz się dowiedzieć o hrabim Rodriganda, o jego domowych stosunkach, o członkach jego rodziny i zajęciu. Nadewszystko zaś chciałbym wiedzieć, kto to nazywa się Sternau i czy mieszka tam ktoś, nazwiskiem Unger.
— Nietrudno się będzie dowiedzieć.
— Oczywiście. Potem poślę pana zapewne do Moguncji, aby wybadać pewnego nadleśnego. Zdaje się, że pan sprosta tym zadaniom.
Aha, pan z policji?
— Być może — oświadczył zapytany, z poważną i tajemniczą miną. — Ale poza tem załatwiam sprawy wielkiej polityki. Chcę panu coś zawierzyć. Mam nadzieję, że mogę mówić otwarcie.
— Niech pan tak opowiada, aby się nie narażać na niebezpieczeństwa, — roześmiał się Kurt.
Hm, widzę, że z pana kawał spryciarza, a to przemawia na pańską korzyść. Posłuchaj pan! Prusy pokonały Austrję, która szuka sojuszników, aby się zrewanżować. Takiego sojusznika zdaje się znajdować we Francji. Napoleon III dał arcyksięciu Maksymiljanowi cesarstwo Meksyku. Teraz zachodzi pytanie, czy ta przyjaźń będzie trwała. Anglja i Północna Ameryka nie chcą uznać Maksymiljana i zmuszają Napoleona, aby wycofał wojsko. Maks jest zdany na własne siły i na pomoc Austrji, która, osłabiona przecież wojną z Prusami, nie będzie mogła mu pomóc. Meksyk strąci zatem Maksymiljana z tronu. Wskutek tego powstaną w polityce wszechświatowej komplikacje, z których każde państwo zechce ciągnąć korzyści. Otóż tu, w Berlinie, na dworze zwycięzcy, wielu tajnych emisarjuszy bada grunt, aby rządy ich mogły wykorzystać odpowiedni moment.
— I pan jesteś jednym z tych wysłańców?
— Tak — potwierdził kapitan.
— Z ramienia jakiego państwa?
— To pozostanie jeszcze dla pana tajemnicą. Powiedziałem to tylko poto, aby pokazać, że potrafię panu zapewnić świetną przyszłość, oczywiście, o ile pan będzie wierny i zręczny. Pańskie pierwsze zadanie — to wybadać wszystko, co pozostaje w związku z nazwiskiem Rodriganda.
— A kiedy już wybadam, gdzie i jak mam zawiadomić pana o rezultatach?
— Widzę, że nie powinienem ukrywać przed panem mego nazwiska. Nazywam się zatem kapitan Shaw, i mieszkam w Magdeburskim Dworze. Przyjdź pan do tej gospody, skoro będziesz coś wiedział.
— Być może, nastąpi to bardzo rychło, — rzekł Kurt dwuznacznie.
— Mam nadzieję — rzekł Shaw, dopijając piwo. — Sądzę, że nasza znajomość dla obu stron będzie korzystna. Na wypadek, jeśli się pan zaraz czegoś dowie, muszę panu powiedzieć, że nie będę w gospodzie przed upływem dwóch godzin. Dowidzenia!
Shaw wyszedł, a Kurt został sam. Zrozumiał, że musi czem prędzej wykorzystać te dwie godziny i rozejrzeć się w Magdeburskim Dworze. Chodziło już nietylko o prywatne, ale i o polityczne sprawy. — —



IV
EMISARJUSZE

Kurt zapytał gospodarza o drogę do Magdeburskiego Dworu, zapłacił i wyszedł. Ujrzawszy, że kapitan udał się w przeciwległym kierunku, nabrał pewności, że nie będzie przezeń zaskoczony.
Dotarł do gospody, wszedł i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła bombę. Zdziwiła go radosna mina, z jaką go dziewczyna obejrzała. Spojrzał pytająco na jej ładną buzię.
— Czy nie poznaje mnie pan, panie podporuczniku?
Zastanowił się i przypomniał sobie.
— Do pioruna! Czy to prawda? Czyż nie jest pani Bertą Uhlmann z Bodenheimu?
— Tak, to ja, — roześmiała się radośnie. — Bywałam często w Reinswaldenie i widziałam pana niejednokrotnie.
— Ale ja już pani nie widziałem od wielu lat, i dlatego nie poznałem odrazu. Skądże się pani wzięła w Berlinie?
— Jest nas wiele sióstr, to też ojciec kazał mi poszukać służby. Wstąpiłam tutaj, ponieważ gospodarz jest moim dalekim krewnym.
— Jestem z tego bardzo rad. Chcę panią prosić o przysługę.
— O ile będzie w mojej mocy, to z miłą chęcią.
— Przedewszystkiem proszę panią, abyś się nie zdradziła, że jestem oficerem. Czy mieszka tu u was kapitan Shaw?
— Tak, odniedawna; pod numerem jedenastym.
— Z kim obcuje?
— Z nikim. Często wychodzi z domu. Tylko jeden pan przyszedł tutaj do niego.
— Któż to był?
— Nie wymienił nazwiska; powiedział, że wkrótce przyjdzie po raz drugi.
— Czy nie mogła pani z jego wzglądu wnioskować, kim jest?
— Wydawał mi się oficerem w cywilu. Twarz miał opaloną i mówił po niemiecku niemal jak Francuz.
Hm! Powiedziała pani, że kapitan mieszka pod numerem jedenastym. Czy numer dwunasty jest zajęty?
— Tak, a przytem znajduje się w innym korytarzu. Numer jedenasty jest pokojem narożnym.
— A dziesiąty?
— Pusty.
— Czy między temi pokojami ściana jest gruba?
— Nie. Pokoje są nawet połączone drzwiami, zawsze zamkniętemi.
— To może w pokoju dziesiątym słychać, co mówią w jedenastym?
— Owszem. Jeśli się nie mówi szeptem. — I z chytrym uśmiechem dodała: — Przyszedł pan w sprawie tego Shawa?
— O tak, ale nikt nie powinien o tem wiedzieć.
— O, umiem dochować tajemnicy! Zresztą, ten człowiek bardzo mi się nie podoba, — tak miłemu zaś ziomkowi, jak pan, chętnie wyświadcza się przysługi.
— Czy mogę obejrzeć pokój dziesiąty?
— Rozumie się.
— Ale tak, aby nikt nie zauważył?
— Niech się pan o to nie kłopocze. Niema na górze nikogo ze służby. Przyniosę panu klucz i wejdzie pan poprostu na górę. Przedostatni pokój jest dziesiąty, ostatni zaś jedenasty.
Odeszła i, wnet wróciwszy, skrycie wręczyła mu klucz. Niebawem dostał się na górę. W sieni nie spotkał nikogo.
Otworzył drzwi pokoju numer dziesiąty i znalazł się w sypialni, w której stało łóżko, szafa, umywalnia, stół, kanapa i dwa krzesła.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były z obu stron zamknięte. Otworzył szafę — była pusta. Otwierała się bez szmeru.
Wrócił nadół, niezauważony przez nikogo. Kelnerka podeszła doń, aby odebrać klucz, i zapytała:
— Znalazł pan?
— Tak — skinął.
— Zdaje się, że pan chce podsłuchać kapitana?
— Bardzo tego pragnę. Czy Shaw oddaje klucz, kiedy wychodzi na miasto?
— Nie. Obchodzi się nader tajemniczo ze swemi rzeczami. Nawet podczas sprzątania nie opuszcza pokoju, a klucz zawsze zabiera ze sobą, nie domyślając się, że każdy gospodarz ma przecież główne klucze.
Hm! Czy wpuści mnie pani do pokoju dziesiątego, skoro ktoś go odwiedzi?
— Chętnie. Ale zapomniałam panu powiedzieć, że wymówił sobie, iż pokój dziesiąty będzie pusty. Zapłacił za ten pokój również.
— To dowodzi, że ukrywa coś, o czem bardzo chciałbym wiedzieć. Ach, któż to?
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś mężczyzna. Ujrzawszy go, Unger nie mógł ukryć zdumienia.
— To jest ten pan, który pytał o kapitana. Zapowiedział, że wróci niebawem.
— I nie wymienił nazwiska?
— Nie. Zdaje się, że pan go zna?
— Podobieństwa nieraz łudzą — odpowiedział wymijająco Kurt. — Przegląda kartę win. Niech pani podejdzie do niego!
Kiedy dziewczyna podeszła, przybyły gość zapytał, czy kapitan Shaw już wrócił. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, poprosił o flaszkę bordo i spróbował z miną konesera.
— To chyba on! — myślał Kurt. — W ten sposób tylko Francuz pije wino swego kraju. Ale czego pragnie jenerał Douai tu, w Berlinie? Czy istotnie gotują się dyplomatyczne intrygi, o których nie powinien wiedzieć rząd pruski? Muszę podsłuchać ich rozmowę. Mogę się łatwo dowiedzieć rzeczy nader ważnych.
Nie mógł dłużej zwlekać. Gdyby kapitan nadszedł, byłoby za późno. Skinął na dziewczynę. Odpowiedziała nieznacznie i, udając, że ociera stoliki, podeszła do niego.
— Muszę wejść na górę — rzekł pocichu. — Rozmowa, która nastąpi między przybyszem a kapitanem jest bardzo ważna i dlatego kapitan zechce się przekonać naocznie, czy nikogo niema w numerze dziesiątym. Może zażądać klucza, a zatem nie powinienem go zatrzymywać.
— W takim razie zamknę pana. Ale jeśli zajrzy do pokoju?
— Schowam się w szafie.
— A jeśli ją otworzy?
— Wyjmę klucz.
— Czy pan będzie mógł trzymać drzwi od wewnątrz tak mocno, aby Shaw nie mógł otworzyć?
— Trudne zadanie. Czy znajdzie się u was świder?
— Zobaczę. Służący posiada skrzynkę z narzędziami.
— Dobrze. Niech mi pani skinie, skoro będzie gotowa, poczem wejdziemy na górę. Wywoła mnie pani dopiero wówczas, kiedy ci panowie opuszczą gospodę.
Po kilku minutach kelnerka skinęła umówionym znakiem. Zapłacił należność i podniósł się, aby pozornie odejść.
W sieni spotkał kelnerkę. Zaprowadziła go do numeru dziesiątego, wręczyła świder i zamknęła za nim drzwi.
Kurt otworzył szafę, wyciągnął i schował klucz. Następnie usiadł w pustej szafie i wkręcił głęboko w drzwi świder. Dzięki temu miał rękojeść, za którą mógł tak przytrzymywać drzwi, jakgdyby były zamknięte na klucz.
Szafa była dosyć głęboka i szeroka. Mógł wygodnie siedzieć.
Kurt czekał na pomyślny bieg wypadków. Upłynął kwadrans, pół godziny, nie słyszał żadnego szmeru.
Znów pół godziny upłynęło, gdy rozległy się kroki dwóch osób. Wetknięto w drzwi numeru dziesiątego klucz i otworzono.
— Tu pan mieszka? — zapytał ktoś po francusku.
— Nie — odpowiedział drugi głos. Kurt poznał kapitana. — Mieszkam obok, ale wynająłem także ten pokój, aby mieć pewność, że nikt mnie nie będzie podsłuchiwał. Teraz zajrzę, by przekonać się, czy nikogo tam niema. Nigdy nie można być zbyt przezornym.
Wszedł do pokoju, zajrzał pod łóżko, pod kanapę i podszedł do szafy.
— Zamknięta — rzekł, usiłując napróżno otworzyć.
Kurt nie ruszał się i trzymał mocno świder.
— Wszystko w porządku. Chodźmy! — rzekł kapitan i opuścił pokój.
Kurt słyszał, jak weszli do pokoju jedenastego. Przestawiali krzesła, co spowodowało szum. Kurt skorzystał z tego i wyszedł z szafy. Przysunął pocichu krzesło do drzwi, usiadł i nadstawił ucha.
— Śpieszmy się! — rzekł kapitan. — Nie mam wiele czasu: oczekują mnie teraz gdzie indziej. Nie mają tu najmniejszego pojęcia, że pracuję w interesie Hiszpanji. Uważają mnie raczej za Amerykanina, który działa jako poseł Stanów Zjednoczonych. Dzięki temu słyszę o wiele więcej, niżbym mógł słyszeć w innych okolicznościach. Otrzymałem pańskie doniesienie i oczekiwałem pana dzisiaj...
— ...moją cierpliwość na zbyt długą próbę, — rzekł Francuz opryskliwym tonem, który świadczył, że nie zamierza się z kapitanem stawiać na równej stopie. — Byłem już tutaj, a teraz czekałem całą godzinę.
— Ważne sprawy, ekscelencjo, — usiłował usprawiedliwić się kapitan.
Ba! Czekać tu na mnie — to była najważniejsza dla pana sprawa! Wie pan, iż przybyłem incognito, nikt nie powinien mnie poznać. Pańskim obowiązkiem było zapobiec sytuacji, w jakiej znalazłem się, czekając na pana w gospodzie. Znają mnie; moje portrety są bardzo rozpowszechnione. Cóż więc, gdyby mnie tutaj zobaczył ktoś, kto mnie zna, i gdyby wypaplał, że jenerał Douai przebywa w Berlinie. Wiadomo powszechnie, że walczyłem w Meksyku, i że odwołał mnie cesarz francuski, abym oręż zamienił na pióro dyplomaty. Wiadomo także, że brat mój jest wychowawcą następcy tronu i że zatem powierza mi się tylko zadania pierwszorzędnej wagi. Jeśli mnie poznają, misja moja spełznie na niczem. Mam pertraktować z panem, z Rosją, z Austrją i Włochami. Jego ekscelencja, minister spraw zagranicznych polecił mi przekazać notatkę, która wskaże panu, jak należy tutaj postępować, zgodnie z układem, zawartym między nami a rządem madryckim. Oto pismo. Niech pan łaskawie przeczyta i powie, jeśli coś mu się wyda niejasnem.
— Dziękuję, ekscelencjo.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, podczas której Kurt słyszał szmer przewracanego papieru, poczem kapitan rzekł:
— Te paragrafy są tak wyraźne, że nie sądzę, aby coś w nich było niejasnego.
— Dobrze. Streścimy je. Cesarz wysunął tego słabego Maksymiljana na tron meksykański; zawistne Stany Zjednoczone żądają, aby Francja wycofała wojska z Meksyku i pozostawiła Maksa na łaskę losu.
— Hiszpanja przyłącza się do tego żądania.
— Owszem. Uważa się za jedynego prawowitego władcę tego pięknego, ale zaniedbanego przez nią kraju. Cesarz gotów jest uczynić zadość żądaniom Hiszpanji, o ile ta spełni jego życzenie, to znaczy, zachowa neutralność na wypadek wojny Francji z Niemcami. Idę teraz do posła rosyjskiego. Będzie mi pan towarzyszył, aby dowieść, że Francja nie powinna się lękać Hiszpanji.
— Jestem do pańskiego rozporządzenia natychmiast. Schowam tylko ten dokument.
Zadzwonił kluczami.
— Czy dokument będzie pewny w pańskim kuferku? — zapytał Douai.
— Pewnie — odparł kapitan. — Zresztą, zabieram ze sobą klucz od pokoju.
— Więc chodźmy!
Wyszli z pokoju jedenastego i Kurt usłyszał, jak zgrzytnął klucz w zamku. Był w szczególnym nastroju. Dowiedział się o tajnych intrygach przeciw Prusom. Jakąż to niezwykłą wartość posiadał ten dokument! Musiał go koniecznie dostać w ręce. Ale w jaki sposób?
Podczas gdy się nad tem głowił, otworzono drzwi. Weszła kelnerka, aby Kurta wypuścić z dobrowolnego zamknięcia.
— Obaj wyszli — rzekła. — Czy słyszał pan?
— Tak. Czy nie można byłoby wejść do pokoju jedenastego?
— O tak, ale musiałabym przynieść główny klucz. A jeśli Shaw nas złapie?
— Niema obawy. Nieprędko wróci.
— Więc poczekaj pan!
Dziewczyna odeszła.
Niebawem wróciła i przyniosła główny klucz.
— Nie wiem, czego pan tam chce, panie podporuczniku, — rzekła. — Ale nie mam czasu towarzyszyć panu, gdyż przyszło wielu gości, których muszę obsłużyć. Oto klucz.
— Jak go pani oddam? Nie będę mógł wrócić nadół.
— Połóż pan pod dywanem przed drzwiami. Przyjdę i zabiorę go sobie.
Kiedy zeszła nadół, Kurt otworzył pokój kapitana i zamknął drzwi za sobą. Pokój był tak samo urządzony, jak sąsiedni dziesiąty. Wielki kufer stał na posadzce, a na nim mały kuferek. Jakże otworzyć? Wszak musiał wydostać dokument!
Sięgnął do kieszeni, miał bowiem podobny kuferek i nosił przy sobie klucz. Spróbował — i trzeba trafu, że klucz pasował! Zamki do takich kuferków fabrykuje się masami, dlatego klucz do jednego często odpowiada wielu innym. Był to nader szczęśliwy zbieg okoliczności.
W kuferku leżały papiery. Na nich zaś wąski zeszyt. Otworzył — to był dokument właściwy, napisany po francusku i zaopatrzony w pieczęć ministerstwa spraw zagranicznych.
Czy miał zabrać, czy tylko sporządzić odpis?
Do odpisu nie miał wprawdzie odpowiedniego papieru, ale notesik jego wystarczyłby. Bądź co bądź lepiej było posiąść oryginał; ale w takim razie kapitan dostrzegłby stratę. Przez kilka chwil Kurt bił się z myślami. Zamierzał jak najprędzej zawiadomić hrabiego v. Bismarcka o intryganckim układzie, a ponieważ dokumet z pieczęcią ministra miałby w rękach tego człowieka wagę o wiele większą, niż zwyczajny, wymagający potwierdzenia odpis, zdecydował się koniec końcem zabrać bez skrupułów oryginał.
Zamknął kuferek i wyszedł z pokoju. Położył pod dywanem klucz główny wraz z kilkoma banknotami dla uprzejmej kelnerki, poczem niepostrzeżenie opuścił gospodę.
Dorożką pojechał do mieszkania Bismarcka w nadziei, że ten pomoże mu zatrzymać kapitana. Wszak Sternau wyruszył ze swymi towarzyszami, aby schwytać tego łotra. Atoli wszelki ślad po nim zaginął. Teraz zuchwały korsarz sam nadstawiał gardła. Można go było zmusić, aby odkrył wszystkie tajemnice Rodriganda, a także tajemnicę zniknięcia Sternaua, o ile brał w niej udział.
Stanąwszy u celu, dowiedział się, że Bismarck pojechał do króla. Kurt bezzwłocznie pojechał do królewskiego zamku. Tu oznajmiono mu, że to nie czas audjencji. Wzruszył ramionami i oświadczył adjutantowi:
— Mimo wszystko, muszę nalegać na spełnienie mej prośby, panie pułkowniku.
— Ale wszak nie jest pan w uniformie, podporuczniku!
— Nie miałem czasu się przebrać.
— Zawsze należy na to znaleźć czas. Jego Królewska Mość zawsze jest w uniformie. Mogę dostać naganę, jeśli pana zamelduję tak, jak pan tu stoi. Zresztą, Jego Ekscelencja hrabia von Bismarck jest u Jego Królewskiej Mości.
— Właśnie szukałem Jego Ekscelencji i jestem rad, ze zastanę go u Jego Królewskiej Mości. Mogę panu tylko tyle oświadczyć, że chodzi o bardzo ważną sprawę, która nie cierpi zwłoki i ośmiela mnie nawet do przerwania rozmowy obu wysokich panów. Niebezpieczeństwo we zwłoce, gdyż chodzi o natychmiastowe zaaresztowanie szpiega i zdrajcy. Będę zmuszony zwalić winę na pana, jeśli mnie pan nie zamelduje natychmiast.
Adjutant obejrzał młodzieńca ze zdumieniem.
— Twierdzi pan, że masz sprawę ważną i niecierpiącą zwłoki?
— Tak jest.
— Chce ją pan zakomunikować hrabiemu von Bismarckowi w obecności króla?
— Tak.
— No, jeśli pan tak powiada, to jestem zmuszony pana zameldować. Ale, młody człowieku, zwracam pańską uwagę, że zwichniesz swoją karjerę, jeśli sprawa nie jest tak ważna, jak ci się wydaje. Odpowiedzialność poniesie pan wyłącznie!
— Chętnie — odpowiedział Kurt grzecznym, ale pewnym siebie tonem.
Adjutant znikł w apartamentach Jego Królewskiej Mości; po chwili wrócił. Na jego skinienie Kurt poszedł za nim. Znalazł się wobec obu mężów stanu.
Oczy żelaznego kanclerza ze zdumieniem mierzyły młodego dwudziestopięcioletniego mężczyznę, który ośmielił się domagać dostępu do monarchy w tak niepozornej odzieży.
Z niemniejszym zdziwieniem spoglądał na Kurta król. Ukłoniwszy się z uszanowaniem, młodzieniec oczekiwał z podniesionem czołem odezwania się wysokich przełożonych.
— Zameldowano mi podporucznika Ungera? — zapytał król.
— To ja, Wasza Królewska Mość, — odpowiedział skromnie Kurt.
— Z jakiego oddziału?
— Dotychczas w służbie Jego Wysokości Wielkiego Księcia Hesji, teraz zaś wstąpiłem do huzarów gwardji Waszej Królewskiej Mości.
— Minister spraw wojskowych mówił mi o panu. Jest pan gorąco polecony, jednakże w pewnych kołach uważają wstąpienie pana do gwardji za czyn bardzo śmiały.
— Odczułem to, Wasza Królewska Mość.
Lekki uśmiech współczucia przebiegł po twarzy króla.
— A więc złożył pan już wizyty?
— Spełniłem swój obowiązek — odpowiedział wymownie Kurt.
— Mam nadzieję, że będzie go pan nadal spełniał. Ale jakże się pan znalazł w przebraniu, które w tem miejscu może się wydawać nader niestosowne?
— Oto, Wasza Królewska Mość, moje usprawiedliwienie.
Kurt wyciągnął tajny dokument i wręczył z pełnym uszanowania ukłonem królowi, który wziął go, otworzył i rzucił nań okiem. Ale po chwili twarz króla przybrała wyraz najwyższego zdumienia. Podszedł do okna, czytał a czytał, wreszcie skończył i oddał dokument von Bismarckowi:
— Czytaj pan, Ekscelencjo! Ten pan przyniósł nam bardzo ważną wiadomość.
Bismarck stał dotychczas nieruchomo i ledwo raczył spojrzeć na podporucznika. Wziął dokument i przejrzał. Żelazne jego rysy nie zdradzały żadnego wrażenia. Przeczytawszy, po raz pierwszy spojrzał uważnie na Kurta.
— Panie podporuczniku, jak pan to zdobył?
— Kradzieżą, Ekscelencjo, — odpowiedział zapytany.
Ach! — uśmiechnął się minister. — Co pan nazywa kradzieżą?
— Nieprawne przywłaszczenie cudzej własności.
— W takim razie jest bardzo możliwe, że pana oczyszczę z winy. Zdaje mi się, że te dokumenty są własnością Jego Królewskiej Mości, tak, że pańskie przywłaszczenie jest zupełnie usprawiedliwione. Kto był dotychczasowym ich posiadaczem?
— Jenerał Douai dał dokument człowiekowi, który uchodzi za Amerykanina, a w rzeczywistości jest szpiegiem Hiszpanji.
— Gdzie przebywa?
— Tu, w Berlinie, w gospodzie zwanej Magdeburskim Dworem. Jeżeli Wasza Królewska Mość i Ekscelencja pozwolą, opowiem historję zdobycia tego dokumentu.
— Opowiadaj pan! — rzekł król.
Kurt rozpoczął opowiadanie. Kiedy skończył, król podszedł doń szybko, uścisnął dłoń i rzekł życzliwie:
— Wyświadczył nam pan wielką przysługę, panie podporuczniku. Dziękuję panu. Słusznie pan uczynił, żeś zabrał oryginał, a nie odpis. Teraz muszę pana pożegnać, aby zarządzić aresztowanie Douai’ego i tego Shawa. Cieszy mnie, że służy pan w mojej gwardji. Polecił się pan tak bardzo, że możesz być pewny naszej życzliwości. Wierzaj mi, nie zapomnę o panu.
Podał ponownie rękę. Kurt przycisnął ją do ust. Zkolei Bismarck, podszedłszy do Ungera, uścisnął mu dłoń.
— Podporuczniku, — rzekł — lubię ludzi przezornych i zdecydowanych. Nie widzimy się po raz ostatni. Dziś jednak proszę pana o zupełną dyskrecję. Nikt nie powinien wiedzieć, co pana sprowadziło do Jego Królewskiej Mości. Możesz polegać, że nie zapomnę o panu. Teraz idź z Bogiem!
Kurt wyszedł. Nie myślał o dorożce. Był pijany ze szczęścia. Obaj potężni mężowie pożegnali go takiemi słowy! Co go teraz obchodzili przeciwnicy, począwszy od jenerała, a kończąc na ostatnim podporuczniku. Szedł więc przed siebie, zatopiony w rozmyślaniach, kiedy zauważył, że idzie w złym kierunku. Wsiadł do dorożki i pojechał do domu.
Tam oczekiwano go z niecierpliwością. Wszyscy siedzieli w salonie. Powitali go życzliwemi zarzutami. Nie mogli sobie wytłumaczyć jego długiej nieobecności.
— Sądziliśmy, że wyjdziesz z szynku, — rzekł hrabia — a teraz widzieliśmy, jak przyjechałeś dorożką. Gdzie byłeś właściwie?
— Nie odgadnie pan! — odpowiedział z uśmiechem. — I, spojrzawszy na siebie, dodał: — Obejrzyjcie ten ubiór. Nauczyciel wiejski lepiej się ubiera, a jednak w tym ubiorze byłem u króla.
— U króla? Nie może być! — zawołano.
— Ależ tak! U króla i u Bismarcka.
— Żartujesz! — zawołał don Manuel.
Różyczka popatrzyła badawczo na towarzysza zabaw dziecięcych. Znała go dobrze; widziała jego rozjaśnione oczy, jego zarumienione policzki i była pewna, że nie żartuje.
— To prawda, był u króla, poznaję to po nim! — rzekła.
Oczy jej rozbłysły radością. Była dumna, że Kurt rozmawiał z monarchą.
— A więc istotnie? — zapytała jej matka.
— Tak — odpowiedział.
— Mój Boże, w tym stroju! — zawołał hrabia. — Ale jakże do nich dotarłeś?
— Nie mogę powiedzieć. Przyrzekłem całkowitą dyskrecję i dlatego proszę was, abyście nikomu o tem nie mówili. Ale żeby was uspokoić, rzeknę tylko, że pożegnano mnie z wyróżnieniem. Udało mi się wyświadczyć królowi niezwykłą przysługę. Obaj uścisnęli mi ręce i powiedzieli, że nie zapomną o mnie.
— Jak pięknie, jak cudownie! — zawołała radośnie Różyczka.
Ta radość tak wzruszyła Kurta, że dodał:
— Musiałem wiele opowiadać o Hiszpanji, o Rodrigandach. Król pomówi z wielkim księciem. W każdym razie wszyscy będziecie przedstawieni. Dzięki opiece królewskiej możecie się spodziewać, że nasze dociekania dobiegną szczęśliwego rezultatu.
— Oby Bóg dał! — rzekła Roseta de Rodriganda. — Ale wszak poszedłeś pomówić z kapitanem. Gdzież on? Gdzie go opuściłeś?
— W tej chwili aresztują go — oświadczył Kurt.
Mylił się jednak. — — —
Podczas gdy Kurt opowiadał o rozmowie z kapitanem i wizycie w Magdeburskim Dworze, oczywiście, o ile pozwalała na to przyrzeczona dyskrecja, wrzekomy Shaw wrócił do gospody. Rozmowa z posłem rosyjskim nie trwała długo. Wrócił i, wszedłszy do numeru, odrazu pomyślał o ważnym dokumencie.
Otworzył kuferek, aby dokument raz jeszcze przeczytać, dokładniej, niż mógł to uczynić w obecności jenerała francuskiego. Z przestrachu aż się cofnął — dokumentu nie było! Jął szukać w kuferku z nerwowym pośpiechem. Nadaremnie. Szukał w pokoju, aczkolwiek pamiętał dobrze, że zamknął dokument w kufrze. Wszystko napróżno. Zadzwonił. Ukazała się kelnerka. Poprzednio jeszcze odłożyła główny klucz i zabrała leżące pod dywanem pieniądze.
— Czy był tu ktoś podczas mojej nieobecności? — zapytał.
— Nie, nikt nie pytał o pana, — odpowiedziała.
— Pytam, czy był ktoś w moim pokoju.
— Nikt.
— A jednak musiał tu ktoś być!
— Jakże to możliwe? Zamyka pan pokój na klucz.
— Macie chyba drugi klucz, o którym nie pomyślałem. Zostałem okradziony, haniebnie okradziony!
— Okradziony? — zapytała, blednąc ze strachu.
To musiała być pomyłka! Nie mogła wszak podporucznika Ungera uważać za złodzieja.
— Ulękła się pani, zbladłaś! — zawołał kapitan. — To pani ukradła! Powiedz, gdzie ukryłaś dokument! Muszę go odzyskać, natychmiast, natychmiast!
Słysząc o dokumencie, dziewczyna odetchnęła. Nie była to więc kradzież w zwykłem znaczeniu tego słowa. Zniknął dokument. Jeśli podporucznik zabrał, to był zapewne uprawniony do tego.
— Ja? — rzekła. — Co panu do głowy strzeliło? W ten sposób nic pan nie wskóra, panie kapitanie! Gdzie pan to miał?
— Tu, w tym małym kuferku!
— Czyż nie był zamknięty na klucz?
— Tak.
— I wmawia pan sobie, że uczciwa dziewczyna oderwała zamek?
— Zamek nie jest oderwany, lecz otworzony.
— Skądbym wzięła klucz, stosowny do pańskiego kuferka?
— Wytrych.
— Niech się pan nie wystawia na śmieszność. Kelnerka miałaby wytrych? Pójdę natychmiast do gospodarza i powiem mu, że mnie, jego krewną, nazwano złodziejką!
— Tak, idź pani! Zawołaj gospodarza. Dokument muszę w każdym razie odzyskać!
Odeszła, on zaś biegł po pokojach w najwyższem podnieceniu.
W sieni kelnerka spotkała kilku jegomościów. Spojrzawszy poprzednio przez okno, zobaczyła w bramie kilku policjantów. Jeden z przybyszów zapytał:
— Czy pani jest tutaj kelnerką?
— Tak — odparła.
— Gdzie jest gospodarz?
— W kuchni.
— Zaprowadź mnie do niego.
Zaprowadziła ich do kuchni i wskazała gospodarza. Urzędnik zwrócił się doń:
— U pana mieszka cudzoziemiec, podający się za kapitana Shawa?
— Tak, mój panie.
— Dobrze, to się potwierdza. Złożył pan prawdziwy meldunek; widziałem w policji, w spisie obcokrajowców. Oto jest znak, świadczący, że jestem urzędnikiem policji. Czy kapitan jest w gospodzie?
Gospodarz spojrzał na znak, skinął głową i odpowiedział:
— Dopiero co wrócił. Znajdzie go pan na piętrze, w pokoju jedenastym.
Urzędnik wspiął się na górę. Obaj jego towarzysze zostali na schodach, policjanci zaś weszli do sieni. Urzędnik zapukał do drzwi i wszedł na zaproszenie.
— Wreszcie — zawołał zniecierpliwiony kapitan. — Jesteś pan gospodarzem?
— Nie, panie kapitanie.
Ach! Kim jesteś? — zapytał zdumiony Shaw.
— Jestem urzędnikiem tutejszej policji.
Kapitan zląkł się, ale opanował szybko i rzekł:
— Jestem bardzo rad, mój panie. Właśnie okradziono mnie.
— Okradziono? Hm! — uśmiechnął się urzędnik. — Co panu zginęło?
— Bardzo ważny dokument.
— Myli się pan. Ten dokument nie został skradziony, lecz skonfiskowany.
Shaw cofnął się o krok, jak piorunem rażony.
— Skonfiskowany? — wyjąkał. — Przez kogo?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Ale kto miał prawo otwierać skrytki podczas mojej nieobecności?
— Każdy odważny obywatel, który pragnie uchronić ojczyznę przed zdradą. Kapitanie Shaw, czy jak się pan tam nazywa, pójdzie pan ze mną. Jesteś aresztowany!
Wobec niebezpieczeństwa wrzekomy Shaw odzyskał zimną krew. Wiedział, że zginie, jeśli go teraz zaaresztują. Musiał uciec. Ale jak? Sień była obstawiona, lecz ulica chyba wolna? Tam, a więc przez okno, jest droga do ratunku! Trzeba było zaskoczyć urzędnika. Trzeba było doń podejść, nie budząc podejrzeń. Miał chyba przy sobie broń. Z miną zdumioną uchwycił Shaw kuferek, otworzył i rzekł:
— Panie komisarzu, to chyba pomyłka! Zajrzyj pan do tego kuferka. Listy polecające i świadectwa dowiodą panu...
Umilkł. Powoli zbliżył się do urzędnika; stał przy nim, trzymając kuferek. Ale naraz wypuścił z rąk i z taką siłą ścisnął raptownie urzędnika za szyję, że komisarz, nie spodziewający się napaści, stracił oddech. Twarz posiniała; ręce kurczowo łopotały w powietrzu, członki drżały. Kiedy ręce opadły, Shaw ostrożnie pozwolił mu runąć na ziemię. Policjant był niemal zaduszony.
Aha, już napół ocalałem! — mruczał Shaw. — Co znaczy taki szczur lądowy wobec kapitana Grandeprise!
Zamknął kuferek i podszedł z nim do okna, które otworzył. Na pustym trotuarze nie widać było policjantów. Jakaś dorożka zatrzymała się przed sąsiednim domem. Shaw stanął na parapecie. Skok był wysoki, ale nie niebezpieczny. Jeden sus — Landola stał już na trotuarze, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Trzymając wciąż pod ręką kuferek, korsarz podszedł do dorożki, wsiadł i rozkazał:
— Na Friedrichstrasse. Później panu powiem, gdzie.
Po chwili dorożka odjechała. Ponieważ trzeba było zacierać ślady, przeto Landola wysiadł na wymienionej ulicy i dalej ruszył pieszo. Minąwszy kilka ulic i zaułków, wsiadł w drugą dorożkę i rzucił dorożkarzowi adres właściwy. Kazał czekać, wszedł na pierwsze piętro, zapukał i otworzył drzwi, usłyszawszy głośne, rozkazujące: — Entrez! — Stał wobec jenerała Douai.
— To pan, kapitanie? — zapytał jenerał. — Co pana tak rychło sprowadza?
— Chciałem pana ostrzec, ekscelencjo, — brzmiała odpowiedź. — Musi pan bezzwłocznie uciec. Jesteśmy zdradzeni.
— Nie może być!
— Prawda! Czmychnąłem tylko dzięki temu, że powaliłem komisarza i wyskoczyłem oknem na ulicę.
Horrible! Któż to nas zdradził?
— Nie wiem.
— A pańskie papiery?
— Dokument uległ konfiskacie.
Jenerał zbladł.
— Jesteśmy zgubieni, jeśli nas złapią, — rzekł. — Musiał pan popełnić jakieś kapitalne głupstwo. Po drodze opowie mi pan.
— Chce pan ze mną jechać?
— Tak będzie najlepiej. Nie przekroczę rosyjskiej granicy. Musimy jechać do Saksonji, ale nie koleją, gdyż mogą nas schwytać.
— Mam na dole dorożkę.
— Dobrze. Jedziemy! W każdym razie zmienimy parę dorożek, dopóki się nie znajdziemy za rogatkami. Dalej zobaczymy. Czy uratował pan swoje pieniądze?
— Tak.
— Mój kufer musi zostać. Wszelako mam dosyć pieniędzy, aby przeboleć tę stratę. Naprzód!
Schował pugilares, wziął kapelusz, palto, i opuścił mieszkanie. Dorożka ruszyła z miejsca. — —



V
DWA POJEDYNKI

Wieczorem tego dnia w kasynie oficerów gwardji było jasno i rojno. To spodziewane przybycie Ungera zgromadziło oficerów, którzy społem pragnęli zamanifestować mu swą niechęć.
Starsi oficerowie zebrali się przy ostatnim wielkim stole, młodzież zajęła inne miejsca i żywo omawiała wypadki.
Podporucznik Ravenow, Don Juan regimentu, grał z Golzenem i Platenem partję karambola. Chybiwszy oto łatwą kulę, rzucił kija o ziemię.
— Do licha z tą kulą! — krzyknął. — Przeklęty pech w grze!
— Zato szczęście w miłości — roześmiał się Platen. — Swoją drogą nie powinieneś dzisiaj grać z kapitanem Shawem. Jesteś roztrzepany, on zaś gra po mistrzowsku. Oszczędzaj sakiewki.
— Shaw? — zapytał półgłosem Golzen. — Ba, on już nie przyjdzie. Znajomość z tym panem wystawiła nas na pośmiewisko.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczego?
Hm! Lepiej o tem nie opowiadać — szepnął Golzen.
— Nawet kolegom?
— Tylko dyskretnym.
— Mamy się za takich. A może nie? Opowiadajże!
— No, wiecie, że od czasu do czasu bywam u Jankowa?
— U radcy policyjnego? Tak, opowiadają, że smalisz cholewki do jego najmłodszej córki.
— Albo ona do mnie. Krótko i węzłowato, byłem tam dzisiaj i dowiedziałem się, że kapitan Shaw jest politycznym szalbierzem, a nawet, co więcej, starym, zbiegłym przestępcą.
Ravenow, który zamierzał uderzyć kulę, słysząc relację Golzena, zatrzymał się i utkwił w nim zdziwione spojrzenie.
— Żartujesz, kolego! — rzekł.
— Żartuję? Ani mi się śni! Czy może aresztuje się bez ważkich, oczywistych dowodów człowieka, którego uważało się dotychczas za przedniego gentlemana?
— Niech piorun trzaśnie! Aresztowano go zatem?
— Przynajmniej chciano zaaresztować.
Ach, ale zaniechano?
— Ponieważ dał drapaka.
— Drapaka? Shaw? Który miał do nas dostęp? Czy wiesz na pewno?
— Tak pewnie, jak to, że dusił do utraty przytomności komisarza, który przyszedł go aresztować, a następnie wyskoczył oknem z pierwszego piętra na ulicę.
— Wszyscy djabli, to hańba! Ktoby coś podobnego pomyślał o tym człowieku tak wytwornej powierzchowności? Dopuściliśmy go do naszego grona, mimo mieszczańskiego pochodzenia, ponieważ jest Jankesem, a ci nie posiadają szlachty. Ale tak jest zawsze: kto przestaje z hołotą, naraża się na wszystko. Tem bardziej powinniśmy bojkotować tego kolegę Ungera.
— Zdaje mi się, — wtrącił Platen, który poprzednio u majora ujął się za Kurtem, — że między zbiegłym przestępcą a dzielnym oficerem jest drobna różnica.
— Plebejusz zawsze pozostanie plebejuszem, w cywilu, czy w mundurze — to nie stanowi różnicy. Trzeba się postarać, aby jak najrychlej zażądał przeniesienia.
W tej chwili wszedł pułkownik regimentu. Nieczęsto bywał w kasynie. Przychodził tylko wówczas, kiedy pragnął jakąś sprawę służbową załatwić po koleżeńsku. Skoro się więc ukazał, oczekiwano jakiejś interesującej ogół wiadomości.
Pułkownik przysiadł się do starych panów, poprosił o szklankę piwa i obejrzał obecnych, którzy powitali go w postawie służbowej. Podwładni czekali na jego pozwolenie, aby kontynuować rozpoczęte zabawy. Spojrzenie pułkownika padło na Ravenowa, który, chociaż trzpiot, był jego ulubieńcem.
Ach, Ravenow, — rzekł — graj pan partję do końca, ale nie rozpoczynaj nowej.
— Panie pułkowniku, przegrałem, muszę się zatem odegrać, — odrzekł podporucznik.
— Nie dzisiaj; chroń nogi i siły.
— A więc jutro odbędą się ćwiczenia?
— Tak, wszakże nie na koniu, lecz pieszo, a nadto z młodą damą w ramionach.
Zaciekawieni oficerowie podnieśli głowy.
— Tak — roześmiał się pułkownik. — Jak ci się obejrzeli! Nie chcę waszej ciekawości wystawiać na zbyt długą próbę i odrazu przystąpię do wyjaśnień, aby jak najprędzej zasiąść do partyjki wista.
Pułkownik tylko Kurta traktował nieuprzejmie. Kiedy chciał i kiedy uważał, że to nie naraża na szwank jego honoru, był miły i towarzyski. Skoro oficerowie zbliżyli się do jego stołu, oświadczył:
— Tak, jutro będzie ciężkie ćwiczenie nożne, które zazwyczaj nazywają balem.
— Bal? Gdzie, gdzie? — pytano dokoła.
— W miejscu, którego najmniej się spodziewacie, moi panowie! Mam tu teczkę z zaproszeniami, które powinienem rozdać między oficerów mego pułku i ich bliskich kolegów. Jest tego sześćdziesiąt sztuk. Proszone są również panie.
— Ale przez kogo? — zapytał major, siedzący obok pułkownika.
— Założę się o dziesięć pensyj miesięcznych, panie kolego, że pan tego nie zgadnie. Wyobraź pan sobie moje zdumienie, kiedy przed wieczorem otrzymałem tę paczkę wraz z listem treści następującej:

Do pana barona v. Winslowa, pułkownika pierwszego regimentu huzarów gwardji.

Panie pułkowniku,

Jego Królewska Mość był tak łaskaw, że oddał mi do rozporządzenia apartamenty i ogrody swego królewskiego zamku Monbijou na wieczorek taneczny. Przesyłam Panu zaproszenia, aby zechciał je Pan rozdać pomiędzy oficerów Pańskiego regimentu oraz ich bliskich kolegów. Jestem pewny, że ujrzę Pana u siebie w towarzystwie Jego Pani Małżonki oraz córek, jako też dam panów oficerów.

Życzliwy

Ludwik III

Wielki książę Hesji-Darmstadtu.

Pułkownik złożył zpowrotem list i obejrzał zdumione twarze słuchaczy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał major.
— Zadałem sobie toż samo pytanie i nie znalazłem odpowiedzi. Moja żona, — a wiecie panowie, że kobiety uważają się za nader przenikliwe, — moja żona mniema, że zanosi się na oddanie regimentu Wielkiemu Księciu. Jego Królewska Mość w ten sposób zamierza sobie pozyskać niedawnego przeciwnika.
— Jak słyszałem, wezwano W. Księcia do Berlina telegraficznie — ośmielił się wtrącić podporucznik v. Golzen.
— Skąd pan wie? — zapytał pułkownik.
— Rozumie pan, panie pułkowniku, że służba porozumiewa się ze sobą. Mój służący to sprytna bestja. Zawsze pełen nowości, jak gazeta.
— Jeśli tak jest w istocie, domyślam się ważnych dyplomatycznych zdarzeń. Ale cóż będziemy sobie łamać głowy! Poprostu jesteśmy zaproszeni i spędzimy przyjemny wieczór. Nie zwiedziliśmy jeszcze zamku Monbijou; spotyka nas wyróżnienie, godne zazdrości. Bądźmy wdzięczni. Jestem przeświadczony, że panowie, zwłaszcza młodsi, okażą swe zalety towarzyskie. — Teraz rozdam zaproszenia.
— Czy wolno mi zapytać, panie pułkowniku, czy ten podporucznik Unger też otrzyma zaproszenie? — zapytał Ravenow.
Była to ze strony podporucznika zuchwała ciekawość, atoli pułkownik odpowiedział przyjaznym tonem:
— Czemu się pan pyta, drogi Ravenowie?
— Ponieważ nigdy nie pójdę na bal, na którym miałbym się znaleźć w towarzystwie ludzi podłego pochodzenia.
— Nie powinien się pan zatem pytać; przecież wszyscy wyznajemy jednakowe zasady i poglądy. Zresztą, Unger wstępuje dopiero jutro, zaproszenie zaś rozda się dzisiaj. Oto one, drogi Brandenie. Zechce je pan wręczyć panom oficerom!
Adjutant wziął teczkę, dał każdemu zaproszenie, resztę zachowując dla nieobecnych.
Zaledwie skończył, wszedł Kurt Unger. Spojrzenia wszystkich panów spoczęły na nim, ale natychmiast zwróciły się w inne strony, wyraźnie dając mu do zrozumienia niechęć.
Kurt nie miał miny stropionej; trzymając czako, podszedł do najstarszego rangą oficera. Był nim pułkownik von Winslow. Unger zatrzymał się przed nim, stuknął obcasami i oznajmił:
— Podporucznik Unger, panie pułkowniku, prosi łaskawie o przedstawienie panom kolegom!
Pułkownik trzymał karty w ręku; odwrócił się, udając, że nie zrozumiał żądania.
— Jak? Czego pan chce?
— Pozwalam sobie prosić pana, abyś mnie przedstawił panom kolegom, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósł brwi i powoli zmierzył podporucznika od stóp do głów:
— Przedstawić? Ach! Kim pan jesteś?
Wszystkie twarze rozbłysły złośliwem zadowoleniem, jedynie podporucznik v. Platen zarumienił się, rozgoryczony, że w ten niegodny sposob obraża się dzielnego młodzieńca.
Teraz — wszyscy to czuli — miał się okazać charakter tego Ungera. Pod żadnym pozorem nie powinien był ścierpieć takiej zniewagi. Oczy oficerów były utkwione w Kurcie.
Maska młodzieńca drgnęła; głosem pewnym i dobitnym odpowiedział:
— Pan, panie adjutancie, podporuczniku von Branden, jesteś świadkiem, że dzisiaj przedstawiłem się panom. Jestem gotów pomóc słabej pamięci, gdziekolwiek ją spotykam. Jestem podporucznik Unger, panie pułkowniku.
Pułkownik zerwał się z krzesła i mruknął:
— Niech piorun trzaśnie! Co pan sobie myślisz, panie Ummer, Unner, Unger, czy jak się pan tam nazywa! Kto ma słabą pamięć, co?
Kurt uśmiechnął się życzliwie i odparł:
— Pozostawiam do wyboru pana, panie pułkowniku, orzeczenie, czy zapomniał pan mego nazwiska z powodu słabej pamięci, czy też celowo. W tym drugim wypadku poproszę pana Ministra Spraw Wojskowych, aby mnie przedstawił panu pułkownikowi przed frontem regimentu, i daję słowo honoru, że Ekscelencja to uczyni.
Pułkownik zbladł.
Czytał polecający list ministra; spojrzał w uśmiechnięte, pewne siebie oczy młodzieńca i zrozumiał, że ma przed sobą godnego przeciwnika.
Przy obecnym stanie rzeczy, wyrok — nawet stronny — musiałby orzec, że pułkownik zaparł się swego podporucznika i, co zatem, ciężko go obraził.
Unger zaś zachowywał się tak, jakgdyby zamierzał zmyć tę zniewagę wyzwaniem, co mogło wielce narazić pułkownika w opinji przełożonych.
Młodzi podporucznicy mogą się wyzywać i pojedynkować, w następstwie spotyka ich zamknięcie w twierdzy; ale stary pułkownik, który zmusza jednego z najmłodszych oficerów do wyzwania, godzien jest dymisji.
Pułkownik zrozumiał, że musi sprawę zatuszować.
— Co tam słabość pamięci, co zamiar! — rzekł. — Tam stoi adjutant von Branden. Niech pana przedstawi.
Sądził, że na tem koniec. Wszak wyrażenie słaba pamięć było dlań równie obraźliwe. Wszak ośmieszał się publicznie, udając, że tej obrazy nie spostrzega. Sądził zatem, że incydent jest wyczerpany, i usiadł zpowrotem. Jednakże Kurt nie odszedł i rzekł spokojnie a głośno:
— Pozwoli pan, panie pułkowniku, chcę uczynić uwagę.
— No? — zapytał pułkownik, zwracając nań twarz, zaczerwienioną ze złości i zakłopotania. — Wyrażaj się pan krótko!
— Zwięzłość jest moją właściwością. Nie z własnego popędu opuściłem dotychczasową służbę — to wyższe wpływy umieściły mnie w pruskiej gwardji. Znam jej tradycje, wszelako sądziłem, że panowie koledzy bez gwałtownego oporu pozwolą mnie — który w ostatniej wojnie spełniałem jako oficer haski swą powinność — pójść swoją drogą. Dziś jednak, składając służbowe wizyty, doznałem wręcz oburzającego przyjęcia. Spodziewałem się tedy, że i tu nie będę mile widziany. Nie znoszę niepewności. Muszę wiedzieć, czy się mnie uzna za kolegę, czy nie. I właściwie teraz, od pierwszej chwili, powinno się rozstrzygnąć, czy pójdę swoją drogą bez przeszkód, czy też będę musiał ją sobie wywalczyć. Panie pułkowniku, pan się mnie zaparł! Muszę bezwarunkowo wiedzieć, czy jest to skutkiem słabej pamięci, czy powziętego zamiaru. Zechce pan łaskawie udzielić mi odpowiedzi?
Podczas tej rozmowy wszyscy powoli się podnieśli. Takiej oracji nigdy tu jeszcze nie słyszano.
Pułkownik musiał albo się przyznać do słabej pamięci — a to byłoby straszliwą dlań kompromitacją — albo też oświadczyć, że z premedytacją obraził podporucznika, — to zaś musiało doprowadzić do orężnego spotkania, więc również do kompromitacji. A wykręcić się mógł tylko oświadczeniem, że nie uważa mieszczanina za człowieka godnego zbrojnej rozprawy.
Młody podporucznik wcisnął wysłużonego, pysznego pułkownika do jego własnej pułapki. Oficerowie z naprężeniem oczekiwali odpowiedzi.
Winslow stał zaskoczony; stracił panowanie nad sobą. Czyż mógł się spodziewać takiej reprymendy od człowieka, którego lekceważył?
Wreszcie powiedział:
— A jeśli nie dam panu odpowiedzi?
— Pan jej nie odmówi! Mam nadzieję, że ma pan dosyć odwagi, aby rozmawiać z mieszczańskim podporucznikiem.
Pułkownik miał już tego za wiele; odzyskał przytomność umysłu.
— Tak, pan ma słuszność! — odparł dumnie. — Nie jest pan człowiekiem, którego można się lękać. Oświadczam tedy, że się z premedytacją pana zaparłem.
— Dziękuję panu, panie von Winslow! Nie chciałbym donieść o tej sprawie władzy przełożonej, ale muszę zażądać zadośćuczynienia. Pozwoli pan, że jutro przyślę swych świadków.
Pah, nie pojedynkuję się z mieszczaninem!
— Byłby to wygodny sposób uniknięcia odpowiedzialności. Jeśli pan nie przyjmie moich świadków, to niech sąd honorowy zadecyduje, czy człowiek, noszący uniform oficera Jego Królewskiej Mości, nie może dać satysfakcji. Jeśli zaś i tu zapadnie wyrok dla mnie nieprzychylny, oskarżę pana przed władzami o nieposłuszeństwo wobec przełożonych i o gwałtowne sprowokowanie podwładnych. Nie mam nawet połowy wieku pana, ale nie pozwolę się bezkarnie obrażać.
Odwrócił się ostro na obcasie i podszedł do ściany, aby zawiesić czako i szablę, poczem z okna wziął gazetę i obejrzał się, szukając miejsca.
Po tej próbie odwagi niktby się nie ośmielił odmówić mu miejsca; wszakże oficerowie przysunęli się do siebie, aby nie mieć go za sąsiada!
Tylko jeden pozostał na swojem miejscu i nawet życzliwie, zapraszająco, spoglądał na Ungera. Był to podporucznik v. Platen. Kurt zauważył jego przyjazne spojrzenie i zbliżył się doń.
— Pozwoli mi pan usiąść przy sobie, panie poruczniku? — zapytał.
— Ależ proszę bardzo, kolego, — odpowiedział Platen, podając mu rękę. — Nazywam się Platen. Witam pana!
Kurt spojrzał w szczere, uczciwe oczy podporucznika i odpowiedział:
— Dziękuję panu serdecznie. Nie przedstawiono mnie wprawdzie, ale moje nazwisko jest wszak znane. Panie v. Platen, czy mogę pana prosić o wymienienie nazwisk tych panów?
Jeszcze wciąż panowała głęboka cisza, to też każde wymienione przez Platena nazwisko rozlegało się głośno. W głębi, przy stole, zalegało milczenie grobowe. Gdzie indziej oficerowie chwytali gazetę, lub co innego, byleby przerwać kłopotliwą sytuację. Przy stole Kurta, ci, których nazwiska wymieniał v. Platen, kiwali zmieszani głową, podczas gdy Unger kłaniał się normalnie. Tylko Ravenow nie stracił fantazji. Wziął kij bilardowy i rzekł głośno:
— Chodź, Golzenie, kontynuujmy naszą partję! Jak tam, Platen, jesteś wszak trzecim?
— Dzięki, rezygnuję z gry, — odpowiedział Platen.
Ravenow wzruszył ramionami i zakpił:
Pah, to się nazywa przenosić szklankę octu nad szampana.
Kurt udał, że nie bierze do siebie obraźliwego porównania. Platen chciał mu w tem pomóc, sięgając szybko po szachy i pytając:
— Czy gra pan w szachy, drogi panie Ungerze?
— Z kolegami, owszem.
— No, jestem przecież pańskim kolegą. Odłóż pan gazetę i spróbuj ze mną zagrać. Uczciwość zaleca mi panu powiedzieć, że uważają mnie tutaj za niezwyciężonego.
— A więc muszę być równie lojalny — roześmiał się Kurt. — Kapitan v. Rodenstein, mój opiekun, był mistrzem w grze szachowej. Tak mnie doskonale nauczył, że już nie wygrywa ze mną ani jednej partji.
— A, doskonale, zobaczymy wreszcie ciekawą rozgrywkę. Chodź pan!
To do reszty rozproszyło naprężoną atmosferę. W głębi znowu podjęto grę w wista, naprzedzie stukały kule bilardowe, pośrodku, w pół godziny później, gra w szachy miała tak ciekawy przebieg, że oficerowie jeden po drugim wstawali, aby się jej przyjrzeć. Wkońcu Kurt wygrał pierwszą partję.
— Powinszować! — rzekł Platen. — Dawno już tego nie doznałem. Jeśli prawda to, że dzielny strategik jest także dobrym szachistą, jest pan w każdym razie nader użytecznym oficerem.
Kurt czuł, że poczciwiec powiedział to, aby mu wynagrodzić doznane przykrości. Rzekł zatem:
— Nie należy, jak wiadomo, odwracać wniosków. Jeśli dobry strategik jest równie dobrym szachistą, to nie wynika z tego, bynajmniej, że dobry szachista powinien być dobrym oficerem. Zresztą, w pierwszej partji pragnie się tylko poznać swego przeciwnika. Spróbujmy drugą! Zdaje się, że przegram.
— Myli się pan chyba. Przy sposobności, wymienił pan nazwisko kapitana v. Rodensteina. Czy nie jest to nadleśniczy Wielkiego Księcia Hesji?
— To on.
A, znam go. Jest to stary, sękaty, równie gburowaty jak uczciwy zrzędzicki, bardzo lubiany przez swego władcę.
— Doskonale go pan scharakteryzował.
— Poznałem go w Moguncji u swego wujka, który jest jego bankierem.
— Jego bankierem? Nazywa się Wallner, o ile wiem.
— Słusznie. Muszę panu oświadczyć, że moja ciotka, siostra mojej matki, poślubiła owego Wallnera, a więc mieszczanina, który wskutek tego jest także krewnym naszego majora, a mego wujka.
Oficerowie obejrzeli się ze zdumieniem. Co temu Platenowi strzeliło do głowy, że wywlekał na światło dzienne stosunki rodzinne i kompromitował majora? Kurt atoli zrozumiał jego zamiary. Platen chciał mu dać zadośćuczynienie za przyjęcie, jakiego doznał u majora, a jednocześnie przypomnieć dumnym oficerom, że nawet w żyłach arystokracji płynie nie sama krew błękitna.
Zaczęła się druga partja. Kurt znowu wygrał. Podczas trzeciej uwaga obecnych skupiła się na Ravenowie i Golzenie, którzy w sposób przyjazny zaczęli się przekomarzać.
— Naprawdę, znowu mnie ubiegłeś o piętnaście punktów — oświadczył Ravenow. — Nieszczęście w grze!
— Ale szczęście w miłości, jak ci już powiedziałem, — odpowiedział Golzen.
— Tak, zakład będziesz musiał zapłacić. Dziewczyna będzie moja — jest już moja, biorąc rzecz właściwie.
— Jaki zakład? Jaka dziewczyna? — zapytał wspomniany major który albo naprawdę o zakładzie nic nie wiedział, albo też chciał powtórnie o nim usłyszeć.
— Ravenow miał dowieść, że jest nieodpartym amantem, — odparł Golzen.
— Wyrażaj się pan jaśniej!
Golzen opowiedział przebieg zakładu pośród powszechnej uwagi. Nawet obaj szachiści przerwali grę, aby się przysłuchiwać relacji Golzena.
— Tak, Ravenow jest Don Juanem naszego regimentu. Twierdzi, że już zdobył ową pięknotkę, — zakończył Golzen.
— Czy to prawda? — zapytał pułkownik.
— Rozumie się — odpowiedział Ravenow. — Kto wogóle jest nieodparty? Nietylko ja sam, ale każdy oficer gwardji. Oczywiście, jeżeli się niższe elementy zaczną wdzierać do naszego środowiska, to wkrótce nic nie zostanie z naszych przywilejów.
Ponownie wszystkie oczy skierowały się ku Kurtowi, który jednakże znowu puścił przytyk mimo ucha. Ravenow przez chwilę czekał na odpowiedź nowego kolegi, poczem dodał:
— Nie minął jeszcze czas, wyznaczony przy zawieraniu zakładu; nie muszę przeto chwilowo dawać dowodu, aliści dziewczyna jest córką stangreta, a takiej chyba dorastam. Mogę tylko chwilowo powiedzieć, że zająłem miejsce w jej powozie i odprowadziłem ją aż do domu.
— Córka stangreta? — roześmiał się pułkownik. — Gratuluję panu, podporuczniku! Nietrudno jest wygrać taki zakład.
W tej chwili Kurt wyjął cygaro, odciął koniec i, zapalając, rzekł:
Pah! Pan v. Ravenow przegra ten zakład!
Nikt nie przypuszczałby, że Kurt odezwie się teraz, przy omawianiu sprawy, której napozór nie znał, skoro dwukrotnie przełknął obrazę ze strony Ravenowa. Wszyscy zatem nadstawili uszu. Ravenow posunął się o krok i zapytał:
— Co takiego, mój panie Unger?
Kurt zapalił cygaro i odparł spokojnie:
— Powiedziałem, że pan v. Ravenow przegra ten zakład. Pan v. Ravenow tylko się pyszni.
Ravenow postąpił jeszcze jeden krok.
— Czy zechce pan łaskawie jeszcze raz powtórzyć to słowo?
— Chętnie! Pan v. Ravenow nietylko się pyszni, ale poprostu kłamie bezczelnie.
— Panie! — wrzasnął obrażony. — Śmiesz pan to powiedzieć tutaj, w tem miejscu?
— Czemu nie? Obaj znajdujemy się w tem miejscu. Zresztą, nie uważałbym za odpowiednie zwracać uwagi na kłamstwa pana, gdyby ta młoda kobieta nie była moją bliską przyjaciółką, i gdyby obowiązek nie nakazywał mi bronić jej dobrego imienia.
— Słuchajcie! — zawołał Ravenow. — Córka stangreta — jego przyjaciółką! I taki wciska się do naszego środowiska! Taki chce być oficerem gwardji!
Znów się wszyscy podnieśli. Nie ulegało wątpliwości, że dojdzie do awantury. To nareszcie był wieczór, o którym można będzie długo opowiadać! Nikt nie chciał się odzywać, pozostawiając to obu podporucznikom. Obcy, mieszczański intruz osadził pułkownika; teraz można było ufać, że Ravenow nauczy go rezonu.
Siedział tylko Kurt. Odpowiedział chłodno:
— Wspomniałem już, że nie ja się wciskałem, że byłem tylko posłuszny woli wyższych władz. Poza tem zachodzi pytanie, kto bardziej zasługuje na szacunek — przyjaciel córki stangreta, czy jej uwodziciel. Muszę jednak postawić znak zapytania nad tem ostatniem słówkiem. Pan v. Ravenow — to prawda — z wyjątkowym bezwstydem wcisnął się do powozu, ale nie udało mu się odprowadzić pań do domu, gdyż wysadziły go wkrótce przy pomocy policjanta.
Głośne — Ach! — rozległo się w pokoju. To były mocne słowa. Teraz musiało dojść do rozwiązania.
Ravenow zbladł z wściekłości, czy ze strachu, że przeciwnik wie o wszystkiem, — trudno powiedzieć. Wkońcu wściekłość przeważyła. Stanął o dwa kroki od Ungera i krzyknął:
— O czem pan mówi? O bezwstydzie? O wysadzaniu? Co więcej, o policjancie? Czy zechce pan odwołać swe słowa? Natychmiast!
— Ani mi się śni! — brzmiała chłodna odpowiedź. — Mówię prawdę, a prawdy się nie odwołuje.
Ravenow wyprostował się. Widać było, że za chwilę rzuci się na swego przeciwnika. A jednak ten, napozór niebacznie, siedział wciąż na swem krześle.
— Rozkazuję panu, abyś natychmiast odwołał wszystko i prosił mnie o wybaczenie! — wyrwało się z piersi podnieconego oficera.
Ach! I pan, właśnie pan, miałby mi rozkazywać!
— O, bardziej, niż pan mniema! — huknął Ravenow, ledwo panując nad wściekłością. — Rozkazuję panu nawet, abyś wystąpił z naszego pułku, gdyż nie jesteś nas godzien! Jeśli nie usłuchasz, zmuszę pana. Czy wie pan, jak się kogoś wypędza z uniformu?
Unger, zachowując wciąż pozycję pozornie beztroską, roześmiał się pobłażliwie i odpowiedział:
— Każde dziecko wie. Policzkuje się poprostu, a wówczas nie może dłużej służyć.
— No dobrze! Czy zechce pan odwołać, prosić o wybaczenie i przyrzec nam, że wystąpisz z pułku?
— Śmiechu warte.
— No, więc bierz policzek!
Mówiąc to, rzucił się na Kurta i zamierzył. Ale chociaż ruchy te wykonał błyskawicznie, Unger działał jeszcze szybciej. Lewą ręką odparował cios, w mgnieniu oka chwycił Ravenowa za biodra, podniósł i cisnął na ziemię z taką siłą, że podporucznik jak upadł, tak leżał zemdlony.
Nikt nie przypuszczał, aby ten młody oficer posiadał taką siłę i zręczność. Przez chwilę panował w pokoju nieopisany chaos. Niektórzy znieruchomieli z przerażenia i utkwili spojrzenia w zwycięzcy, który poprzednio wykazał duchową, a teraz cielesną przewagę. Inni śpieszyli do Ravenowa, leżącego martwo na ziemi. Na szczęście znalazł się na miejscu lekarz wojskowy, który natychmiast zbadał nieprzytomnego podporucznika.
— Żadnej sobie kostki nie złamał i, zdaje się, nie odniósł również wewnętrznych uszkodzeń, — orzekł. — Szybko wróci do przytomności; zostanie tylko kilka sińców.
Ułożono Ravenowa na kanapie. Teraz zwrócono posępne, wrogie spojrzenia na Kurta, który stał tak obojętnie, jakgdyby nic go to wszystko nie obchodziło. Pułkownik uważał, że powinien okazać przewagę swej rangi. Powoli zbliżył się do Kurta i rzekł groźnie:
— Mój panie, napadł pan na podporucznika v. Ravenowa...
— Obecni panowie mogą poświadczyć, że był to tylko akt obrony, — odparł szybko Unger. — Ośmielił się grozić spoliczkowaniem oficerowi, rzucił się na mnie i zamierzył. Mimo to, oszczędziłem go — wszak mogłem spoliczkowaniem uniemożliwić v. Ravenowi służbę, odpłacając mu równą monetą.
— Rozkazuję panu nie przerywać, kiedy chcę się wypowiedzieć! Jestem przełożonym pana; powinien pan milczeć, kiedy mówię. Zmiarkuj to pan sobie! Opuści pan natychmiast lokal i uda się aż do odwołania do domu na areszt pokojowy.
Rozjaśniły się twarze oficerów. Wypowiedział to, co im na sercach ciążyło. Ale nie poznali się jeszcze na Kurcie. Ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Proszę o wybaczenie, panie pułkowniku! Jutro bezzwłocznie posłucham rozkazu pana. Ponieważ dopiero od jutra rano mam rozpocząć służbę, więc dziś jeszcze nie obowiązuje mnie posłuszeństwo. Mniemam, że gniew nie powinien skłaniać do pośpiesznych, nieobmyślonych czynów.
— Panie Unger! — ostrzegł pułkownik.
Ale Kurt nie dał się zbić z tropu:
— A zatem nie może być mowy o areszcie; wszelako, zgodnie z życzeniem pana, opuszczam ten pokój chętnie, gdyż nie zwykłem bywać tam, gdzie jestem narażony na niesłuszne obelgi, a nawet na spoliczkowanie, co zazwyczaj zdarza się jedynie w tinglach, lub podobnych miejscach. Dobranoc, moi panowie!
Odpowiedziały mu liczne pomruki złości. Kurt nie zważał na nie, włożył czako, przepasał szablę, ukłonił się i wyszedł w dumnej postawie.
— Ten chłopiec jest istnym djabłem! — oświadczył major.
Ba! — zgrzytnął pułkownik. — Wypędzimy z niego djabła. On chce mnie wyzwać! Czyście słyszeli coś podobnego!
Nie zwrócono uwagi, że podporucznik v. Platen poszedł za Ungerem. Dopadł go za drzwiami, uchwycił pod rękę i rzekł głuchym głosem:
— Podporuczniku Ungerze, poczekaj chwilę! Uknuto przeciw panu haniebną zmowę. Czy uwierzy mi pan, skoro pana zapewnię, że ja przynajmniej nie biorę w tem udziału?
— Wierzę panu, gdyż dowiodłeś tego postępowaniem, — rzekł Kurt, ściskając mu dłoń. — Dziękuję panu z całej duszy! Muszę wyznać, że byłem przygotowany na niechętne przyjęcie, ale nigdybym się nie spodziewał takiego grubjaństwa. Bardzo ubolewam nad wypadkiem tego wieczora.
— Bronił się pan odważnie, prawie że śmiało. Obawiam się, że będzie pan musiał wystąpić.
— Przekonamy się. Nie mierzę człowieka herbem, ale wartością duchową.
— Podzielam pańskie zdanie, aczkolwiek sam jestem szlachcicem. Pułkownik zasłużył na pańską odpowiedź; nikt jednak nie spodziewał się tak męskiej odprawy. Co się zaś tyczy Ravenowa, to muszę pana zapytać, czy w istocie zna pan tę damę.
— Bardzo dobrze. Te panie opowiedziały mi całe zdarzenie.
— Ale czy zgodnie z prawdą?
— One nie kłamią. Powiem panu, że owa pani bynajmniej nie jest córką stangreta. Czy przyrzeknie mi pan chwilową dyskrecję?
— Pewnie.
— Jest to wnuczka hrabiego de Rodriganda! Widzi pan zatem, że mogę się nie wstydzić jej przyjaźni.
— Do licha! Ale skądże Ravenow...
— To fanfaron i w dodatku bardzo nieroztropny. Każdy inny widziałby z pierwszego wejrzenia, że ma przed sobą kobietę starannego wychowania. W sposób grubjański wtargnął do powozu i opuścił go tylko na skutek interwencji policjanta.
— Mój Boże, jak głupio i nierozsądnie! Ale skądże wpadło mu na myśl, że to córka stangreta?
— Dowiadywał się u mego służącego w sąsiedniej knajpie. Muszę panu powiedzieć, że mieszkam u hrabiego i wychowałem się razem z ową panią. Mój stary Ludwik jest kutą bestją. Wmówił w Ravenowa, że wnuczka hrabiego jest córką stangreta. Mam nadzieję, że pojmuje już pan wszystko.
— Wszystko, prócz pańskiej siły. Czy włada pan równie dobrze stalą, jak pięścią?
— Nie lękam się żadnego przeciwnika.
— To się panu przyda. Wyzwanie Ravenowa jest pewne. A jak pan zamierza począć sobie z pułkownikiem?
— Jutro poślę mu świadka.
— Kogo?
Hm, nie wiem. Moich bliskich nie chciałbym wtajemniczać, a znajomych nie mam tu jeszcze.
— Czy mogę panu służyć moją osobą?
— Narazi się pan kolegom i przełożonym.
— Nie lękam się. Nie służę z potrzeby, lecz dla przyjemności. Mój majątek zapewnia mi niezależność; proszę więc pana, abyś mnie mianował sekundantem. Pozyskał pan sobie mój najszczerszy szacunek; bądźmy przyjaciółmi, drogi Ungerze!
— Przyjmuję pańską propozycję z całego serca. Już na wizycie u majora poczułem, że pana polubię.
Uścisnęli sobie dłonie. Platen zapytał:
— Czy idzie pan teraz do domu?
— Nie. Wprawdzie zachowałem spokojną maskę, gdyż tylko to może zapewnić przewagę, ale wewnętrznie wzburzony byłem. Nie chciałbym w domu wyjawiać mego podniecenia. Pójdę zatem na szklankę wina.
— Będę panu towarzyszył. Poczekaj pan!
Platen wrócił do pokoju.
Kurt czekał na ulicy. Nie przeczuwał, jakie znaczenie przybierze dla jego życia podporucznik von Platen i wspomniany przezeń bankier Wallner z Moguncji.
Obaj młodzi ludzie wstąpili do winiarni; niedługo potem Platen odprowadził Ungera do domu. Kiedy się żegnali przed bramą, okna frontowe willi były jeszcze jasno oświetlone.
W salonie Kurt zastał wszystkich, zebranych dokoła zaszczytnego gościa. To sam Wielki Książę spędzał godzinkę wieczorną u hrabiego de Rodriganda.
— Oto i nasz huzar gwardji! — zawołał książę, ujrzawszy podporucznika. — Był pan w kasynie?
— Tak, Wasza Wysokość, — odpowiedział Unger.
— Czy spotkał pan pułkownika?
— Owszem.
— A dostał pan od niego zaproszenie?
— Nic o tem nie wiem.
Aha, ten filut chciał pana pominąć, ale sprawimy mu niespodziankę. Dowiedziałem się dziś od mego przyjaciela, jakiego rodzaju trudności spotkały pana. Postanowiłem przeto pokazać tym panom, że powinni być dumni, iż podporucznik Unger znalazł się w ich szeregu. Niech się pan nie rumieni, mój drogi! Jest pan jednym z tych oficerów, których odwaga pogodziła mnie z nieszczęsnemi skutkami ostatniej wojny. Ordery, które nosisz, opłaciłeś ranami. Zaprosiłem oficerów pańskiego regimentu i przyjaciół ich do siebie na jutro wieczór. Król, który mi opowiedział o dzisiejszym czynie pana, odstąpił w tym celu Monbijou. Przypuszczam, że pułkownik rozdał moje zaproszenia w kasynie. Chcą pana wykluczyć, a przecież ujrzą pana. Włóż pan swoje ordery! Wykłuje pan oczy niejednemu wrogowi.
Kurt był szczerze wzruszony. Dla niego, dla ubogiego syna marynarza, monarcha urządził wspaniały bal, a król pruski oddał w tym celu swój zamek do rozporządzenia!
Łzy stanęły mu w oczach. Wykrztusił:
— Wasza Wysokość, nie wiem, jak...
— Dobrze, mój drogi podporuczniku, — przerwał książę. — Znam pańskie usposobienie; nie powinien mnie pan zapewniać. Cel wizyty osiągnąłem. Mogę się zatem pożegnać.
Po wyjściu księcia, Kurt dowiedział się, że został zaproszony także don Manuel wraz z domownikami i Amy Dryden. Niebawem udał się do swego pokoju, aby dobrym snem pokrzepić się do wysiłków następnego dnia.
Po pewnym czasie zapukano do drzwi. Któż to mógł być? Nie oczekiwał nikogo. Był przyjemnie zdziwiony, gdy na zaproszenie jego ukazała się — Różyczka.
— Dziwisz się? — zapytała. — Muszę z tobą porozmawiać!
— Ty, Różyczko? Chodź, siadaj!
— Chętnie, drogi Kurcie. Wprawdzie młoda panna nie powinna tak późno i sama odwiedzać młodego człowieka, ale wszak jesteśmy rodzeństwem, nieprawdaż?
— Oczywiście — rzekł, aby rozwiać wątpliwości. — Czy mama wie, że tu jesteś?
— Naturalnie, że wie!
— I pozwoliła ci pójść?
— Chętnie; tak, prosiła mnie o to. Mam cię zapytać o coś ważnego.
Jakże był szczęśliwy! Przyszła z takiem zaufaniem o tak późnej porze. Wiedział, że ją kocha, kocha całym ogniem swego serca, całą myślą swej duszy. Teraz siedział przy niej na małej kanapie i patrzał z nadzieją w jej piękną twarz.
— O co chcesz zapytać, Różyczko?
— Daj mi przedewszystkiem swą rękę, Kurcie. Tak! Czy wiesz, żeśmy się zawsze kochali?
Drgnął; coś go opanowało, coś, co się nie da opisać. Mógł tylko skinąć potakująco.
— I że się jeszcze kochamy?
— Ja ciebie, tak! — rzekł.
— Ty — mnie. Wiem o tem! A może myślisz, że cię nie kocham, jak poprzednio? Patrz, drogi Kurcie, kogo się kocha, tego zna się dokładnie, i przeczucie zastępuje świadomość. Przeczuwam wszystkie myśli, jakie masz, kiedy jestem przy tobie. A kiedy coś ukrywasz, serce moje widzi to jasno. Czy wierzysz?
Musiał zebrać siły, aby potwierdzić jednem słówkiem tak.
— Otóż — dodała serdecznie — kiedy przybyłeś z kasyna, źrenice miałeś głębokie i przenikliwe, i tam, w głębi ich, ogniki drgały. Poznałam odrazu, że wyrządzono ci wielką krzywdę. Źle cię potraktowano w kasynie. Ty zaś nie jesteś człowiekiem, który to może znieść. Była chyba awantura, a wy, oficerowie, odrazu chwytacie za broń. Podejdź, drogi Kurcie, i spójrz mi prosto w oczy!
Położyła mu delikatną, białą rączkę na plecach i przyciągnęła do siebie, aby przyjrzeć się uważnie. Jej badawcze spojrzenie tkwiło w jego oczach przez chwilę, poczem opuściła ręce.
— Kurcie, czy wiesz, co nastąpi? — Pojedynek!
— Różyczko! — zawołał przerażony.
— Kurcie, widzę dokładnie. Tam, w głębi twoich oczu jest coś, co chciałbyś ukryć; odkryłam to jednakże. To wygląda jak dumna, uporczywa decyzja. Czy zechcesz skłamać, drogi Kurcie?
— Nie! Nigdy! — zapewniał.
— No więc powiedz, czy moje serce słusznie przypuszcza!
— Przyrzekasz, że będziesz dyskretna?
— Rozumie się! — rzekła gorąco. — W sprawach honoru nie można nikogo zdradzać.
Była wzruszająca w swej dziecięcej prostocie. Zmusił się do spokoju:
— Odgadłaś, Różyczko.
— A zatem pojedynek, naprawdę pojedynek. Kurcie, wiedziałam to, czułam, przeczułam. Czy wierzysz więc, że cię kocham?
Spoglądała tak szczerze, że przycisnął usta do jej rąk i odpowiedział cicho:
— Wielkie to dla mnie szczęście, że mogę temu wierzyć.
— Tak, to wielkie szczęście, kiedy się serca do siebie skłaniają i kiedy można pokładać w sobie wzajemną ufność. Taką ufnością obdarzam ciebie. Czy myślisz, że niepokoi mnie twój pojedynek?
— Nie?
— Nie. Ani trochę. Pokonasz swego przeciwnika. Ale mama ma obawy. Wiedząc, że mi wszystko opowiesz i że pojedynki odbywają się szybko, prosiła, abym z tobą dziś jeszcze pomówiła.
Z oczu jego poznała, że był naprawdę dumny z tego zaufania.
— Czy mówiłaś także komu innemu o swych podejrzeniach? — zapytał.
— Nie; tylko mamie. Pozostali nie powinni o niczem wiedzieć. Przeszkodziliby ci może poskromić przeciwnika, a wszak musisz to uczynić.
— Różyczko, jesteś bohaterką! — zawołał z zapałem.
— O, tylko wówczas, kiedy o ciebie chodzi, drogi Kurcie. O innych drżałabym z lęku, ale wiem wszak, że przewyższasz wszystkich. Tak, kiedy wyruszyłeś na wojnę, naprawdę drżałam, wiedziałam bowiem, że nie możesz zaradzić ślepej kuli. Ale w pojedynku decyduje zręczność i spokój, a zatem nie masz się czego obawiać. Czy mogę zapytać, kto jest tym przeciwnikiem?
— Jest ich dwóch.
— Dwa pojedynki? — zapytała zdumiona Różyczka. — Dobrze, to podwójna okazja zmuszenia ich do szacunku. Cieszyłabym się, gdybyś spełnił moją niewielką prośbę: ukarz tych ludzi, ale nie zabijaj ich! Zgoda?
— Chętnie ci przyrzekam.
— To mnie cieszy, Kurcie. W podzięce pocałujesz mi rękę.
Wyciągnęła ręce, uśmiechnęła się i skinęła przyjaźnie, skoro przycisnął je do ust.
— Tak postępowały ongi damy rycerzy, i dlatego ja również powinnam cię w ten sposób wynagrodzić, — mówiła. — Gdyby mama to widziała, roześmiałaby się. — Musisz mi jeszcze wymienić swoich przeciwników.
— Pierwszy — to mój pułkownik.
Ach! Ten powinien się cieszyć, że dostał takiego oficera! A drugi?
— Podporucznik v. Ravenow.
— Ten, który nas tak brutalnie zaczepił! Kurcie, przypuszczam, że pojedynkujesz się z mojego powodu. Wyznaj prawdę.
— Zgadłaś — potwierdził.
Nie były to przechwałki. Ani mu w głowie postało, że takie wyznanie zobowiąże ją do wdzięczności. Był bowiem szczery i pod żadnym pozorem nie mógłby dać kłamliwej odpowiedzi na jej proste, pełne ufności pytania.
— Widzisz więc, jak wszystko wyczytałam z oczu! — powiedziała szczęśliwa ze swej przewagi. — Teraz zostałeś naprawdę moim rycerzem. Pomścisz swoją Różyczkę, i dlatego ona, pełna łaski, da ci rękę do pocałunku, a poza tem upominek. Jaki, nad tem muszę się jeszcze zastanowić. Teraz wiem wszystko i mogę już wrócić do mamy.
— Co jej powiesz?
— Wszystko. Nie sądzisz chyba, że przemilczę coś przed matką?
— Uchowaj mnie Boże, ty czysta, szczera duszyczko! — zawołał z przelewającem się po brzegi uczuciem. — Powiedz wszystko, ale powiedz także, aby jej nie przerazić, że wyzwanie jeszcze nie nastąpiło, i dlatego proszę o dyskrecję.
— Stanowczo. Mama spełni twoje prośby. Dobranoc, drogi Kurcie.
— Dobranoc, moja droga, wierna Różyczko!
Wyciągnęła doń ręce i zbierała się do wyjścia. Na progu przystanęła, odwróciła się i rzekła z dziecięco pięknym uśmiechem:
— Zapomniałam o rzeczy bardzo ważnej! Skoro jesteś moim rycerzem, muszę postępować jak dama i dać ci do walki kokardkę. Czy dobra jest ta, którą noszę na sukni, Kurcie?
Jej naturalność, delikatna i czuła, wzruszyła go do głębi. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Odpowiedział:
— O, jaka piękna! Czy naprawdę mi dajesz?
— Chętnie. — Zerwała jedwabną kokardkę z sukni i podała Kurtowi. — Skoro staniesz do walki, przypniesz ją na piersiach. Albo nie! Wszyscy zobaczą! Więc gdzie ją umieścisz?
— Nie na mundurze, lecz pod nim. Na sercu!
Różyczka oblała się rumieńcem i opuściła długie, jedwabiste rzęsy, lecz po chwili podniosła powieki.
— Tak, to najlepsze miejsce. Będę ją później nosiła z dumą.
— Jakto? Mam zwrócić? — zawołał.
— Czy nie?
— Tak; jeśli zechcesz... — I dodał z zakłopotaniem: — Ale wówczas musiałabyś wykupić, jak to czyniły damy.
— Wykupić? Czem?
— Pocałunkiem.
Rumieniec na jej policzkach rozszerzył się jeszcze bardziej i pociemniał. Opanowała niepojęte wzruszenie i zapytała:
— Czy istotnie tak postępowały damy? Nie wiedziałam. — Ale jeśli nie odbiorę wstążki, to nie będę musiała wykupić?
— Nie.
— No, zastanowię się, czy odebrać, czy nie. Co wolałbyś?
Wyznał odważnie:
— Wolałbym otrzymać pocałunek i zachować wstążkę.
— Idźże! Zbyt wiele żądasz! Będę się musiała gruntownie zastanowić, zanim zadecyduję. Zachowaj kokardkę; oznajmię ci później, co się z nią stanie.
Wyszła. Kurt serce miał przepełnione miłością. Przycisnął kokardkę do ust; poczuł subtelny zapach rezedy, który Różyczka tak bardzo lubiła. Położył się na kanapie i długo, długo myślał o niej. W końcu zapadł w sen, pełen zachwycających marzeń o Różyczce. — —



VI
JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ

Kiedy Kurt się ocknął, jasne słońce zaglądało do okna. Łóżko było nietknięte; przespał całą noc na kanapie. Wyszedł na krótką przechadzkę do ogrodu. Gdy wrócił do jadalni na śniadanie, wszyscy już byli zebrani. Szybko, przenikliwie spojrzał na Różyczkę. Wyglądała blado, jakgdyby spała niewiele, i opuściła przed nim oczy. Czy to myśl o pocałunku pozbawiła ją snu?
Matka jej wpatrywała się w niego swemi pięknemi, spokojnemi oczami. Czytał w nich niemą obietnicę, że sekret jego będzie zachowany.
Czas było udać się do szwadronu. Ludwik, odniedawna służący Kurta, osiodłał konia. Był to wspaniały andaluzyjski ogier, podarunek hrabiego. Unger dosiadł go i ruszył do koszar. Gdy wjeżdżał w podwórze, zebrały się już szwadrony. Wszyscy prawie oficerowie byli obecni i czekali na pułkownika, aby rozpocząć ćwiczenia.
Spojrzenia wszystkich przeszyły Kurta. Ravenow, który czuł się już dobrze po wczorajszym wypadku, odwrócił głowę, skoro zobaczył zbliżającego się przeciwnika.
— Do licha, co za rumak! — szepnął Branden, adjutant. — Za czyje pieniądze ten syn marynarza kupił to djabelnie cenne zwierzę. I na tym rumaku zamierza jeździć podczas zwykłej służby?
Kurt ukłonił się kolegom, którzy mu ledwo odpowiedzieli. Jedynie Platen podjechał bliżej, podał przyjaźnie dłoń i rzekł tak donośnie, aby wszyscy słyszeli:
— Dzieńdobry, Ungerze. Przepyszny ogier! Czy ma pan więcej takich w swej stajni?
— Jest to mój koń służbowy — odpowiedział Kurt. — Pozostałe muszę oszczędzać.
— Do pioruna! — mruknął adjutant do swego sąsiada. — Ten plebejusz mówi tak, jakgdyby inne jego konie były cenniejsze. Mam wrażenie, że łajdak puszy się tylko. Ale ten Platen, jak on się rzuca! Trzeba go będzie ująć w karby.
Nadjechał pułkownik. Miał twarz posępną, jakgdyby usiłował okiełzać wściekłość. Adjutant, salutując, podjechał doń.
— Czy jest coś do zameldowania poza codziennym raportem? — zapytał dowódca.
— Według rozkazu, nie, panie pułkowniku, — brzmiała odpowiedź. — Podporucznik Unger stawił się do służby.
— Podporucznik Unger, wystąpić! — rozkazał ostrym głosem pułkownik.
Kurt podjechał i w milczeniu zatrzymał się przed pułkownikiem. Wyglądał, jakgdyby wraz z koniem był ulany z bronzu. Pułkownik zbadał jego ubranie i konia. Chętnie skarciłby go za coś niezgodnego z regulaminem, ale nie było pretekstu. Z wzgardliwem mrugnięciem odezwał się:
— Może pan odjechać. Zawiadomię pana, czy będziesz wogóle potrzebny i kiedy.
Kurt zasalutował; pełnemi susami pomknął przez wrota.
— Świetny jeździec! — mruknął adjutant, śledząc go spojrzeniem. — Gdzie się wyuczył?
Unger przejrzał zamiar pułkownika. Nie chciał go dopuścić do służby, gdyż dwa wyzwania są dostatecznym powodem, aby podporucznika przynajmniej chwilowo usunąć. Gdyby nawet Unger wyszedł z obu pojedynków zwycięsko, oczekiwało go długie zamknięcie w twierdzy.
Kurt uśmiechnął się. Wrócił do domu i oświadczył, aby wytłumaczyć wczesny powrót, że nie uważano jego wstąpienia dziś za konieczne. — —
Ćwiczenia trwały niemal dwie godziny. Zaledwie pułkownik wrócił i wygodnie się zadomowił, przyszedł Platen.
— A, dobrze, że pana widzę, podporuczniku v. Platen, — rzekł szef opryskliwym tonem. — Muszę zwrócić panu uwagę, że nie pojmuję jego wczorajszego postępowania. Czemu pozwolił pan temu człowiekowi zająć miejsce przy sobie? Co więcej, grał pan z nim w szachy?
— Ponieważ jestem zdania, że niegrzeczność hańbi każdego człowieka, zwłaszcza oficera. I ponieważ przypuszczam, że minister, przydając nam nowego kolegę, chyba spodziewa się po nas godnego przyjęcia.
— Ale znał pan naszą zmowę!
— Nie brałem w niej udziału.
— Poszedł pan za nim nawet, jak mi się zdaje.
— Pewnie. Uważam go za człowieka zewszechmiar godnego szacunku. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Ach! — zawołał wściekle pułkownik. — To dziwne. Czy wie pan, że źle usposobisz względem siebie kolegów? A może myśli pan, że nie będzie się na to zważać, iż bierze pan pod swoją opiekę parszywą owcę?
— Wspomniałem, że podporucznik Unger zyskał sobie mój szacunek i przyjaźń, proszę przeto, aby pan zechciał wstrzymać się w mojej obecności od tego rodzaju porównań. Zresztą, na jego prośbę pozwoliłem sobie pana pułkownika odwiedzić.
Ach, chyba nie jako sekundant?
— Owszem.
— Do pioruna, a więc naprawdę ośmielił się mnie wyzwać?
— Z jego polecenia mam prosić pana o zadośćuczynienie.
— To wielce nierozsądny czyn ze strony pana. Czy wie pan, że jestem pana przełożonym?
Pytanie to było wypowiedziane w tonie groźby. Platen odpowiedział z godnością:
— W stosunkach służbowych jestem podwładnym pana, ale w sprawach honoru, przypuszczam, dorównuję każdemu. Mój przyjaciel żąda satysfakcji i prosił, abym ułożył z panem pułkownikiem warunki.
Pułkownik podniecony chodził po pokoju. Dał się wciągnąć w wielce nieprzyjemną sytuację, z której istniało tylko jedno, bardzo wątpliwe zresztą, wyjście. Skorzystał z niego, oznajmiając:
— Pojedynkuję się tylko ze szlachcicem.
— Nie uważa więc pan Ungera za człowieka honoru i odmawia pan satysfakcji?
— Odmawiam.
— A zatem z jego polecenia zwrócę się do majora v. Palm, radcy w sprawach honorowych naszego regimentu, aby zwołał sąd honorowy, który orzeknie, czy mój przyjaciel nie jest zdolny do dania satysfakcji. Ponieważ służba już się skończyła, sąd odbędzie się jeszcze dziś po obiedzie. Mam nadzieję, że wyrok zapadnie przychylny dla mego przyjaciela.
Wyszedł. Niebawem wyszedł również pułkownik, aby zabiegać u członków sądu o wyrok przeciwny pojedynkowi.
Platen udał się przedewszystkiem do podporucznika v. Ravenowa, który przyjął go chłodno i zapytał:
— Czemu zawdzięczam tę zaszczytną wizytę, Platenie?
— Zaszczytną wizytę? Hm, tak obco i formalnie?
— Skoro przeszedłeś do wroga, mogę z tobą być tylko chłodnym i uprzejmym, proszę cię, byś mi odpłacił tą samą monetą.
Platen skłonił się.
— Jak chcesz. Kto broni niewinnego wobec przesądów, ten musi być przygotowany na wszystko. Nie będę cię zresztą długo deranżował, chciałem tylko zostawić adres mego przyjaciela Ungera.
Aha! Poco?
— Sądzę, że powinieneś znać go, aby Ungerowi oznajmić coś dosyć śpiesznego.
— Zgadłeś. Ale nie muszę chyba znać adresu, gdyż przypuszczam, że masz od niego pełnomocnictwo.
— Masz słuszność. Jest do twej dyspozycji.
— Doskonale. Golzen jest moim zastępcą. Jaką broń wybrał twój tak zwany przyjaciel?
— Pozostawia tobie wybór.
Oko Ravenowa błysnęło gniewnie.
Aha, — rzekł — a więc tak pewny siebie? Czy powiedziałeś, że jestem najlepszym szermierzem regimentu?
— Nie. Obraziłbym go. Zresztą nie lęka się ciebie; dowiódł tego, jeśli się nie mylę.
— Ba, oszołomił mnie! A więc ja wybieram?
— Oczywiście.
— No dobrze. W takim razie przeliczył się grubo. Przez dłuższy czas ćwiczyłem się z pewnym Czerkiesem, mistrzem we wschodniej szermierce. Wybieram krzywe szable tureckie, grube i ciężkie, przechodzące wprost w rękojeść. To najlepsza broń do odsiekania głowy.
— Czy cię djabeł opętał! — krzyknął przerażony Platen. — Nie używa się tutaj takiej broni.
— Dał mi prawo wyboru; tak więc zostaje.
— Niema tu handżarów, czy jataganów, czy jak te szable się zowią!
— Mam parę.
— Ależ to nieuczciwość! Masz wprawę we władaniu tą bronią, a on jej wcale nie zna.
— Był tak bezczelny, że dał mi prawo wyboru. Musi teraz żałować. O nieuczciwości niema zgoła mowy.
— A więc walka na śmierć i życie? To straszne!
— Nie lamentuj! Znieważył mnie śmiertelnie, powalił na ziemię. Ponieważ nie powinien zostać w regimencie, przeto stawiam warunek, aby póty walczyć, póki jeden z nas nie legnie martwy, lub, co najmniej, niezdolny do służby.
— Zbyt ostro sobie poczynasz. Muszę ci przypomnieć, że Unger ciebie oszczędzał, chociaż mógł shańbić spoliczkowaniem, właśnie jak tyś zamierzał.
— Każde przypomnienie umocni mnie tylko w powziętych zamiarach. Nie zadawaj sobie trudu.
— Dobrze, wszystko spadnie na twoje sumienie! A czas i miejsce?
Hm! — namyślał się Ravenow. — Czy wyzwał pułkownika?
— Tak, dopiero co. Pułkownik odmawia zadośćuczynienia. Udaję się właśnie do sądu honorowego.
— Nie pojmuję pułkownika. Jego postępowanie może się wydać albo tchórzliwem, albo niekonsekwentnem. Obraża oficera, pozwala się przez niego ośmieszyć i wkońcu chce uniknąć rozprawy. Pragnąłbym, aby obydwa spotkania odbyły się kolejno. Jeśli sąd wypowie się za pojedynkiem, przyjmuję to samo miejsce i ten sam czas, co pułkownik; w przeciwnym razie określę sam. Czy masz mi co jeszcze powiedzieć?
— Nie. A zatem powinienem cię pożegnać z zimną życzliwością. Dozobaczenia!
Udał się wprost do majora v. Palm, radcy spraw honorowych, który przyrzekł natychmiast poczynić odpowiednie zarządzenia. Wreszcie poszedł do Kurta i zdał mu sprawę ze swoich wizyt. Kurt na wiadomość o tureckich szablach wzruszył tylko ramionami:
— Ten gentleman chce mnie usunąć. Nie zna pobłażliwości, niech więc się przekona, że ja będę bardziej wspaniałomyślny. Pułkownik jest tchórzem. Niepodobna, aby sąd honorowy wydał potępiający wyrok. Pułkownik zdecyduje się zapewne na pistolety i to na duży dystans. Jestem gotów go oszczędzić. Twierdza to kara wystarczająca. Kiedy mam się spodziewać rozstrzygnięcia?
— Przed wieczorem.
— Przyniesie mi pan wiadomość?
— Tak, jeszcze zanim pójdę na bal Wielkiego Księcia do Monbijou. Znowu wyrządzono panu złośliwą krzywdę. Miał pan prawo do zaproszenia, a jednak pominięto pana.
— Niech się pan z tego śmieje! — odpowiedział Kurt wesoło. — Obejdę się bez ich zaproszenia; mam prywatne zaproszenie od Wielkiego Księcia.
A! — zawołał Platen. — A więc przyjdzie pan?
— Tak. Muszę panu powiedzieć, że cieszę się względami Wielkiego Księcia. Dowiedział się, jak mnie przyjęto; wczoraj wieczorem oświadczył, że urządza bal jedynie w tym celu, aby mi dać publiczne zadośćuczynienie.
Platen wykonał gest najwyższego zdumienia.
— Szczęśliwiec! — zawołał. — Jesteś ulubieńcem Wielkiego Księcia?
— Był zawsze przychylnie względem mnie usposobiony. Ale proszę panu, abyś nikomu nie wspominał, że przyjdę. Cieszę się zgóry rozczarowaniem panów kolegów, którzy uważają mnie za niepożądanego intruza. — Może mi pan więc przynieść wiadomość do Monbijou; wzamian przedstawię pana Wielkiemu Księciu, hrabiemu de Rodriganda oraz ich damom.
— Wielkie nieba, co za szczęście! Jesteś pan, na Boga, zagadką! Przyznaję jednak, że z przyjaźni pana można ciągnąć pożytek. Czy zechce mnie pan także przedstawić owej przepięknej damie, której dotyczył zakład?
— Owszem. Teraz pożegnamy się, mój drogi Platenie, aby się przygotować do balu. — —
Po południu zebrał się sąd honorowy. Członkami byli wyłącznie przedstawiciele arystokracji, którzy uważali Ungera za parszywą owcę, według wyrażenia pułkownika. Poza tem, osobiste zabiegi pułkownika przyczyniły się do stronniczego wyroku. Stwierdzono że: obraza była wzajemna; pułkownik zaparł się podporucznika, lecz podporucznik wytknął przełożonemu słabą pamięć; obie te obrazy wzajemnie się równoważą. Zatem: Podporucznik Unger nie miał prawa żądać zadośćuczynienia, a pułkownik baron v. Winslow udzielać; że co za tem idzie o pojedynku niema mowy. Dodano uwagę, iż postępowanie podporucznika Ungera było bezwzględne i nie mogło pozyskać przychylności oficerów; powinien to sobie wyperswadować i prosić o inny przydział, ile że jego pochodzenie oraz usposobienie nie odpowiada towarzyskim zwyczajom korpusu oficerów gwardji.
Wyrok byt ujęty w formę protokółu. Platen otrzymał odpis dla Ungera. Widział, że oczekują od niego jakiejś uwagi; nie odezwał się jednak, schował odpis i odszedł. Był przeświadczony, że posiedzenie sądu nie zakończy sprawy.
Pułkownik zato czuł się zwycięzcą. Przypuszczał, że Kurt nie ośmieli się po takiem orzeczeniu nalegać na przystąpienie do służby. Z uczuciem satysfakcji wrócił do domu, aby się przebrać w mundur galowy i przynaglić damy, gdyż wieczór już nastawał, a nie wypadało się spóźniać.
Letni zamek Monbijou, leżący nad Sprewą, na przedmieściu Szpandawa, w uroczej okolicy, był tego wieczora odświętnie udekorowany. W ogrodzie płonęły niezliczone lampjony, ukryte pośród krzewów i kwiatów. W salonach falowało morze świateł. Służba krzątała się; mistrz ceremonji stał pod drzwiami i witał licznych gości.
Zgodnie z zasadą, że pora przybycia powinna odpowiadać skali godności, ukazali się naprzód podporucznicy, poczem inni, w kolejności rangi. W przedpokoju witał ich adjutant Wielkiego Księcia, który wskazywał każdemu właściwe miejsce. Nakoniec przybyli jenerałowie brygady i dywizji wraz z małżonkami.
W dużym salonie ujrzano orkiestrę, która miała przygrywać do tańca. Panowała atmosfera oczekiwania, która uspasabia do szeptów. Służący roznosili chłodzące napoje; z jadalni rozlegały się dźwięki porcelany i szkła, zapowiadając smakoszom oczekującą ich rozkosz podniebienia.
Wreszcie otworzyły się drzwi, oznajmiono Wielkiego Księcia. Wszedł, prowadząc pod rękę Rosetę de Rodriganda, obecnie panią Sternau. Za nimi szli don Manuel, Amy Dryden i matka Sternaua, za tymi, Kurt i Różyczka.
Ujrzawszy Kurta, huzarzy wybałuszyli oczy. Nosił na torsie austriacki order Żelaznej Korony, wojskowy order Marji Teresy, haski Ludwika, order Lwa i order Żelaznego Hełmu obok krzyża zasług wojennych.
Oczy kobiet spoczęły na młodym, zgrabnym podporuczniku. Znały go tylko nieliczne. Panowie zato wlepili oczy w młodziutką kobietę, która opierała się na ramieniu Ungera z wdziękiem i takiem zaufaniem, jakgdyby była jego siostrą.
Obecni, oczywiście, zerwali się z miejsc. Wielki Książę podszedł do jenerała dywizji, zalecając aby go przedstawiono kobietom; wymienił przytem członków swojej świty.
Łatwo zrozumieć wrażenie, jakie wywarła obecność Kurta na podporucznikach. Adjutant v. Branden wytrzeszczył oczy i szepnął do Golzena:
— Ty, czy dobrze widzę... Czy to nie Unger?
— Na Boga, to on... Masz słuszność... — odpowiedział zapytany.
— Skąd Unger do świty Wielkiego Księcia?
Zdumiał się jeszcze bardziej, skoro zobaczył tors Ungera.
— Niech mnie licho porwie! Pięć orderów i jeden krzyż zasługi! Czy jestem zaczarowany?
— Trzyma pod rękę tę córkę stangreta! Zdaje się, Branden, że kpią z nas.
— Zobaczymy, zobaczymy! Jego Wysokość przedstawia ich właśnie. Do pioruna! Co on powiedział teraz naszemu jenerałowi en chef? — zapytał Branden.
Platen, który stał wpobliżu, objaśnił ich z uśmiechem:
— Polecił jenerałowi podporucznika Ungera i jego damę; kazał przedstawić ich oficerom gwardji.
— Niech mnie wszyscy djabli porwą, jeśli coś podobnego przeżyłem! — krzyknął niemal głośno Branden. — Wygląda to na wspaniałe zadośćuczynienie dla tego podporucznika.
— Tak jest — odpowiedział Platen. — Wiem z pewnych ust, że bal został wyprawiony jedynie dla Ungera. Wielki Książe daje świetną nauczkę oficerom gwardji za to, że odtrącili jego ulubieńca. Pułkownik zapomniał wczoraj nazwiska podporucznika; dziś przypomina jemu i nam wszystkim szef całej gwardji.
— Nigdy nie oglądałem tak pysznej sceny, na honor! — mruczał Branden. — Teraz podporucznik przechodzi z rąk do rąk. Teraz zbliża się do pułkownika. Słuchajcie! Ten łotr otwiera usta. Błyska oczami.
Jenerał podszedł właśnie z Ungerem i Różyczką do pułkownika.
— Panie pułkowniku, — oświadczył jenerał — mam honor przedstawić panu pannę Sternau i pana podporucznika Ungera. Wstąpił do regimentu pana; polecam go łaskawej życzliwości pana, baronie v. Winslow!
Pułkownika dusiło w gardle; nie mógł wykrztusić ani słowa; zdobył się jedynie na ukłon. Unger odezwał się:
— Ekscelencjo, za bardzo nadużywaliśmy dobroci pana; pozwoli pan, że pan pułkownik zastąpi Ekscelencję i przedstawi mnie pozostałym panom?
— Istny djabeł! Przeczuwałem to, widziałem z jego oczu! — mruknął adjutant Branden. — Teraz zmusza pułkownika, który uznał go za niezdolnego do dania satysfakcji, aby przeczył swemu wczorajszemu postępowaniu i przedstawił go nam, zachowując tradycyjną formę.
Jenerał ukłonił się i rzekł przyjaznym tonem:
— Sprawiło mi to jedynie przyjemność; ale skoro pan sobie życzy, poruczniku, odstąpię pana pułkownikowi.
Odszedł, a pułkownik, chcąc nie chcąc, musiał wypić nawarzone przez siebie piwo. Na skinienie zbliżyli się oficerowie regimentu. Był zmuszony obrażonemu podporucznikowi wymienić długi szereg nazwisk.
— Dziękuję, panie pułkowniku, — rzekł Kurt chłodno. Następnie podszedł do Platena, przedstawił go Różyczce i dodał: — To mój przyjaciel. Czy nie zechcesz go polecić Wielkiemu Księciu?
Podała Platenowi rączkę, którą ucałował, i rzekła:
— Czy pan tańczy, panie podporuczniku?
— Namiętnie, łaskawa pani! — odpowiedział z rumieńcem radości.
— A więc niech Kurt przyniesie karnet, aby się pan mógł wpisać. Jego przyjacielowi przyrzekam pierwszy po nim taniec. Teraz zaś podejdziemy do Wielkiego Księcia i przedstawię pana.
Oddalili się. Pułkownik został sam wśród oficerów. Wyjął chustkę, otarł czoło i, głęboko oddychając, wyznał:
— Myślałem, że zemdleję. Muszę usiąść!
Podszedł do żony, aby się pocieszyć. Utworzyły się gromadki. Rozmowa toczyła się przeważnie na temat Ungera i nauczki, jakiej ten mieszczanin udzielił oficerom gwardji. Damy były zachwycone. Dowiódł przecież, że jest nietylko pięknym mężczyzną, ale mężczyzną w pełnem tego słowa znaczeniu. Panowie też zaczęli inaczej na niego spoglądać. Ale największa sensacja miała ich dopiero spotkać. Otworzono naoścież drzwi i rozległo się donośnie:
Jego Królewska Mość.
Wielki Książe natychmiast podszedł do drzwi, aby przyjąć wysokiego gościa, który wszedł w towarzystwie Bismarcka. Za nimi szli minister spraw wojskowych i szambelan dworu. Ten trzymał w ręku przedmiot, w którym zbliska poznano skórzany futerał.
— Nie mogłem sobie odmówić spędzenia paru chwil u Waszej Wysokości — rzekł król do Wielkiego Księcia. — Przedstaw mi pan swoich gości.
Najwybitniejsi goście skupili się natychmiast dokoła króla, pozostali stanęli w odpowiedniem oddaleniu, szeptem komentując zachodzące wypadki.
Branden nie mógł utrzymać języka za zębami.
— Król, Bismarck, minister spraw wojskowych tutaj? — rzekł. — To wielkie wyróżnienie dla naszego regimentu. Możemy być dumni. Widzicie szkatułkę w ręku szambelana? Dam sobie głowę odrąbać, jeśli to nie jest order. Na pewno otrzyma go Wielki Książę publicznie, a więc podwakroć zaszczytnie. Spójrzcie, hrabia Rodriganda wraz z ministrem spraw wojskowych stanęli w niszy okiennej! Rozmawiają szeptem, mają poważne miny, spoglądają na pułkownika. Moi panowie, podejdźmy do pułkownika; coś tu się święci, wyczuwam! Jako adjutant mam doświadczenie.
Miał słuszność, gdyż niebawem minister spraw wojskowych podszedł do pułkownika. Ten podniósł się z lękliwym szacunkiem i postąpił parę kroków na spotkanie.
— Panie pułkowniku, czy dostał pan moje pismo, dotyczące podporucznika Ungera? — zapytał minister niezbyt przyjaznym tonem.
— Miałem zaszczyt — brzmiała odpowiedź.
— I przeczytał pan?
— Natychmiast, jak wszystko, co otrzymuję z rąk Waszej Ekscelencji.
— A więc dziwić się należy, że to pismo wywarło wręcz przeciwne skutki. Przypomina pan sobie, że poleciłem panu z naciskiem pana podporucznika?
— Tak jest.
— A jednak dowiedziałem się, że okazywano mu niechęć. Niejedna dobrze urodzona głowa jest pusta wewnątrz i znajduje się w szeregu tylko dzięki urodzeniu. Kierownik spraw wojskowych bywa zawsze wielce zadowolony, kiedy znajduje człowieka odpowiedniego. Tem bardziej bywa zmartwiony, kiedy tacy właśnie ludzie natrafiają na nieusprawiedliwione, a najczęściej złośliwe trudności. Jestem święcie przekonany, że niebawem usłyszę coś wręcz przeciwnego temu, co, niestety, słyszałem ku memu wielkiemu zdumieniu.
Odwrócił się ostro na obcasie i odszedł. Pułkownik stał przez kilka chwil jak nieprzytomny, poczem dopiero wrócił na swoje miejsce. Widać było, że dostał straszliwą naganę.
— Ten jest na dzisiaj moralnie i fizycznie zmiażdżony — szepnął adjutant. — Nie chciałbym znaleźć się w jego skórze. Podporucznik wpadł jak bomba w nasze ciche życie, a teraz odłamki walą nam się na głowy. Gdzież jest ten bohater?
— Tam, przy zwierciadle. Bismarck z nim rozmawia — odpowiedział Golzen.
— Bismarck? Na Boga, to prawda! Co za zaszczyt! Dałbym dwadzieścia pensyj miesięcznych, gdyby Bismarck chciał mi tylko skinąć głową. Niebiosa, dochodzi do niego — Bóg wie, co to ma znaczyć, — sam król.
Spoglądano ze zdziwieniem na młodego człowieka, z którym rozmawiali tak łaskawie obaj potężni mężowie. Nie można było słyszeć ich rozmowy, ale widać było z twarzy, że słowa są przychylne dla podporucznika.
Naraz król skinął na szambelana. Ten wyszedł na środek sali i oznajmił donośnym głosem:
— Moi panowie, mam honor oznajmić panom, że Jego Królewska Mość raczył mianować pana podporucznika Ungera rycerzem drugiej klasy orderu Czerwonego Orła, a to ze względu na wielce ważne zasługi, które podczas swej krótkiej bytności w Berlinie położył dla ojczyzny. Jego Królewska Mość rozkazał równocześnie wręczyć wymienionemu panu podporucznikowi insygnja orderu i zastrzec sobie dalsze postępowanie.
Otworzył szkatułkę, podszedł do Ungera, bladego ze wzruszenia, i przypiął mu gwiazdę na piersi.
Panowała cisza głucha jak w kościele. Jakież to zasługi? W tym krótkim czasie? Musiały być ważne, gdyż Czerwony Orzeł posiadał cztery klasy. Ten podporucznik był formalnie obsypany szczęściem!
Dokoła młodzieńca skupiło się grono winszujących dostojników, na których czele był sam król, Bismarck i minister spraw wojskowych; poczem wszyscy trzej wraz z szambelanem opuścili zamek.
Odejście króla i dygnitarzy ożywiło młodzież. Wielogłosy rumor świadczył o zapale, z jakim omawiano wypadki. Wszyscy wyżsi oficerowie winszowali Kurtowi. Kiedy przez chwilę został sam, podeszła doń Różyczka.
— Drogi Kurcie, co za radosne oszołomienie! — rzekła. — Czy myślałeś o takim zaszczycie?
— Nigdy! Jestem jeszcze wciąż znieruchomiały ze zdumienia. Zdaje mi się, że śnię.
— Słuchaj Kurcie, usługa, o której wczoraj mówiłeś, musi być bardzo ważna, lecz nie chcę wystawiać na próbę twej dyskrecji. Winszuję ci z całego serca. Twoi wrogowie zostali strasznie skompromitowani. Ale, powiedz, co tam z pojedynkiem? Czy pułkownik przyjął twoje wyzwanie?
— Nie, jak mi oznajmił Platen. Odbył się sąd honorowy; orzekli, że nie mam prawa żądać zadośćuczynienia. Na początku uroczystości wręczył mi Platen protokół, zawierający przebieg sądu i wyrok.
— Pokaż mi, proszę, drogi Kurcie!
— Tu, w tem otoczeniu? Czy nie chciałabyś poczekać, aż wrócimy do domu, Różyczko?
— Nie. Ta sprawa jest tak ważna, że nie mogę czekać długo. Zastanów się, że jesteś moim rycerzem; musisz zatem prędko spełniać prośby swej damy.
— No dobrze, oto protokół.
Dał jej kopertę z odpisem protokółu. Ukryła ją pod chustką, aby nikt nie widział, i znikła w bocznym pokoju. Niebawem stanęła w drzwiach. Jej piękna twarzyczka była zarumieniona ze złości; jej oczy błyszczące szukały pułkownika. Stał oto z majorem v. Palm, adjutantem v. Brandenem i podporucznikiem v. Ravenowem. Szybko zbliżyła się do nich, ukłoniła sucho i rzekła:
— Panowie wybaczą, że im przeszkadzam. Muszę z panem pomówić, panie pułkowniku.
— Jestem do usług, łaskawa pani, — odpowiedział z nader grzecznym ukłonem, zamierzając z nią odejść.
— O proszę, — rzekła — możemy zostać. Ci panowie powinni słyszeć, co chcę panu powiedzieć. Pan podporucznik Unger wyzwał pana?
— Niestety, tak, — odpowiedział z zakłopotaniem pułkownik.
— I oświadczył pan, że uważa go za niezdolnego do dania satysfakcji?
— Łaskawa pani, — szepnął — muszę pani powiedzieć...
— Dobrze! Złożono sąd honorowy, który wypopowiedział się przeciw podporucznikowi. Oto jest protokół. Pan podporucznik nosi uniform króla; w kwestjach honoru dorównywa panu. Oświadczam, że będę pana uważała za tchórza, jeśli odmówisz satysfakcji. Człowiek honoru musi tak samo odeprzeć obrazę, jak bezczelne napaści na kobiety, które się czyni przedmiotem grubjańskiego zakładu. Rozstrzygnięcie sądu honorowego nie świadczy bynajmniej, aby panowie sędziowie wiele sobie robili z honoru. To mówi panu kobieta, panie pułkowniku! Rozerwę tu, wobec świadków protokół i rzucę do nóg pana, jeśli nie załączę do osobistej prośby do króla. Skoro pan dziś nie oświadczy panu podporucznikowi Ungerowi, że przyjmujesz jego wyzwanie, jutro rano udam się do Jego Królewskiej Mości, aby mu powiedzieć, jaką odwagę mają pułkownicy jego gwardji. Bardzo mi przykro, że nie jestem mężczyzną, pułkowniku, i że nie mogę poprzeć słów swych szpadą, czy pistoletem.
Odeszła dumnie i zostawiła oficerów w niedającem się opisać zmieszaniu. Pułkownik był blady jak kreda.
— Mnie, mnie! — zgrzytał. — Ten łotr dał jej odpis. Zastrzelę go, jak wściekłego psa!
— A mnie — dodał Ravenow — miała na myśli, mówiąc o bezczelności i grubjaństwie. O, ubolewam, że nie jest mężczyzną! Jużbym ją umiał poskromić. Lecz ulubieniec jej drogo mi za to zapłaci!
— Przeklęta sekutnica! — rzekł adjutant. — Niech mnie licho porwie, jeśli nie odważy się pójść do króla. Co pan uczyni, panie pułkowniku?
— Jak pan mniema, panie majorze v. Palm? Jesteś radcą w tych sprawach — odezwał się pułkownik.
— Sądzę, że niepodobna się teraz upierać przy wyroku sądu honorowego. Dzisiaj okazało się, że Unger może dać zadośćuczynienie. Zresztą, napaść tej damy jest tak zuchwała, że krwią należy ją zmyć.
— I ja tak sądzę — rzekł pułkownik. — Skoro się przekonałem, że nie poniosę szwanku na honorze, stawiając się do dyspozycji Ungera, nie odmawiam mu tego prawa. Daję panu słowo honoru, że się postaram go zabić.
— Pozostaw to pan mnie, panie pułkowniku, — wtrącił Ravenow. — Wyzwałem go na tureckie szable; nie ujdzie mi zatem. Bijemy się, dopóki jeden z nas nie padnie martwy, lub co najmniej niezdolny do służby.
— Gdzie, kiedy nastąpi spotkanie? — zapytał pułkownik.
— Jeszcze nie określono — odpowiedział Ravenow. — Oczekuję waszego rozstrzygnięcia, gdyż dobrze byłoby, aby obie sprawy zostały załatwione jednocześnie. Jak panowie mniemacie?
— Podzielam zdanie pana. Powiem Platenowi, że przyjmuję wyzwanie. Jakie miejsce proponuje pan, podporuczniku?
— Co pan powie o parku za browarem na Kreuzbergu?
— Doskonale się nadaje. A czas?
— Nie chciałbym tracić ani minuty, gdyż pragnę jak najprędzej rozpłatać temu Ungerowi czaszkę. Opuścimy zamek niedługo po północy. Godzina wystarczy na załatwienie osobistych spraw. Co sądzi pan o godzinie czwartej nad ranem?
— Wyśmienicie.
— Ale mam prośbę, panie pułkowniku. Jesteś ojcem rodziny, ja kawalerem; poza tem pańskie stanowisko jest inne, niż moje. Jakkolwiek wypadnie rozstrzygnięcie, pan poniesie większą karę, niż ja. Proszę więc pana, abyś mi ustąpił pierwszeństwa.
Przez wzgląd na rangę pułkownik nie powinien był na to przystać. Atoli pomyślał o swojej rodzinie, o karach, które pociąga za sobą pojedynek; zmiarkował, że może nie dojść do walki, jeśli Ravenow zabije przeciwnika. Odpowiedział więc:
— Jesteś pan zuchem, podporuczniku; nie odmówię prośbie pana. Majorze v. Palm, jako radca spraw honorowych musisz być przytem obecny. Brandenie, zechce mi pan sekundować?
— Z największą przyjemnością, panie pułkowniku, — odrzekł zapytany.
— A więc idźże pan natychmiast do Platena, sekundanta Ungera, i powiedz, że oczekuję przeciwnika jutro o czwartej rano w oznaczonem miejscu. Przyniosę ze sobą pistolety. Odległość — dwadzieścia kroków. Będziemy strzelać, dopóki jeden z nas nie będzie martwy, lub niezdolny do służby. Postaram się o lekarza.
— W jakim porządku padną strzały?
— Na komendę i równocześnie.
— Pańskie warunki są równie surowe, jak moje, — rzekł Ravenow. — Unger nie opuści placu. Pomówię natychmiast z Golzenem. Jako mój sekundant pójdzie do Platena i zakomunikuje nasze warunki.
Po kilku minutach v. Golzen, adjutant i Platen podeszli do Kurta, który siedział z Różyczką na kanapie.
— Panie podporuczniku, chcemy z panem pomówić — rzekł Platen.
— Chodź pan do pokoju bocznego — powiedział Kurt. — Pani wybaczy mi tych kilka chwil.
— Nie, bynajmniej, — rzekła Różyczka. — Przypuszczam, że rozmowa wasza będzie się tyczyła pojedynku; czyż nie tak, moi panowie?
Adjutant skinął głową i, spojrzawszy na Kurta, oświadczył:
— Słusznie pani przypuszcza, łaskawa pani. Ponieważ pan Unger obrał niezwykłą drogę i wtajemniczył damę w sprawę honorową, przeto nie widzę powodu, aby pani nie znała celu naszej rozmowy.
— Przyjaciela mego nie może spotkać żaden zarzut za szczerość wobec mnie — odpaliła Różyczka. — Przycisnęłam go w taki sposób, że nie mógł zaprzeczyć, o ile nie chciał kłamać. Zresztą, mam zupełne prawo wejść w tę sprawę, gdyż to ja zostałam obrażona przez jednego z przeciwników. Spodziewam się przeto, że i teraz się nie cofniecie i omówicie sprawę w mojej obecności.
Panowie zamienili ze sobą pytające spojrzenia. Golzen zwrócił się do Kurta:
— Co pan podporucznik powie o tem?
— O, mnie wszystko jedno! — odrzekł chłodno Kurt. — Cała sprawa nie wydaje mi się tak poważna i ważka, abym się miał nad tem zastanawiać.
Ze złością odezwał się adjutant:
— Wkrótce stwierdzi pan, że jednak jest dosyć poważna, przynajmniej dla pana. Będzie pan miał przeciwko sobie dwóch przeciwników w walce na śmierć i życie. W naszem środowisku nie uważa się pojedynku za zabawę. Może pan być pewny, że żaden z pańskich przeciwników nie zechce pana oszczędzić.
— Wiem — rzekł spokojnie Unger.
— Dobrze, więc streszczajmy się!
Obaj sekundanci zakomunikowali warunki.
— Widzę, — rzekł Unger, skoro skończyli, — że przeciwnicy godzą w moje życie. Podporucznik v. Ravenow zaproponował cudzoziemską broń, myśląc, że nią nie władam. Moi panowie, już chłopcem będąc, ćwiczyłem się w tureckich szablach, a zatem nie lękam się Ravenowa. Przyjmuję wasze warunki. Nie będąc wszelako rzeźnikiem, oświadczam, że chętnie dam posłuch próbom pojednania, które pan major v. Palm, jako radca spraw honorowych, przedsięweźmie. Szczere odwołanie lub odpowiednie oświadczenie ma dla mnie, jako człowieka, taką samą wartość, co satysfakcja.
Oficerowie spokojnie przysłuchiwali się tym słowom. Adjutant rzekł z dwuznacznym uśmiechem:
— Kolego, o odwołaniu nie będzie mowy, o ile znam obu panów. A co się tyczy pańskiej gotowości do pojednania, to wolę o niej nie wspominać mojemu mandatarjuszowi, bo pomyśli, że wypływa z braku odwagi.
— O, proszę, niech pan powie! Co myśli v. Winslow przed walką o mojej odwadze, to mnie zgoła nie obchodzi. Dopiero po spotkaniu będzie mógł mnie ocenić. Zastanie mnie pan na miejscu punktualnie o czwartej.
— Załatwione — rzekła Różyczka. — Teraz jednak, panie podporuczniku v. Golzen, zechce pan oznajmić panu podporucznikowi v. Ravenow, że i ja będę obecna.
Ach! — zawołali ze zdumieniem panowie.
— Nie można, Różyczko, — odparł Kurt. — To jest sprzeczne ze zwyczajem.
— Nie mów mi o tem, Kurcie, — odpowiedziała. — Ten bezczelny człowiek napadł na mnie publicznie, publicznie kłamał, teraz więc niech będzie ukarany w moich oczach. Czy jest to zgodnie ze zwyczajem, czy nie, — ja tego chcę i słusznie! Na placu, gdzie odbędzie się pojedynek, będzie musiał wyznać, że jest kłamcą i że musiał wyskoczyć z powozu, aby nie wpaść w ręce policjanta. Ja tego żądam!
— Nie możemy przystać na obecność pani — rzekł, potrząsając głową, Golzen.
Podniosła się z błyszczącemi oczyma, spojrzała mu prosto w twarz i rzekła:
— Panie v. Golzen, nazwano mnie tylko nazwiskiem Sternau, ale w żyłach moich płynie krew hrabiego de Rodriganda. Nalegam na obecność moją przy pojedynku. Pomów pan ze swymi mocodawcami! Jeśli nie usłyszę waszej zgody, zanim zasiądziemy do stołu, to daję panu słowo, że przy stole opowiem na głos, w jaki sposób byłam zmuszona odbyć spacer z niejakim panem v. Ravenowem. Przeciwnicy mego przyjaciela nie znają pobłażliwości; niechże więc nie liczą również na moją wyrozumiałość.
Pożegnała ich krótkim gestem i z taką godnością, że odeszli, nie śmiąc się odezwać. Kurt z podziwem spoglądał na nią. Czyżby to była ta słodka, cicha i łagodna istota, z którą tak często dawniej się bawił?
— Żądałaś zbyt wiele, Różyczko.
— Przystaną na te żądania — odparła z pewnością w głosie. — Ravenow nie zechce się wystawić na kompromitację.
— Ale przeżyje straszną walkę wewnętrzną. To nie szopka przyznać się wobec sekundantów do kłamstwa. Chciałem na miejsce pojedynku pojechać konno, aby mnie nikt nie zauważył; z tobą będę musiał wziąć pojazd, a to rzuca się w oczy.
— Poprosisz swego sekundanta, aby załatwił powóz i czekał na nas w oznaczonem miejscu. Będziemy zatem mogli wyjść, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Nie sprzeciwiał się dłużej. Wiedział, że jej postanowienie jest niezłomne. —
Pułkownik stał we wnęce salonu wraz z Golzenem, Ravenowem i adjutantem. Uważny obserwator mógłby spostrzec, że toczą ożywioną rozmowę w sprawie, w której nie mogą się zgodzić.
Tymczasem poproszono gości do stołu. Wielki książę wziął pod rękę matkę Sternaua, a za nim utworzył się długi szereg par.
— Nie można tracić ani chwili — rzekł Golzen do Ravenowa. — Czy mam zakomunikować twoją zgodę, czy też chcesz się narazić na kompromitację?
Na twarzy Ravenowa malowała się wściekłość i zakłopotanie, złość i zawstydzenie. Z widocznem samoopanowaniem odpowiedział wreszcie:
— Dla mnie, tam do licha! Idź i powiedz tej sekutnicy, że nic nie stoi na przeszkodzie jej obecności.
Golzen odszedł. Pozostali oficerowie odwrócili się. A więc słusznie powiedział Kurt, że Ravenow kłamie. Zezwoleniem, danem Różyczce, sam przyznał się do łgarstwa. — —
Potrawy były wyszukane, nastrój bardzo ożywiony.
Potem rozpoczęły się tańce. Różyczka tańczyła to z Kurtem, to z Platenem. Tańczyła tylko z nimi oraz z kilkoma wyższymi oficerami, którym zwyczaj dworski nakazywał taniec z damami, znajdującemi się w orszaku Wielkiego Księcia.
Na krótko przed północą wycofał się Wielki Książę; hrabia de Rodriganda pojechał również ze swojem towarzystwem do domu. Tak samo uczynili dostojnicy. Zabawa nabrała więcej swobody i werwy. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.