Maskarada w Moguncji/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Maskarada w Moguncji
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KAROL MAY


Maskarada w Moguncji
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland




I
OKO W OKO

Uczestnicy pojedynków nie czekali końca balu.
Wrócili do siebie, aby się przygotować do rozprawy. Kurt siedział w swoim pokoju, zaczytany w dziele znakomitego jenerała v. Glausewitza.
Nastał poranek; brzask zmącił światło lampy. Zapukano cicho do drzwi. Na zaproszenie weszła Różyczka, gotowa do wyjazdu.
— Dzieńdobry, Kurcie! — powitała go, wyciągając rękę. — Czy spałeś?
— Nie — odpowiedział.
— Czy sporządziłeś testament? — zapytała żartobliwie.
Odezwał się poważnym tonem:
— Moja droga Różyczko, wynik pojedynku nawet dla najlepszego szermierza i strzelca jest zawsze niepewny. A jeśli się wychodzi zwycięsko, to przygnębia myśl, że się zabiło lub zraniło człowieka.
— Słusznie, drogi Kurcie. Ale nie jestem zaniepokojona. A co się tyczy twoich przeciwników, to możesz mieć spokojne sumienie. Słyszałeś, że pragną twej śmierci.
— Ale ja ich nie zabiję.
— Proszę cię jednak bardzo, abyś dla zbytniej pobłażliwości nie narażał się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo. Powiadają, że Ravenow jest dzielnym szermierzem, a pułkownik wyśmienitym strzelcem.
— Nie troszcz się! Czuję swą przewagę.
— A moja kokardka, Kurcie? Miała być twoim talizmanem.
— Noszę na sercu — uśmiechnął się. — Zastanowiłaś się, czy zażądasz jej zpowrotem?
— To zależy, czy będę zadowolona z twego postępowania wobec wrogów, — rzekła. — Ale już pół do czwartej.
— Właśnie na tę godzinę umówiłem się z Platenem na rogu ulicy.
— A więc wyjdźmy cichaczem!
Zarzuciła przez ramię płaszcz ranny. Kurt włożył go jej na plecy; ośmielił się nawet zawiązać na szyi.
— O, Kurcie, a jeśli cię jednak trafi kula! — rzekła szeptem. Oczy jej miały wilgotny blask.
Uspokoił ją.
— Nie lękaj się, Różyczko! Chodź, powinniśmy już iść.
Opuścili pokój i dom tak cicho, że nikt ich nie słyszał. Na rogu ulicy czekał Platen w powozie; na koźle siedział służący. Przywitali się i wsiedli.
Z bocznej ulicy skręcały dwa inne powozy.
— Pułkownik i Ravenow — rzekł Platen, który z ławeczki swojej mógł dojrzeć pasażerów powozów. — Są tak punktualni jak my, ale my będziemy mieli honor przyjechać wcześniej. Henryku, nie pozwól się wyprzedzić!
Służący trzasnął z bicza na znak, że zrozumiał intencje swego pana.
Wkrótce potem minęli wrota hali. Dziesięć minut przed czwartą dotarli do browaru. Oto i park. Powóz skręcił w boczną aleję i wreszcie zatrzymał się na wolnem miejscu, otoczonem drzewami i zagajnikiem. Wysiedli.
Niebawem nadjechały pozostałe powozy. Przywitano się poważnie, niemem skinieniem głowy. Służący objęli wartę, aby usunąć ewentualne przeszkody. Lekarz wyciągnął instrumenty i opatrunki.
Kurt rozesłał pled na ziemi, pod starym dębem.
— Czy nie zechcesz tu stanąć, Różyczko? — zapytał. — Trawa wilgotna; tu jest sucho i stąd będziesz mogła się przyglądać.
— Dziękuję ci — rzekła, stając na pledzie i opierając się o drzewo.
Platen i Golzen zbadali plac. Golzen podszedł do powozu Ravenowa i przyniósł tureckie szable.
— Idź, drogi Kurcie, — rzekła szeptem Różyczka. — Ravenow już czeka.
— Czy zniesiesz widok krwi? — zapytał stroskany.
— Przypuszczam; nie będzie to twoja krew.
Ravenow stał nad szablą, którą Golzen położył na ziemi. Kurt podszedł do drugiej. Zbliżyli się pułkownik i adjutant, świadkowie walki. Przy nich stał major v. Palm. Jako arbiter był obowiązany zaproponować pojednanie. Podszedł do przeciwników i zapytał:
— Pozwolą panowie, że powiem słówko?
— Pozwalam — oświadczył Kurt.
— Ale ja nie! — krzyknął Ravenow. — Zostałem ciężko znieważony. Nie traćmy słów na próby pojednania.
— A więc nic więcej dorzucić nie mogę. Byłem gotów wysłuchać pana majora. Proszę to wziąć pod uwagę — powiedział Kurt.
— Tchórzem jest każdy, kto oświadcza, że gotów odstąpić od pojedynku, — rzekł Ravenow, podnosząc szablę. — Zaczynamy!
Kurt podniósł swoją. Obaj sekundanci wyciągnęli szpady i stanęli u boku swoich klientów. Walka mogła się rozpocząć na znak dany przez majora v. Palma. Naraz usłyszano głos Różyczki:
— Poczekajcie jeszcze chwilę, panowie. Zanim się rozpocznie, muszę zapytać podporucznika Ravenowa, czy wciąż jeszcze twierdzi, że mnie odprowadził do domu?
Ponieważ oczy obecnych skierowały się na niego, zmuszony był odpowiedzieć. Rzekł szyderczo:
— Dam odpowiedź szpadą. Na takie pytania odpowiada się tylko krwią!
Obaj przeciwnicy zajęli stanowiska. Kurt stał spokojny i opanowany. Ravenow zagryzał wargi; nozdrza mu lekko drgały. Chwila była poważna.
Major podniesieniem ręki dał znak do rozpoczęcia.
Ravenow natarł odrazu tak gwałtownie, jakgdyby miał przed sobą słonia. Aliści Kurt z łatwością odparował ten cios. Z szybkością myśli nastąpił teraz cios Kurta tak silny, że szabla wyleciała z ręki Ravenowa.
Sekundanci skrzyżowali szpady między przeciwnikami, aby Kurt nie mógł natrzeć na bezbronnego Ravenowa. Lekarz podniósł szablę i zwrócił właścicielowi, który natychmiast podjął atak.
Obie ciężkie klingi błyskały w zderzeniu. Rozległ się ostry podźwięk stali i głośny krzyk. Wydał go Ravenow. Szabla przeleciała dużym łukiem ponad placem, i świadkowie z przerażeniem ujrzeli odrąbaną dłoń na rękojeści.
Kurt opuścił szablę.
— Panie doktorze, zobacz pan, czy jeden z nas jest niezdolny do służby! Taki był bowiem warunek pana v. Ravenowa.
Przeciwnik stał znieruchomiały. Z kikuta spływał strumień krwi. Następnie zachwiał się; sekundant podparł go, aby podtrzymać. Ranny nie wydał ani jednego dźwięku. Pozwolił się ułożyć na trawie i patrzał na zranioną rękę, poczem przymknął powieki.
— No, doktorze, jakże? — zapytał Kurt.
— Ręka jest stracona — odpowiedział doktór.
— Sądzę, że warunek spotkania został spełniony?
— Tak; pan podporucznik wystąpi ze służby.
— A więc dotrzymałem słowa i mogę odejść.
— I ja także — oświadczył Platen i zwrócił się szeptem do Kurta: — Włada pan szablą jak istny djabeł! Wykazał pan zręczność wprost nie do wiary. Dużo będą mówić o tym pojedynku. Czy jest pan równie wyćwiczony w pistoletach?
— Sądzę.
— A więc nie lękam się o pana. Ale, przepraszam pana, muszę się widzieć z Ravenowem.
— Idź pan; ja bowiem podejdę do swej pani.
Kurt podszedł do Różyczki, która wyszła na spotkanie i uścisnęła obie jego ręce. Tymczasem panowie zajęli się Ravenowem. Lekarz pracował sondą i obcążkami, szukając żył. Dopiero po kilku chwilach zdołał zatamować krew i założyć opatrunek. Ravenow zgrzytał zębami z wściekłości i bólu. Spoglądał na ręce lekarza i od czasu do czasu rzucał nienawistne spojrzenia w kierunku Kurta.
— Kaleka! — jęczał. — Nieszczęsny kaleka! Pułkowniku, czy przyrzekasz, że go zastrzelisz?
— Przyrzekam! — odpowiedział pułkownik. — Nie zgodzę się na żadne pojednanie.
— Dobrze; to mnie krzepi. Doktorze, muszę się przyglądać walce; niech się pan nie sprzeciwia!
Lekarz się namyślał.
— Każde podniecenie może zaszkodzić; pozwolę panu jednak zostać. Pan v. Golzen niech pana podtrzymuje. Właściwie powinienby pan natychmiast udać się do domu.
— Toby mnie jeszcze bardziej podnieciło; zabiłoby mnie. Nie; muszę widzieć, jak ten człowiek zginie! A wówczas chętnie zrezygnuję ze swojej ręki. Nie daj mi pan czekać; zaczynajcie!
Platen przysłuchiwał się jego słowom, nie biorąc w obronę Kurta. Teraz jednak skinął na adjutanta:
— Panie kolego, jestem gotów, jeśli pan sobie życzy.
Branden skinął potakująco i obaj poszli na środek placu. Odległość wyznaczono zapomocą dwóch wetkniętych w ziemię szpad. Adjutant przyniósł szkatułkę z pistoletami pułkownika. Zauważywszy to, Kurt opuścił Różyczkę, zbliżył się, wziął jeden z pistoletów i obejrzał z miną znawcy:
— Doskonałe! Ponieważ jednak nie znam tego pistoletu, wolno mi chyba dać strzał próbny?
— Strzelaj pan! — rzekł krótko sekundant przeciwnika.
Ranny uśmiechnął się drwiąco.
Kurt nabił i obejrzał się za celem. Na dalekiej gałęzi jakiegoś dębu wisiała wielka szyszka. Kurt wskazał na nią i rzekł:
— A więc trafię w tę szyszkę.
Mierzył długo, aby wziąć dobry cel, i wypalił. Rozległo się wielogłose: — Hm! — i chrząkanie. Nie trafił w oznaczoną szyszkę, lecz w odległą o metr gałąź, która wnet runęła.
— Bogu dzięki, marnie strzela! — myślał pułkownik.
Tak samo sądzili pozostali. Platen odciągnął Kurta na bok i rzekł zatroskanym głosem:
— Ależ, na miłość Boską, drogi Ungerze, jeśli pan nie strzela lepiej, jesteś zgubiony! Pułkownik zapewnił słowem honoru Ravenowa, że zastrzeli pana bez litości.
— Niechaj spróbuje — brzmiała odpowiedź. — Przekonałem się, że ten pistolet jest istotnie doskonałej roboty.
— Jakto? Kpi pan sobie? Mimo doskonałego pistoletu, spudłowałeś.
— Wręcz przeciwnie; trafiłem dokładnie w cel. Tylko dla pozoru wskazałem szyszkę, w rzeczy samej celowałem dokładnie w punkt, w który trafiłem. Wie pan chyba, że kiedy kto oszukał przeciwnika, to już w połowie wygrał.
Ach, na Boga, jesteś pan straszliwym przeciwnikiem! — podziwiał Platen. — Nie chciałbym się bić z panem.
Obaj sekundanci nabili broń. Okryto ją chustką. Każdy z przeciwników wyciągnął po pistolecie i wrócił na stanowisko. Teraz znów nastąpiła chwila, kiedy major powinien był interwenjować.
— Moi panowie! — zaczął. — Czuję się w obowiązku...
— Spokojnie, kolego! — rzekł pułkownik. — Nie chcę słyszeć ani słowa!
Widział, jak źle Kurt strzelał. To spotęgowało jego pewność i butę.
— Ale ja proszę, aby pan major mówił, — odezwał się Kurt. — Nie należy się mordować, skoro są inne drogi wyrównania sporu. Oświadczam, że będę zupełnie zadowolony, jeśli mnie pan pułkownik poprosi o wybaczenie.
— O wybaczenie? — krzyknął pułkownik — Tylko szaleniec może tak mówić! Nie ustąpię ze swego stanowiska, gdyż dałem słowo honoru, że jeden z nas zostanie na placu. Zaczynajmy!
Ustawiono się zgodnie ze zwyczajem. Obaj przeciwnicy podnieśli broń. Kurt celował w rękę pułkownika. Miał głowę lekko schyloną w kierunku majora, co dowodziło, że z uwagą oczekuje jego komendy. Należało wyprzedzić przeciwnika. Oczywiście, nie z taką różnicą czasu, aby to mogło ujść za nieuczciwość, trzeba więc było o sekundę wcześniej spuścić kurek. Major zaczął liczyć:
— Raz — dwa — trzy!
Padły strzały.
— Panie Boże! — zawołał jednocześnie pułkownik i odstąpił o kilka kroków.
Pistolet upadł na ziemię. Lewą ręką uchwycił się za prawą.
— Ugodzony? — zapytał sekundant.
— Tak, w rękę, — jęknął pułkownik.
Lekarz podszedł i zaczął badać ranę. Potrząsnął głową i spojrzał na Kurta, który stał wciąż na stanowisku.
— Zmiażdżona, całkowicie zmiażdżona, — oświadczył, nożycami prując rękaw do łokcia. — Kula przebiła rękę, rozerwała przegub i wdarła się do przedramienia. Tu przerwała żyły i wyszła przez ubranie. Chyba upadła niedaleko stąd.
— Czy można rękę uleczyć? — zapytał ze strachem pułkownik.
— Nie, trzeba amputować.
— A zatem niezdolny do służby? — zapytał Kurt.
— Najzupełniej! — odpowiedział doktór.
— Mogę więc opuścić stanowisko — oświadczył zwycięzca.
Rzucił pistolet i odszedł. Różyczka oczekiwała go z błyszczącemi oczami. Cały świat dumy malował się w jej spojrzeniu.
— Znowu zwyciężyłeś! — rzekła stłumionym, ale radosnym głosem. — Wiedziałam, że nikt cię nie pokona. Czy naprawdę stracił rękę, drogi Kurcie?
— Tak; już nigdy nie będzie władał szablą.
— Sprawiedliwe, a przecież okropne. Idźmy stąd, Kurcie!
— Musimy czekać na Platena, droga Różyczko. Ale wsiądźmy do powozu; Platen zaraz nadejdzie.
Sekundant został chwilowo na placu. Przyglądał się lekarzowi, który pracował nożem tak, że pułkownik nie mógł się powstrzymać od krzyku.
— Ja także kaleką, ja także! — krzyczał. — Ravenowie, słyszy pan?
— Czy słyszę! — odparł Ravenow, mimo osłabienia zbliżając się, wsparty na ramieniu Golzena. — Ten człowiek jest w sojuszu z djabłem. Mam nadzieję, że licho wkrótce go wyprawi do piekła.
— Mylisz się — odpowiedział poważnie Platen. — To, co nazywasz djabłem, jest tylko doskonałem władaniem bronią. Unger jest moim przyjacielem, i nie mogę spokojnie słuchać, kiedy się po takich dowodach honoru i sprawności nadal go obraża. To on był znieważony, a jednak nie łaknął krwi. Chcieliście go co najmniej pozbawić zdolności do służby, i oto sami doznajecie tego losu.
Rzekłszy to, wrócił do swego przyjaciela. — —
— Znieruchomiałem ze zdumienia — zawołał Ravenow. — Gdybym nie był ranny, wyzwałbym tego Platena na szpady!
— Lew jest ranny, więc szczekają szakale, — dodał pułkownik. — Ale nie na tem koniec. Ach, doktorze! Co pan tnie? Czy sądzi pan, że to kotlet?
— Musi pan wytrzymać, panie pułkowniku, — odpowiedział lekarz.
— Że to też prawa ręka! — jęknął zmartwiony Ravenow. — Wyćwiczę lewą, poczem wyzwę go powtórnie. A wówczas już mi nie ujdzie!
— Niech się pan nie podnieca — prosił lekarz. — Panie v. Golzen, niech pan wsadzi podporucznika do powozu. Niech jedzie do domu. Będę u niego za jaką godzinę.
— Dla mnie — rzekł Ravenow — niema tu już nic więcej do roboty. — Z szyderczym uśmiechem dodał: — Panie pułkowniku, jestem niezdrów, czy mogę prosić o urlop?
— Idź pan! — mruknął przełożony. — Znalazłem się w tem samem położeniu i jestem wielce ciekaw, jak się ta choroba rozwinie. Postaraj się pan skończyć, panie doktorze. A może pan myśli, że to przyjemność dostać się pod pański przeklęty nóż?
Niebawem odjechały powozy, a plac znowu zaległa cisza i samotność. — —
Na rogu, gdzie ich przedtem oczekiwał, Platen pożegnał się z Kurtem i Różyczką.
— Jak pan zamierza postąpić? — zapytał. — Czy sam złożysz meldunek?
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Kurt. — Najlepiej będzie samemu zameldować. W tej chwili jestem znużony i chcę odpocząć; potem zobaczy się, co robić.
— Nie mogę się położyć; oczekuje mnie służba. Pułkownik i Ravenow będą nieobecni. Przypuszczam, że przeżyję dziś wielce niespokojny dzień. Do zobaczenia, drogi Ungerze. Polecam się, łaskawa pani!
Platen odjechał, podczas gdy młoda para doszła pieszo do willi.
Wszyscy tu jeszcze spali. Oboje weszli, przez nikogo niezauważeni. Różyczka doprowadziła Kurta aż do pokoju, gdyż tędy prowadziła jej droga. Otworzył drzwi i wszedł, a ona za nim, aby się pożegnać.
— Czy naprawdę nie wiesz, jak postąpić? — zapytała.
— Nie. Właściwie powinienem złożyć meldunek pułkownikowi, ale skoro sam brał w tem udział, więc ta droga odpada. Odpoczniemy, Różyczko, a potem się zastanowimy. Tymczasem dziękuję Bogu, że mnie ustrzegł przed śmiercią. Czy wiesz, czyja opieka mnie ocaliła? Twoja! Nosiłem bowiem talizman, który mi dałaś.
— Ach, moja kokardka! Tak, byłeś odważnym rycerzem i obroniłeś honor swej damy.
— Ale co będzie z talizmanem? Czy żądasz zwrotu?
Stanęła w ponsach.
— Zobaczymy, skoro odpoczniemy. Tak ważne rzeczy wymagają namysłu.
— Teraz jesteś naprawdę złą Rosetą! Przyrzekłaś, że rozstrzygniesz po pojedynku. Decyzja miała zależeć od przebiegu walki.
Ha, tak, — być może, że tak powiedziałam, ale czy zależy ci na pośpiechu?
— Rozumie się — odparł wesoło. — Muszę naprawdę wiedzieć, czy ten talizman zostanie wykupiony, czy nie.
— Pocałunkiem?
— Tak; pocałunkiem.
Stała przed nim taka słodka i wzruszona. Słońce zaglądało do okna i objęło ją ciepłemi promieniami. Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Drogi Kurcie, czy wiesz, że jestem z ciebie zadowolona? Naraziłeś dla mnie życie, dlatego pragnę wykupić talizman, jeśli tego sobie życzysz.
Wyjął z pod munduru kokardkę i podał.
— Oto ona, Roseto.
— A oto pocałunek.
Położyła rączki na jego plecach, zbliżyła usta do jego warg i złożyła pocałunek, krótki i ostrożny.
A, to jest pocałunek? — zapytał nieco rozczarowany.
— Myślę — roześmiała się. — Czy to było co innego?
— Był to pocałunek, ale taki, jakim się naprzykład całuje ciotkę, która ma szpetny, długi nos i kilka na nim pigmentów.
— Czy wiele ciotek całowałeś, że wiesz tak dokładnie?
— O nie, gdyż stare ciotki całuje się niechętnie.
— A kogo chętnie?
— Młode, śliczne Różyczki.
— Idźże, nie mów mi tego! Muszę cię za to ukarać. Nie chcę wcale twego talizmanu. Bierz go zpowrotem!
Schwycił szybko kokardkę, położył na stole za sobą i rzekł z poważną miną:
— Ale to nie uchodzi tak prędko!
— Cóż takiego, drogi Kurcie?
— Zwrócenie talizmanów. W tak ważnych sprawach trzeba postępować słusznie i bez egoizmu.
— Tak zawsze postępujesz. Ale o czem mówisz?
— Zapłaciłaś za talizman; skoro mi go zwracasz, jestem obowiązany oddać zapłatę.
Czuła, że serduszko jej żywiej zabiło. Było jej tak gorąco, skronie i policzki tak pałały. I naraz czerwono było przed oczami, a potem coraz to ciemniej. Czy ociemniała, czy może zamknęła oczy? Sama nie mogłaby powiedzieć. Czuła tylko rękę Kurta na swoich plecach.
— Różyczko, droga Różyczko, spójrz na mnie raz!
— Nie! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Czy jesteś zła na mnie, moja Roseto?
— O nie, drogi Kurcie! — szepnęła.
— A więc uzdrowię twoje oczy, których nie możesz podnieść.
Poczuła dwie ciepłe wargi z początku na prawem, a potem na lewem oku. Potem wpiły się w obydwa dołki w policzkach, dotknęły warg, lekko, a potem mocniej i mocniej. Wargi jego odrywały się i znów przyciskały do jej warg. Czy miała się bronić? O nie; była obezwładniona, nie mogła. Nie była również zła na niego. Teraz rozległo się ciche pytanie:
— Zła jesteś na mnie, moja Różyczko?
Odpowiedziała z głębi serca:
— Nie, Kurcie!
Całował ją wciąż i coraz bardziej, dopóki w sieni nie rozległy się kroki służącego.
Teraz otworzyła oczy, gdyż Kurt odskoczył szybko. Stał przed nią taki, jakim go jeszcze nigdy nie widziała. To nie były jego oczy, ani jego twarz, a jednak jego to twarz i jego oczy. Czy może dlatego zdawało się jej, że jej dusza przeszła do niego? Ujął ją za ręce, spojrzał głęboko w źrenice i rzekł miękko:
— Widzisz, moja droga Różyczko, to był pocałunek.
Odzyskała swobodę. Zapytała kokieteryjnie:
— Nie tak, jak się całuje ciotkę?
— Starą!
— Z długim nosem!
— I z wielu pigmentami!
Roześmieli się oboje, serdecznie ubawieni plastycznym obrazem starej ciotki. Różyczka zapomniała o pojedynku i o tem, że jest wnuczką hrabiego. Kurt zapomniał, że jego ojciec był tylko sternikiem, a wszystkiemu było winne jej miłe szczebiotanie. Różyczka pierwsza zdała sobie sprawę z rzeczywistości.
— Teraz odchodzę — rzekła, jakgdyby się usprawiedliwiając.
— O, jaka szkoda, — ubolewał, jakgdyby miał prawo żądać jej dłuższej obecności.
— Tak być musi. Dowidzenia, drogi Kurcie!
— Dowidzenia, moja droga Różyczko! Spróbuję trochę się przespać i na pewno będę o tobie śnił.
— A opowiesz mi sen?
— Chętnie! — —
Kiedy się rozstali, stanął pod drzwiami i, rękę trzymając na sercu, mówił:
— O, jakże kocham, jakże ją kocham!
A ona stała za drzwiami swego pokoju i szeptała:
— Co to było? Co ja uczyniłam! O mój Boże, tego nie mogę opowiedzieć mamie, nie, nigdy, nigdy!
Szła po swoim pokoju, dopóki wreszcie nie zapukano i dopóki nie musiała wpuścić służącej. Dziewczyna zdziwiła się wielce, że panienka już nie śpi. Zdumienie jej nie miało granic, skoro, wszedłszy do sypialni, zobaczyła, że posłanie jest nietknięte.
— Mój Boże, wcale panienka nie spała?
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Przynieś mi czekoladę, a potem wyjeżdżam.
Była godzina ósma, pora za wczesna na wizyty, kiedy służący pomógł Różyczce wsiąść do powozu.
— Do ministra spraw wojskowych — rzuciła stangretowi.
Powóz ruszył, podczas gdy Kurt śnił najpiękniejsze marzenia, które miał później opowiedzieć Różyczce. — —
Jego Ekscelencja nie przyjmował jeszcze. Trzeba było czekać — stangret na ulicy, a Różyczka w salonie, służący bowiem nie ośmielił się zostawić jej w przedpokoju.
Skoro minister wstał, zameldowano mu, iż domaga się rozmowy z nim niejaka panna Sternau tak natarczywie, że ośmieliła się niepokoić Jego Ekscelencję o tak wczesnej porze. Minister znał dobrze to nazwisko. Ubrał się czem prędzej i wyszedł do niej.
Służący w przedpokoju słyszał długie opowiadanie interesantki, po którem nastąpiła ożywiona rozmowa. Panna Sternau opuściła gabinet ministra z twarzą rozpromienioną radością i zwycięstwem. Jego Ekscelencja zaś kazał natychmiast sprowadzić podporucznika Platena z huzarów gwardji.
Kiedy Różyczka wróciła do domu, zastała domowników przy śniadaniu. Dziwiono się, że tak wcześnie wyjechała. Gdy wyznała, że była u ministra, zasypano ją tak żywemi zapytaniami, że musiała opowiedzieć wszystko. — —
Tymczasem Platen zląkł się coniemiara, gdy usłyszał rozkaz ministra. Z koszar pośpieszył do domu, aby się przebrać w strój galowy. Był przeświadczony, że chodzi o pojedynek. Ale skąd mógł się minister tak wcześnie dowiedzieć?
Kiedy wszedł do przedpokoju, służący zapytał:
— Pan podporucznik v. Platen?
— Tak.
— Jego Ekscelencja jest jeszcze zajęty. Niech pan tymczasem tutaj wejdzie.
Zaprowadził go do jakiegoś pokoju. Platen omal się nie cofnął ze strachu, gdy zobaczył przed sobą mały, bogato umeblowany buduar, w którym siedziała pani ministrowa z książką w ręku. Ujrzawszy go, podniosła się lekko i skinęła przyjaźnie:
— Zbliż się pan, panie v. Platen. Mój mąż jest jeszcze nieco zajęty; poleciłam więc pana przyprowadzić, aby się dowiedzieć o zadziwiającem zdarzeniu, którego podobno był pan świadkiem.
Zajął miejsce i czekał na zapytanie. Drzwi, które prowadziły do sąsiednego pokoju, były lekko uchylone, a przez szparę padał cień człowieka. Podporucznik odrazu zorjentował się w sytuacji. Minister dowiedział się o pojedynku, ale z pewnych powodów nie chciał chwilowo wdrażać tej sprawy na drogę służbową. Naskutek tego Platen miał opowiedzieć jego żonie przebieg pojedynku, podczas gdy sam minister słyszał wszystko w sąsiednim pokoju i mógł powziąć decyzję. Ta okoliczność, że zawołano jego, sekundanta Kurta, kazała wnosić, że stało się to przez wzgląd na młodego huzara.
— Powiadają, że zna pan podporucznika Ungera z huzarów gwardji? — zaczęła ministrowa.
— Mam honor być jego przyjacielem — odpowiedział Platen.
— Ach, więc dobrze mnie poinformowano. Pozwoli pan, że nie będę obwijała w bawełnę! Ten podporucznik pojedynkował się dzisiaj rano?
— Owszem. Nie proszono mnie o dyskrecję.
— Z kim więc?
— Ze swoim pułkownikiem i z podporucznikiem Ravenowem ze swego szwadronu.
— A z jakim wynikiem?
— Ravenowowi odrąbał prawą rękę, pułkownikowi zmiażdżył. Obaj przeto nie mogą służyć nadal.
— Mój Boże, co za nieszczęście! Opowiadaj pan!
Platen opowiedział o zmowie oficerów, o przyjęciu, jakiego Kurt doznał, o oburzającem względem niego postępowaniu i o męskiem, rozsądnem reagowaniu osaczonego. Mówił prawdę i, jako przyjaciel, nie rzucił najmniejszego cienia na Kurta. Kiedy skończył, ministrowa rzekła z zainteresowaniem:
— Dziękuję panu, panie podporuczniku. Pański przyjaciel jest niezwykłym człowiekiem. Sądzę z tego, co słyszałam od pana, że oczekuje go świetna przyszłość. Ale jak zamierza uniknąć następstw tego nieszczęsnego pojedynku?
— Uniknąć? — zapytał Platen. — Ekscelencjo. Unger nie jest człowiekiem, który zechce uniknąć następstw zdarzenia, choćby nie wywołanego przez siebie. Jestem przeświadczony, że zamelduje wszystko u władz przełożonych.
— Zdaje się, że ufa mu pan całkowicie?
— Ekscelencjo, bywają ludzie, którzy zmiejsca zdobywają powszechne zaufanie. Ungera zaliczam do takich właśnie ludzi.
— Mimo to, sytuacja jest nader przykra. Proszę więc pana, abyś nie wspominał nikomu, co było treścią naszej rozmowy.
Zauważył, że cień znikł, a wraz z cieniem na pewno minister. Małżonka jego, uśmiechając się łaskawie, pożegnała podporucznika. Skłoniwszy się głęboko, wyszedł. Ledwie zamknął za sobą drzwi, służący poprosił go do pokoju Jego Ekscelencji.
Wszedł do gabinetu ministra, wrzekomo zatopionego w jakichś aktach. Zamknął je natychmiast, podniósł się i uśmiechnął łagodnie. Obejrzawszy od stóp do głów młodego podporucznika, zaczął życzliwie:
— Kazałem pana wezwać, aby obarczyć go niezwykłą misją, panie v. Platen. — I, jakgdyby przez parę chwil szukając słów stosownych, dodał: — Słyszałem, że brał pan dziś rano udział w polowaniu, podporuczniku?
Platen znalazł się odrazu u furtki wyjścia. Minister pragnął, aby pojedynek uchodził za polowanie, na którem przypadkowo dwaj oficerowie zostali ranni. Odpowiedział więc:
— Według rozkazu, Ekscelencjo!
— Niestety, dowiedziałem się, — rzekł minister — że przebieg polowania był fatalny. Dwaj panowie zapomnieli, że z bronią niebezpieczną należy się obchodzić ostrożnie; czy jest kto ranny?
— Niestety, Ekscelencjo. Wprawdzie nie śmiertelnie, ale dosyć nieszczęśliwie, aby, według orzeczenia lekarza, stracić zdolność do służby.
— To rzecz ubolewania godna. Dowiedziałem się, że winę ponoszą wyłącznie obaj ci panowie. Czy sprawa przeniknęła do szerokich kół?
— Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie, Ekscelencjo.
— Pragnę więc, aby zachowano najgłębsze milczenie. Uda się pan natychmiast do uczestników polowania, aby im milczenie surowo nakazać. Obaj ranni zapewne sami nie zamierzają opuścić pokojów, ale ponadto żądam, aby nie przyjmowali wizyt, gdyż nikt nie powinien widzieć, w jakim są stanie. Mają się tak zachowywać, jakgdyby byli skazani na areszt domowy. Mam audjencję u Jego Królewskiej Mości, któremu zdam sprawę ze zdarzenia. Punktualnie o jedenastej niech pan się u mnie zamelduje.
Lekkim gestem pożegnał podporucznika. Platen wyszedł i udał się przedewszystkiem do pułkownika, postanawiając nie okazywać wobec obu rannych miękkiego serca.
Pułkownik leżał w łóżku, otoczony swoimi bliskimi. Żona jego podeszła do Platena. Twarz jej zionęła nienawiścią.
Ach, podporuczniku Platenie, — zawołała — muszę panu powiedzieć...
— Przepraszam, łaskawa pani, — przerwał Platen szybko. — Tak poprostu podporucznikiem Platenem nazywają mnie tylko koledzy i tylko ci, których przyjaźń uprawnia do skrótu.
Umilkła, ale potem dodała bardziej podniesionym głosem.
— No dobrze, mój szanowny panie podporuczniku von Platen, muszę panu oświadczyć, że to podłość w ten sposób kaleczyć mego męża!
Platen spodziewał się, że pułkownik skarci żonę. Skoro to nie nastąpiło, rzekł:
— Jeśli ma być mowa o podłości, to w każdym razie doświadczył jej na sobie nie pan pułkownik. Nie będę zważał na te dosadne wyrażenia, gdyż pani, jako małżonka, nie możesz osądzić tej sprawy bezstronnie.
Ach, osądzam ją nader sprawiedliwie. Jeszcze przed południem udam się do jenerała i zażądam, aby pociągnięto do odpowiedzialności tego człowieka, który śmiał zranić swego przełożonego.
— Mogę zaoszczędzić pani drogi. Przychodzę z rozkazem Jego Ekscelencji Ministra Spraw Wojskowych.
Ach!zawołała struchlała.
Ranny podniósł szybko głowę.
— Ministra? — zapytał. — O co chodzi?
— Mam panu zakomunikować rozkaz, aby aż do odwołania zachował pan sprawę w milczeniu. Nie powinien pan opuszczać pokoju, ani przyjmować wizyt.
— A więc jestem więźniem?
— To właśnie miał na myśli Ekscelencja. Przez wzgląd na mego przyjaciela Ungera, minister zdecydował się przypuścić, że został pan przypadkowo ranny podczas polowania. Należy się więc spodziewać, że wpływ wzgardzonego przeciwnika uchroni pana od twierdzy. Żegnam pana, panie pułkowniku!
Stuknąwszy obcasami, wyszedł, nieciekaw wrażenia, jakie wywarły jego słowa. —
Ravenow wysłuchał Platena z zębami wściekle zaciśniętemi.
Zawiadomiwszy także obu sekundantów, arbitra i lekarza, Platen udał się do Ungera. Ponieważ Kurt spał jeszcze, przyjął Platena don Manuel. Kazał też natychmiast obudzić swego ulubieńca. Kurt był zdumiony, słysząc, że minister wie już o pojedynku. Platen uważał to za rzecz niepojętą. Wówczas hrabia opowiedział wszystko, co słyszał od Różyczki. Chciał zaprowadzić Platena do pań, ale podporucznik musiał wrócić do ministra. Pożegnał się i przyrzekł przyjść zaraz po wizycie u Ekscelencji. Hrabia i Unger weszli do pokoju, gdzie skupili się pozostali domownicy.
Kurt ujął rękę Różyczki i rzekł z dziękczynnym uśmiechem:
— A więc ty za mnie działałaś? Ale czy wiesz, Różyczko, że ryzykowałaś bardzo?
— Musiałam działać, skoro ty wolałeś spać. Nie jest rzeczą pewną, czy bardzo ryzykowałam. Uchwały ministra świadczą raczej o czemś wręcz przeciwnem. — —
Tymczasem Platen przyjechał do ministra. Ekscelencja przyjął go życzliwie, stojąc przy stole, na którym leżały zapieczętowane listy.
— Jest pan punktualny, panie podporuczniku. Panowie oficerowie z pańskiego regimentu schodzą się o tej porze do kasyna na śniadanie. Czy bierze pan w niem udział?
— Zazwyczaj, Ekscelencjo.
— No, dobrze. Polowanie, o którem mówiliśmy, było uplanowane w kasynie i tam powinno się skończyć. Tak będzie słusznie. Uda się pan do pułkownika v. Märzfelda z piechoty i wręczysz mu te listy. Niech je przejrzy, a następnie odczyta w kasynie w obecności pańskiego przyjaciela Ungera, którego zawiadomisz. To wszystko. Pańskie postępowanie w tej sprawie jest godne pochwały.
Mówiąc to, włożył listy do teczki i wręczył Platenowi. Ten oddalił się z sercem przepełnionem radością. Niełatwo było usłyszeć pochwałę z ust tego człowieka.
Wsiadł do dorożki i pojechał z początku do Ungera. Proszono go, aby został dłużej, lecz musiał być posłuszny rozkazowi i odszukać pułkownika v. Märzfelda. — —
Kurt był nader ciekaw zdarzeń, które miały się rozegrać w kasynie. Poszedł tam natychmiast. Skoro się zjawił, Platena w kasynie jeszcze nie zastał, lecz sala była napełniona. Wszak należało omówić bal u Wielkiego Księcia — i w tym właśnie celu licznie zebrali się oficerowie.
Brakowało tylko pułkownika i Ravenowa. Odgadywano powód, ale nie dopytywano się, aczkolwiek major v. Palm i obaj sekundanci, którzy byli obecni, mogli ich dokładnie poinformować.
Zjawienie się Kurta spowodowało widoczne zakłopotanie. Zmówiono się przeciwko niemu, — prawda — lecz na balu stwierdzono, jakie ten mieszczanin ma potężne plecy. Nie można było przeczyć własnemu wczorajszemu postępowaniu, a przecież nie można było zbojkotować Ungera. Odpowiedziano więc na jego ukłon w sposób wymijający — ani grzeczny, ani obraźliwy. Kurt kazał sobie podać szklankę wina i zajął się gazetą.
Po pewnym czasie nadszedł Platen i przysiadł się do niego
— Jakże? — zapytał Kurt.
— Pułkownik v. Märzfeld był, oczywista, zdumiony rozkazem. Domyślam się, o co chodzi.
— Nietrudno odgadnąć. Dostanie nasz regiment; ponieważ jest z piechoty linjowej, spotyka go wyróżnienie; natomiast oficerów naszego pułku — kara jak najdotkliwsza.
— Lecz inne listy, co zawierały?
— Czekajmy; usłyszymy.
Niedługo potem zjawił się pułkownik. Oficerowie obejrzeli go ze zdumieniem. Pułkownik z linjowej piechoty? Czego on tu może chcieć? I czemu przyszedł w uniformie od parad, z orderami na piersiach?
Wszyscy się podnieśli, aby go powitać. Podpułkownik i majorzy podeszli doń. Uścisnął im ręce i rzekł:
— Dziękuję za przywitanie, moi panowie! Sprowadza mnie tu sprawa służbowa, a nie chęć spożycia wspólnego śniadania. — Wyjął list ministra i dodał: — Jego Ekscelencja Pan Minister Wojny przysłał mi przez pana v. Platena rozkaz, abym was, moi panowie, zawiadomił o kilku zarządzeniach, które uważano za stosowne poczynić.
Rozległ się powszechny szmer zdumienia.
Rozkaz ministra w kasynie? Nie w rozkazie pułkowym? Tego jeszcze nie było! I ma go odczytać pułkownik linjowy? Platen mu przyniósł? Skąd się ten wziął?
Spojrzenia obecnych przechodziły z Platena na pułkownika. Platen udawał, że ich nie spostrzega. Pułkownik otworzył teczkę i wyciągnął kilka listów. Kolejność odczytania była oznaczona numerami.
— Proszę o uwagę, moi panowie. Numer pierwszy.
Przeczytał krótki komunikat. Zawierał dymisję pułkownika regimentu v. Winslowa. Oficerowie byli oszołomieni.
— Numer drugi, moi panowie! — zawołał pułkownik.
Szmer ucichł. Pismo to było niemniej dziwne od poprzedniego. Podporucznik Ravenow dostał dymisję bez pensji, podobnie jak pułkownik. Nie było też mowy o wizycie pożegnalnej.
— Numer trzeci!
Słuchano z coraz większem napięciem. Porucznik v. Branden został pozbawiony adjutantury i wraz z podporucznikiem v. Golzenem przeniesiony do obozu.
Obaj wymienieni byli obecni. Na twarzach ich malował się przestrach. Z gwardji do obozu — to dopiero kara! Koledzy chcieli im wyrazić współczucie, ale nie śmieli. Oczy wszystkich skierowały się ku Kurtowi. Zrozumiano, że zmiany te są zadośćuczynieniem dla Ungera.
— Numer czwarty!
A więc jeszcze nie koniec? Cóż jeszcze mogło się zdarzyć? Dowiedziano się natychmiast. Podpułkownik, major i rotmistrz szwadronu Kurta zostali przeniesieni do linji — na ich własną prośbę, jak zaznaczono. W ten sposób osłodzono im gorzką pigułkę.
Numer piąty zawierał nominację pułkownika v. Märzfelda na dowódcę regimentu huzarów gwardji. Było to poniżenie dla oficerów. Platen został mianowany porucznikiem i adjutantem pułkownika. Wkońcu wymieniono nazwisko Ungera. On również awansował na porucznika huzarów gwardji i został odkomenderowany do sztabu jeneralnego.
Tego wyróżnienia można było pozazdrościć najlepszemu przyjacielowi, a tem bardziej człowiekowi, z którym postąpiono tak wrogo. Pułkownik uwieńczył je, podchodząc do Kurta, ściskając mu mocno rękę i mówiąc na głos:
— Panie poruczniku, cieszy mnie, że ode mnie dowiedział się pan o nominacji. Bardzo żałuję, że chwilowo nie znajdę pana w szeregach mego regimentu, wszakże jestem przeświadczony, że w wielkim sztabie, gdzie potrafią się na panu poznać, łatwiej się wyróżnisz, niż w pułku, gdzie zdolności mogą być zapoznane. Muszę jeszcze panu napomknąć, że jego Ekscelencja o czwartej punktualnie gotów będzie osobiście przyjąć podziękowanie pana.
Zazdrość oficerów doszła do punktu kulminacyjnego. Tylko Platen objął Kurta serdecznie i szepnął:
— Któżby to pomyślał, kiedy biegłem za tobą z litości, że dzięki tobie dostanę awans? Uważaj, Kurcie, jak ci dumni panowie z gwardji winszują staremu Märzfeldowi! Życzą mu z całej duszy, aby poszedł do licha, ale sami tam idą — do piechoty. Chodź, wyjdziemy! Otrzymałeś wspaniałe zadośćuczynienie. Nic już tu do zrobienia nie pozostaje. Pożegnam tylko mego dowódcę i poproszę o urlop. Muszę wyjechać do Moguncji.
— Do Moguncji? — zapytał Kurt. — A więc niedaleko mojej ojczyzny?
— Tak. Wuj Wallner przysłał mi list. Musi się ze mną osobiście porozumieć w sprawie pewnego spadku. Przypuszczam, że dostanę urlop, ile że stary Märzfeld będzie sam potrzebował trochę czasu, aby się zadomowić. Niema chyba mowy o natychmiastowem rozpoczęciu służby.
— Czy twój wujek nie jest bankierem?
— Tak; mówiłem ci, że jest tak samo spokrewniony ze mną, jak z naszym dotychczasowym majorem.
Platen zwrócił się do pułkownika i bez przeszkód otrzymał urlop. Poczem obaj przyjaciele opuścili kasyno, poleciwszy się względom nowego przełożonego. Na zaproszenie Kurta Platen przyrzekł odwiedzić go wieczorem.
W domu nominacja Kurta wywołała istną burzę zachwytów. O oznaczonej godzinie Kurt pojechał do ministra i został przyjęty z wyróżnieniem. Kurt wyraził swoje dziękczynne uczucia. Minister rzekł:
— Był pan gorąco polecony. Dano mi odpis pańskich prac, które wykonałeś dla swoich dotychczasowych przełożonych. Poznałem z nich, że będzie pan pożytecznym oficerem. Dlatego postanowiłem umieścić pana w sztabie, naturalnie pod tym tylko warunkiem, że na przyszłość będzie się pan wystrzegał pewnych polowań, które łatwo mogą pozbawić pana zdolności do służby. — Wypowiedział tę perorę żartobliwym tonem i dodał: — Chwilowo nie przedstawię pana szefowi sztabu jeneralnego. Bardzo być może, że przedtem powierzy się panu pewną misję, również wojskową, ale zarazem dyplomatyczną. Potrzebny jest człowiek z odwagą bohatera, z przebiegłością detektywa i zimną krwią wieku dojrzałego — człowiek, który wyda się jednocześnie tak niedoświadczonym i bezpiecznym, że nie ściągnie na siebie uwagi. Zdaje się, że odpowiada pan tym warunkom. Oczekuje pana dłuższa podróż. Daję panu tydzień czasu na przygotowania, ale zanotuję sobie pana adres na wypadek, jeśli pan będziesz wcześniej potrzebny.
Kurt był uszczęśliwiony. Nawet oficer wyższej rangi radowałby się z dowodów takiego zaufania. Odpowiedział więc:
— Ekscelencjo, młody wiek nie pozwala mi ufać w siebie bez zastrzeżeń pod każdym względem. Dołożę jednak starań, aby spełnić powierzone mi obowiązki.
— Skromność pana przynosi mu zaszczyt. Zwalniam pana; proszę się pokłonić hrabiemu.
Kurt wyszedł od ministra w błogim nastroju. Postanowił pojechać do Reinswaldenu, aby zobaczyć się z matką i z kapitanem. Musiał się z nimi pożegnać, aczkolwiek nie znał celu swej podróży.
Wieczorem odwiedził go Platen i bawił do północy. Ponieważ zamierzał nazajutrz wyjechać do Moguncji, postanowili odbyć tę podróż razem. Ludwik wsiadł do nocnego expresu, aby zawiadomić o przyjeździe Kurta. — —



II
TAJEMNICA SZWARCWALDZKIEGO ZEGARA

Dniało, kiedy obaj porucznicy wsiedli do pociągu i wyjechali z Berlina. W czasie rozmowy Platen zdjął rękawiczkę, aby poczęstować Kurta cygarem. Promień wschodzącego słońca padł na jego pierścień i w odbiciu rozbłysnął w małym, wygodnym przedziale pierwszej klasy.
— Ach, co za pierścień! — rzekł Kurt. — Zapewne stara pamiątka rodzinna?
— O tak! — potwierdził Platen. — Wprawdzie niezupełnie rodzinna. Jest to podarunek mego wujka.
— Bankiera, do którego jedziesz?
— Tak. Wyświadczyłem mu kiedyś przysługę, za którą chciał mnie wynagrodzić. Ale, że jest sknerą, pieniądze, najmilszy dla oficera podarunek, niechętnie wypuszcza z rąk. Podarował mi przeto pierścień, który jest wprawdzie bardzo wartościowy, ale bądź co bądź jego nic nie kosztował. Czy chcesz obejrzeć?
— Proszę cię.
Platen ściągnął pierścień z palca i wręczył Kurtowi, który go obejrzał dokładnie.
— To nie jest współczesna robota — orzekł wkońcu.
— Ani wogóle niemiecka. Niebardzo wiem, za jaką ją uważać.
— Uważam ją za meksykańską.
— Przypuszczam, że masz słuszność. Ale skądby go wziął mój wujek? Rodzina jego nigdy nie nawiązywała stosunków z Meksykiem ani z Hiszpanją.
— O, bankier może łatwo wejść w posiadanie takiego przedmiotu — mówił Kurt, zwracając koledze pierścień. — Jestem ciekaw, czy to naprawdę rodzinny klejnot, czy jakiś fant zaprzepaszczony, czy coś w tym rodzaju. Muszę ci powiedzieć, że mam szczególną pasję do takich rzeczy. Każdy ma swego konika; moim jest amatorstwo w stosunku do starych klejnotów.
— Mogę ci dokładniej odpowiedzieć na to pytanie. Pierścień jest istotnie klejnotem rodzinnym. Wuj posiada inne jeszcze klejnoty, stanowiące jego tajemnicę. Nie pokazuje ich nikomu. Pewnego razu zaskoczyłem go, wchodząc znienacka do gabinetu. Poza kantorem bowiem posiada prywatny gabinet w domku ogrodowym. Często spędza tam noce i sypia nawet. Wszedłem nagle i zobaczyłem kilka klejnotów na stole. Były to cenne łańcuchy, kolje, bransolety przedziwnej roboty. Wujek zląkł się bardzo. Roześmiałem się mimowoli, gdyż odkryłem jego tajemnicę.
— Jego tajemnicę?
— Tak — stwierdził Platen beztrosko. — Wisi bowiem w tym gabinecie stary zegar ze Szwarcwaldu. Wuj zdjął go właśnie. Za zegarem zobaczyłem skrytkę, zamkniętą na żelazne drzwiczki. W tej skrytce, zdawało się, leżało wiele cennych rzeczy. Zdążyłem tylko zauważyć szkatułkę, z której zwisał jakiś klejnot.
— Jak dawno to było?
— Prawie trzy lata.
— Od tego czasu przeniósł zapewne klejnoty gdzie indziej, łatwo się tego domyślić — rzekł Kurt, usiłując nadać sobie pozory obojętności. Podejrzewał jednak, że te klejnoty mogą pozostawać w jakimś związku z przeznaczonemi dlań skarbami meksykańskiemi, które w tajemniczy sposób zniknęły.
Platen nie spostrzegł niezwykłego zainteresowania Kurta i odpowiedział ze śmiechem:
— O nie. Widocznie nie ma drugiej skrytki, gdyż musiałem mu przyrzec, że dochowam sekretu. To uroczyste zapewnienie dałem dla żartu. Nie sądzę, abym je łamał, opowiadając ci o tem, bo potrafisz dochować tajemnicy tak pewnie, jak ja.
Kurt wyjrzał przez okno i odparł:
— A gdybym chciał zostać włamywaczem?
— No, nie wierzę.
— Przynajmniej, aby obejrzeć te klejnoty.
— Poco? Naco ci się to może przydać?
— Bardzo, albo wcale nie, zależnie od okoliczności. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jaką wagę posiada dla mnie ta wiadomość.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Platen. — Co cię to obchodzi, czy wuj mój ma klejnoty, czy nie?
— Drogi Platenie, ojciec mój wyjechał swego czasu do Meksyku i spotkał tam brata. Ten zaś w pewnych okolicznościach, o których ci później opowiem, dostał skarb, składający się ze starych, cennych meksykańskich klejnotów.
— Do licha, to zaczyna mnie zaciekawiać.
— Obaj bracia przebywali u pewnego hacjendera, którego córka była narzeczoną mego stryja. Ruszyli na wyprawę wojenną i od tego czasu zginęli. Stryjek połowę tego skarbu przeznaczył dla mnie. Miano mi przesłać te rzeczy, spieniężyć je tutaj na koszta mego wychowania oraz na kapitał dla mnie i moich.
— Szczęśliwiec! — uśmiechnął się Platen.
— Pomyślał właśnie o tem stary hacjendero, kiedy obaj bracia zginęli i nie dawali o sobie znaku życia. Upłynęły lata, a nie dostał żadnej wiadomości. Wziął tedy moją część i zawiózł do stolicy, gdzie przekazał ją Benito Juarezowi.
— Prezydentowi?
— Tak; wówczas był jeszcze najwyższym sędzią. Juarez przyrzekł przesłać te rzeczy pod pewną opieką do Niemiec.
— Skąd wiesz o tem?
— Poznałeś u nas miss Dryden. Jej ojciec był wówczas posłem angielskim w Meksyku i znał dobrze owego hacjendera. Ten chciał właściwie przekazać skarb Drydenowi, ale ponieważ wstąpił najpierw do Juareza i mówił z nim o tem, sam sędzia zaproponował zająć się przesyłką, gdyż dawało to większą gwarancję. Kazał hacjenderowi załączyć list; ponieważ jednak starzec z trudem pisał, przeto wyręczyła go miss Dryden.
— I list został wysłany?
— Tak, wraz z klejnotami, — skinął Kurt. — Juarez ubezpieczył nawet przesyłkę. Ale nie dotarła do celu.
— Do pioruna! Dlaczego nie przeprowadzono śledztwa?
— Ponieważ nic o całej sprawie nie wiedziałem. Juarez sądził, że wszystko w porządku. Sir Dryden wraz z córką zaraz potem został schwytany przez herszta szajki bandyckiej i zaciągnięty w góry. Dopiero przed ośmioma miesiącami udało mu się odzyskać wolność, i oto dopiero teraz dowiedziałem się o wszystkiem od jego córki.
— To dziwne!
— Dziwniejsze, niż sądzisz. Hacjendero znał moje imię i nazwisko, ale nie pamiętał adresu. Wiedział tylko, że przebywam niedaleko Moguncji w pewnym zamku, należącym do kapitana v. Rodensteina. Dlatego Juarez przesłał klejnoty jednemu z bankierów mogunckich, polecając odszukać adresata i wręczyć przesyłkę.
Platen podskoczył na siedzeniu.
— Tysiąc djabłów! Teraz widzę jakąś łączność.
— Ja również. Przesyłka nie dotarła do Reinswaldenu. Nie było także meldunku, że zaginęła w drodze. Twój wujek jest bankierem w Moguncji. Ty nosisz pierścień meksykański w podarunku od niego. Jak powiadasz, posiada więcej takich rzeczy — sam wnioskuj resztę!
Platen oparł głowę o poduszki. Zbladł, na skronie wystąpiły czerwone żyły. Widać było, że bije się z uczuciami. Wreszcie rzekł:
— Kurcie, jesteś straszliwym człowiekiem! Ale musimy zastanowić się nad tą sprawą z otwartemi oczami i merytorycznie. W każdym razie przyznaję, że gdyby kto inny tak do mnie przemówił, spoliczkowałbym go zmiejsca. Ty wszakże jesteś moim przyjacielem, mówisz do mnie otwarcie, aczkolwiek mogłeś zataić swe podejrzenia. Okazujesz mi pełne zaufanie i nie zawiedziesz się, Kurcie. Twierdzenie, że mój wujek cię obrabował, wydaje się zuchwałem, ale przecież posiada podobne klejnoty i... i...
— Mów-że!
— Trudno mi to przychodzi, na honor. Lecz tobie mogę powiedzieć, że nie uważam wujka za bankiera, umiejącego się przeciwstawić pokusom swego zawodu. Zauważyłem, że robi czasem interesy, jakich kto inny nie uważałby — być może — za zupełnie czyste.
— A może posiadł klejnoty z drugiej, albo trzeciej ręki? A może się mylę; może nie pochodzą z Meksyku?
— Musimy się przekonać.
— My? A więc weźmiesz udział w tej sprawie?
— Naturalnie. Ty odzyskasz swoją własność, a ja chcę wiedzieć, czy mój wuj jest szubrawcem, czy uczciwym człowiekiem.
— No dobrze, dziękuję! Zrozumiesz chyba, że nie chcę cię obrażać. Pragnę bardzo obejrzeć te rzeczy. Dopiero wówczas będę mógł wydać o tem sąd.
— Dobrze, zobaczysz je. Zażądamy od wujka, aby nam pokazał; to jest prosty, rzetelny sposób.
— Ale niemądry. Jeśli jest niewinny, obrazimy go śmiertelnie, jeśli winny, nic nie wskóramy.
— Masz rację. Więc co robić?
— Bez jego wiedzy wkradniemy się do pawilonu ogrodowego i obejrzymy skrytkę.
— Do pioruna! A więc naprawdę włamanie? — zawołał Platen.
— Stanowczo. Włamanie, ale nie kradzież. W każdym razie rzeczy pozostaną w skrytce.
Hm! Zobaczymy, co się da zrobić. Twoja własność należy do ciebie, a z drugiej strony zależy mi na tem, aby oczyścić wujka z okropnego podejrzenia. Będziesz mi towarzyszył do niego; przedstawię ci go.
— Nie. Jeśli istotnie dostał przesyłkę, to zna nazwisko adresata. Na pewno informował się o mnie. Skoro do niego przyjdę, odgadnie, być może, moje zamiary.
— Podzielam twoje zdanie. Ale co czynić?
— Nie przedstawisz mnie, tylko wypatrzysz sposobność. Reinswalden leży wpobliżu Moguncji; łatwo ci będzie zawiadomić mnie, kiedy można niepostrzeżenie wtargnąć do pawilonu.
— A więc nie mówić, że cię znam?
— Rozumie się. Nie powinien nawet wiedzieć, że pojedziesz do Reinswaldenu.
— Dobrze; uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Ale jak ty postąpisz, jeśli okaże się, że mój wujek naprawdę...
Platen urwał. Trudno mu było wypowiedzieć ciężkie oskarżenie. Kurt odparł:
— Porzuć troski, drogi Platenie! Postąpię, jak mi wskażą okoliczności; możesz być jednak pewny, że będę miał wzgląd na ciebie.
— Proszę cię o to bardzo, aczkolwiek trudno się wyrzec majątku, który tak ułatwia życie.
— Nie czułem tego braku. Miałem bogatych i potężnych protektorów, którzy więcej mi przysporzyli, niż sam mógłbym osiągnąć przy największym majątku. Nie jestem spragniony bogactwa i użycia, ale rzecz zrozumiała, że nie rezygnuję z należnego mi spadku, skoro wiem, że znajduje się w niewłaściwych rękach.
Platen nie odpowiedział. Zatopiony w sobie, zledwością mógł oswoić się z dziwnem odkryciem. —
Pociąg przybył do Moguncji. Obaj przyjaciele pożegnali się na dworcu. Platen wsiadł do bryczki i pojechał do bankiera. Kurt odszukał Ludwika, który go oczekiwał, siedząc na koniu i trzymając za uzdę kasztana nadleśniczego.
Obaj wyruszyli do Reinswaldenu. Przyjechawszy, Kurt przywitał się przedewszystkiem z matką, która go serdecznie uściskała; poczem pobiegł do zjadliwego kapitana.
Spotkał go na schodach.
— Witam, panie poruczniku! — zawołał stary wojak, obejmując go, cmokając i naprzemian odsuwając od siebie, aby się baczniej młodzieńcowi przyjrzeć. — Do stu piorunów! W parę dni zrobiłeś karjerę! Porucznik i kogut w kojcu, t. j. w sztabie jeneralnym! Chłopcze, całuję cię raz jeszcze!
I znowu przycisnął brodę do warg swego ulubieńca.
— A więc Ludwik, mimo mego zakazu, wygadał się całkiem?
— Naturalnie! Niech djabeł milczy, kiedy słowo z pod serca się wydziera. Kazałbym tego Ludwika skatować na kwaśne jabłko, gdyby mi nic o tych radosnych nowinach nie powiedział. No, wejdźże! Dziś będziesz zaszczytnie przyjmowany na zamku Reinswalden.
— Przepraszam, panie kapitanie, ale moja matka...
Papperlapapp! Przyjdzie tutaj, należy wszak do kompanji. Będę miał zaszczyt gościć u siebie swego chrzestniaka, pana porucznika huzarów gwardji, Kurta Ungera. Dziś jest dzień radosny; uczcijmy go zatem!
I rzeczywiście uczczono ten dzień na zamku Reinswalden. — —
Nazajutrz po obiedzie przyjechał konno Platen. Kurt zaprowadził go do kapitana, który przyjął przyjaciela swego pupila z właściwą sobie rubaszną uprzejmością. Zasiedli do pełnych butli. Dopiero kiedy odwołano w jakiejś sprawie nadleśnego, obaj oficerowie mogli się porozumieć.
— Łatwiej nam pójdzie, niż przypuszczałem, — rzekł Platen. — Dziś rano wujek wyjechał interesownie do Kolonji; wróci dopiero po północy. A więc mamy do rozporządzenia cały wieczór.
— Odprowadzę cię.
— Wrócę zaraz. Nikomu nie wyda się podejrzanem, że odwiedza mnie przyjaciel. W chwili stosownej wymkniemy się do ogrodu.
— Nie. Nie chcę się pokazywać w domu. Pojedziemy razem. Wskażesz mi ogród, a następnie wyznaczymy sobie chwilę spotkania.
— Dobrze; to może przezorniej. Ale w jaki sposób wejdziemy do pawilonu, który jest zawsze zamknięty? Mocna sztaba żelazna leży wpoprzek drzwi. Wisi na nich potężna kłódka, a nadomiar są zamknięte na klucz. W pawilonie mieszczą się trzy pokoje, też zamknięte. Skąd wziąć klucze? Nie wiem, gdzie wujek chowa.
— Łatwo poradzić. Mamy tu we wsi znakomitego ślusarza, który posiada wytrychy wszelkiego rodzaju; chętnie mi je wypożyczy. Wie wszak, że ich nie użyję w celach występnych.
— Doskonale! Ale czy umiesz się z niemi obchodzić?
Hm! Trzeba działać bez szmeru, a ja, oczywiście, nie mam wprawy. Stracę wiele cennego czasu. Gdybyż można było zabrać ze sobą tego człowieka! To byłoby najlepsze i najroztropniejsze.
— Czy jest pewny i dyskretny?
— Ręczę za niego. To mój kolega szkolny.
— No dobrze. Zabierzemy go ze sobą.
— Pójdę do niego; ty zaś zabawiaj kapitana, który nie powinien chwilowo o niczem wiedzieć.
Tak się też stało. Ślusarz zgodził się na propozycję Kurta. Umówił się z Kurtem w pewnej gospodzie w Moguncji. Nadleśniczemu wydawało się to rzeczą normalną, że Kurt odprowadza gościa, skoro ten się pożegnał. Obaj oficerowie dotarli do Moguncji, kiedy wieczór zaczął zapadać.
Minęli kilka ulic i wjechali do zaułka, gdzie zatrzymali się przed zamkniętą furtką przedmurza ogrodowego.
— Musicie przeleźć przez mur, jeśli nie chcecie otworzyć furtki, — rzekł Platen.
— Można byłoby nas nakryć przy otwieraniu furtki. Lepiej przeleźć.
Rozstali się. Platen pojechał do swego mieszkania, Kurt do gospody, gdzie oczekiwał ślusarz. Stąd wyruszyli o oznaczonej porze.
Był ciemny wieczór. Kurt i ślusarz niepostrzeżenie podeszli do muru i łatwo przeleźli na drugą stronę. Tam natknęli się na Platena.
— Chodźcie! — rzekł szeptem. — Jesteśmy bezpieczni. Nikt nie wyjdzie do ogrodu, a co do mnie, to sądzą, że wyszedłem na miasto.
Platen zaprowadził ich krętemi dróżkami do kilku wysokich drzew, które koronami okrywały dach pawilonu.
Kurt obejrzał budynek, o ile mu na to pozwalały ciemności. Był mocno sklecony i zaopatrzony w grube okiennice. Drzwi miał dębowe, a sztabę grubą przeszło na cal. Ślusarz dokładnie zbadał zamek, obracał i kręcił, wreszcie rzekł:
— Pójdzie prędko. Zdaje się, że mam odpowiedni klucz.
Nosił na sobie torbę skórzaną, pełną wytrychów. Sięgnął po niektóre. Rozległ się lekki podźwięk, następnie również lekki szmer przekręcania klucza w zamku i wreszcie ślusarz rzekł:
— Sztaba ustąpiła. Teraz drzwi.
Po dwóch minutach były już otwarte. Weszli i zamknęli za sobą. Platen wyciągnął świecę i zapalił. Znaleźli się w małym pokoju, którego umeblowanie miało charakter ogrodowy. Drugie drzwi otworzono również łatwo. Prowadziły do pokoju, urządzonego jak jadalnia. Wreszcie trzecie prowadziły do gabinetu. Stało tam biurko, stół, lampa, kilka krzeseł, nawet piec, umywalnia i lustro. Sprawiał wrażenie zamieszkałego.
— Tam jest skrytka — rzekł Platen, wskazując na zegar szwarcwaldzki.
Zdjęto go ze ściany. Ukazały się małe żelazne drzwiczki, zaopatrzone w dwa zamki.
— Ach, dwa zamki! — rzekł ślusarz. — Zobaczymy, czy będziemy mogli otworzyć.
Udało się. Teraz ukazał się głęboki otwór, w którym stała szkatułka. Kurt wyjął kasetę i spostrzegł, że za nią leżą jakieś papiery.
Szkatułka była zamknięta i bardzo ciężka, co świadczyło, że zawierała metal, ślusarz dobierał kilka kluczy, zanim znalazł odpowiedni. Skoro podniesiono pokrywę, cofnął się o krok i krzyknął:
— Boże wielki, takiej wspaniałości, takich skarbów nigdym w życiu nie widział!
Miał słuszność, gdyż w świetle ogarka brylanty jarzyły się wspaniałym ogniem barw. Szkatułka zdawała się promieniować wymarzonemi kolorami.
Kurt wyciągał poszczególne rzeczy i kładł na stole. Ogarnął go niemal ów dreszcz, o którym mówił Bawole Czoło, zanim przestąpił z Piorunowym Grotem jaskinię skarbca królewskiego.
— To posiada wartość wielu miljonów! — zawołał drżącym głosem. — Gdybyż to wszystko do mnie należało!
— Takiego bogactwa doprawdy nie spodziewałem się! — wyznał Platen. — Łatwo zrozumieć, jak uczciwy człowiek mógł zostać złodziejem. Czy to robota meksykańska?
— Pewnie! — odpowiedział Kurt. — Spójrz!
Przypatrzyli się dokładniej i przekonali, że Kurt ma słuszność. Platen westchnął ciężko i szepnął:
— Drogi Ungerze, twoje podejrzenie było słuszne. Mój wujek mógł zarobić pojedynczy pierścień, lub kolję, ale takiego skarbu nie mógł posiąść drogą uczciwą.
— Nie możemy go jeszcze potępiać — odpowiedział Kurt. — Kto wie, w jaki sposób posiadł te skarby? Ach, cóżto?
Szperając w szkatułce, natrafił na dnie na coś białego. Były to dwa listy. Otworzył jeden i spojrzał na podpis.
— Benito Juarez! — zawołał. — To list najwyższego sędziego!
— A więc niema złudzeń — odezwał się Platen. — Proszę cię, odczytaj ten list!
— Czy rozumiesz po hiszpańsku?
— Nie.
— A więc przetłumaczę ci; list jest pisany po hiszpańsku.

Kurt podszedł do światła i przeczytał co następuje:

Pan bankier Wallner, firma

Voigt & Wallner

w Moguncji.

Przesyłam panu załączoną szkatułkę, zawierającą klejnoty, wraz z dokładnym spisem zawartości. Właścicielem tej zawartości jest chłopiec nazwiskiem Unger, syn marynarza. Mieszka wpobliżu Moguncji, na zamku niejakiego kapitana v. Rodensteina. Ojciec i stryj jego, niestety, zginęli, w Meksyku. Chłopiec jest tedy spadkobiercą klejnotów. Zechce pan łaskawie wręczyć mu je wraz z załączonym listem, o ile go pan odnajdzie. Jeśli nie, proszę mnie natychmiast zawiadomić i szkatułkę wraz z zawartością przekazać pańskim władzom państwowym do przechowania.
List jest adresowany do pani Sternau, z domu hrabianki de Rodriganda, która również mieszka na tym zamku. Wydatki, jakie pan poniesie, zostaną zwrócone przez odbiorcę. Zwracam uwagę pana, że posiadam kopję spisu rzeczy i że ubezpieczyłem ich wartość.

Benito Juarez, sędzia najwyższy.
Meksyk.

— Teraz niema wątpliwości, że wujek jest złodziejem, — jęknął Platen blady jak trup. — Po tych wskazówkach musiał cię przecież znaleźć. Nie oddał szkatułki władzom. — Przeczytaj drugi list!
Kurt otworzył list i przejrzał.
— Pisany przez miss Amy Dryden i adresowany do pani Sternau — rzekł. — Zawiera treść natury prywatnej. Nie może cię zainteresować.
— Dobrze; wiem już dosyć! Te rzeczy są twoją własnością. Co teraz uczynisz?
— Położę je zpowrotem na miejsce i namyślę się do jutra, co począć, — oświadczył Kurt spokojnie. — Oszczędzę twego wujka. Chciałbym, o ile można, tak tą sprawą pokierować, aby nie domyślił się twego udziału w tem odkryciu. Ale, brak spisu rzeczy. Tam leżą inne papiery. Pozwolisz mi przejrzeć?
— Czyń, co ci się podoba! Nie chcę nic więcej czytać, ani widzieć.
Platen oddał świecę ślusarzowi i rzucił się na kanapę. Kurt wyciągnął ze skrytki papiery. Były związane w paczuszkę; rozsupłał sznurek i rozwinął pierwszy arkusz. Ledwo spojrzał, natychmiast odwrócił twarz, aby Platen nie zauważył jej wyrazu. Było to dwanaście pojedyńczych arkuszy; przeczytał wszystkie, związał znów sznurkiem i rzekł:
— To są dokumenty dla nas obojętne. Brak spisu.
Lecz jeszcze raz zajrzawszy do skrytki, spostrzegł inny papier, wciśnięty w głąb. Był to poszukiwany spis. Porównał z nim rzeczy i stwierdził, że brak jedynie pierścienia, noszonego przez Platena.
— Nie chcę go mieć, — rzekł porucznik — nie chcę nosić rzeczy skradzionej; pali mi rękę. Oto masz go!
— Zachowaj pierścień! — prosił Kurt. — Daruję ci.
— Po tem, gdy nosiłem go nieprawnie? Nie, dziękuję ci, Kurcie.
Jednakże Kurt nie przyjął i oświadczył:
— Jeśli nie chcesz przyjąć, to zachowaj przynajmniej chwilowo. Twój wujek narazie nie powinien wiedzieć o niczem.
— Dobrze, spełnię twoje życzenie, — odpowiedział Platen, kładąc zpowrotem pierścień, — ale proszę cię bardzo, abyś go jak najprędzej odebrał. Czy w rzeczy samej zamierzasz tu zostawić swoją własność?
— Chwilowo, tak. Jutro zobaczy się, co robić.
Ułożono wszystko zpowrotem bardzo skrupulatnie. Ślusarz zamknął drzwiczki i zawiesił zegar. Obaj oficerowie opuścili pawilon. Zamknięto drzwi. Platen rzekł:
— Wybacz mi, Kurcie, nie mogę z tobą iść!
Pah, nie martw się! — brzmiała odpowiedź. — Mam nadzieję, że wszystko szczęśliwie się skończy.
— Czyń, jak uważasz; ale teraz żegnam cię. Muszę pozostać sam. Znajdziecie drogę beze mnie.
Platen uścisnął mu rękę i oddalił się pocichu. Kurt podkradł się wraz z ślusarzem do muru. Tu nadstawili ucha, chcąc zbadać, czy droga wolna. Usłyszeli kroki, które się coraz bardziej zbliżały. Słychać było dokładnie, że dwie osoby usiłują bez szmeru otworzyć furtkę.
— Stój, ktoś idzie! — szepnął Kurt. — Poczekajmy!
Klucz zgrzytnął w zamku, furta otworzyła się i wpuściła dwóch mężczyzn. Podczas gdy jeden zamykał drzwi, drugi szepnął głosem, który wydał się Kurtowi znajomy:
— Chyba nikogo niema w ogrodzie?
— Ani żywej duszy — odparł drugi.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Co znowu! Mniemają, że do północy zabawię w Kolonji. Nikt nie będzie mnie szukał w pawilonie. Chodźmy.
Ten, który to powiedział, był w każdym razie bankierem. Ale kim był drugi? Obaj mężczyźni doszli do pawilonu i znikli w nim, otworzywszy drzwi.
— Wróć tymczasem do gospody; ja przyjdę niebawem — szepnął Kurt do ślusarza.
Rzemieślnik przeskoczył przez mur; Kurt zaś podkradł się do pawilonu, aby podsłuchać rozmowę obu mężczyzn. Chodziło w każdym razie o jakąś tajemnicę.
Okiennice były tak zamknięte, że nie przepuszczały najmniejszego promienia. Kurt, mimo że przyłożył do nich ucho, słyszał tylko cichy szept, trwający niemal godzinę, ale słów nie zrozumiał. Obaj panowie znajdowali się w ostatnim pokoju, gdzie wisiał zegar. Wreszcie Kurt usłyszał szmer przesuwanych krzeseł. Z tego wnosił, że tajemnicze osoby zamierzają wyjść. Wrócił więc do muru, aby coś jednak usłyszeć, gdyż często przy pożegnaniu mimowoli powtarza się w skrócie treść rozmowy.
Tuż przy furtce wznosiło się drzewo bzowe. Kurt zaszył się pomiędzy gałęzie i przylgnął do ziemi. Po chwili nadeszli obaj mężczyźni. Zatrzymali się przy furtce, tak blisko, że Kurt mógłby ich dotknąć rękoma.
— A czy te papiery są naprawdę pewne u pana? — zapytał nieznajomy.
— Tak, niema obawy, — odpowiedział bankier. — W moim pawilonie mam skrytkę, której nikt nie znajdzie; tam są przechowywane, dopóki nie przyjdzie ich odebrać upełnomocniony wysłaniec.
— A powiedz mu pan, aby śpieszył do Berlina! Wiem dokładnie, że przyjechał tam dziś ajent rosyjski, który będzie oczekiwał pod fałszywem nazwiskiem Helbitow. Nie mogłem dłużej zostać w stolicy. Musiałem uciekać, wczoraj bowiem przekonałem się, że mnie śledzą. W jakiej gospodzie mieszka ów Helbitow, nie wiem; ale wystarczy przejrzeć listę cudzoziemców; paszport ma wystawiony na kupca futer. Papiery nosi pod podszewką kapelusza. — Niech pan w razie potrzeby pisze do mnie pod adresem hrabiego Rodriganda, do Hiszpanji; zabawię tam przez dłuższy czas.
— Ale, czy Austrja dotrzyma słowa?
— Jeśli nastąpi odwet za Sadowę, powstanie nowe Królestwo Westfalskie; pan będziesz ministrem finansów. Być może, owe tajne dokumenty, które przywiózł Helbitow, zawierają zgodę Rosji. Polecono mi zbadać nastroje środkowych państw. Ale ponieważ policja jest na moim tropie, muszę jak najprędzej czmychnąć zagranicę. Teraz wie pan wszystko. Dobranoc!
— Dobranoc!
Bankier otworzył furtkę i wypuścił gościa. To był nikt inny, tylko korsarz Landola, wrzekomy kapitan Shaw. Co za spotkanie! Czy Kurt miał skoczyć i rzucić się na niego? Teren nie nadawał się do walki. Landola znajdował się już po tamtej stronie muru. Gdyby się nawet Kurtowi powiodło wyskoczyć i schwytać go, walka nie uszłaby uwagi bankiera. Miałby dosyć czasu, aby zniszczyć, albo gdzie indziej schować niebezpieczne dokumenty. A więc należało raczej poniechać korsarza.
Bankier zamknął za sobą furtkę i wrócił do pawilonu. Bawił tam dłuższy czas; zapewne chował pod zegarem otrzymane dzisiaj papiery.
Wkońcu — była już północ — Wallner wyszedł z domku, zamknął drzwi i opuścił ogród. Chciał udać, że wraca z dworca. Kurt przeskoczył przez mur i poszedł za nim. Bankier minął kilka ulic i zatrzymał się przed trzeciorzędnym zajazdem, którego okna troskliwie obejrzał.
Czy tu nie mieszkał przypadkiem Landola? W jakim bowiem celu Wallner przyglądałby się oknom! Kurt nie miał już potrzeby śledzić bankiera. Przeczekał, dopóki Wallner się nie oddalił, i wszedł do zajazdu, gdzie jeszcze było dość dużo gości. Kazał sobie podać szklankę piwa i zapytał gospodarza, gdy ten przyniósł napój:
— Czy ma pan dzisiaj dużo gości?
— Nie; tylko dwie panie.
— Jednego pana?
— Kwadrans temu był jeszcze, ale niespodzianie zdecydował się wyjechać.
— Koleją?
— Nie. Musieliśmy mu polecić woźnicę Fellera.
— Dokąd?
— Do Kreuznachu.
Kurt kazał sobie opisać tego gościa i doszedł do przekonania, że to był Landola. Zapłacił, wypił piwo i natychmiast udał się do policji.
— Jestem porucznik Unger z Reinswaldenu — oświadczył. — Wiadomo panom, że w Berlinie ścigają pewnego jegomościa — który tam mieszkał pod nazwiskiem Shawa — kapitana amerykańskiej armji?
— Bezwzględnie. Wczoraj otrzymaliśmy list gończy — odpowiedziano.
— Ścigany był dzisiaj w Moguncji.
— Ach, nie może być!
Kurt wymienił gospodę, opowiedział, co mu tam oznajmiono, i zalecił zarządzenie natychmiastowego pościgu. Urzędnik przyrzekł, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, i natychmiast osobiście udał się do gospody. Kurt zaś pobiegł do urzędu telegraficznego. Telegrafista był coniemiara zdumiony, czytając na głos słowa depeszy Kurta:

W. Pan v. Bismarck, Berlin.
Natychmiast aresztować rosyjskiego kupca futer Helbitowa w jednym z hoteli. Papiery w podszewce kapelusza.
Kurt Unger.

Teraz dopiero porucznik mógł odszukać swą gospodę. Następnie wrócił konno do domu, podczas gdy ślusarz, suto wynagrodzony i zobowiązany do milczenia, poszedł pieszo. — —

Nazajutrz przed południem porucznik Platen siedział w kantorze wujka. Omawiali sprawę spadkową, która sprowadziła porucznika z Berlina. Bankier zauważył, że Platen był dziwnie nieswój, gdy wszedł służący i zameldował:
— Panie bankierze, jakiś oficer pragnie z panem pomówić. Oto jego wizytówka.
— W każdym razie znowu pożyczka — rzekł bankier do Platena. — Ci panowie potrzebują zawsze więcej, niż mają. Chodzi tu zapewne o jakiegoś arystokratę, który...
Umilkł raptownie. Odebrał od służącego wizytówkę i spojrzał na nazwisko. Twarz jego przez chwilę miała wyraz zastanowienia, poczem oblała się rumieńcem. Widać było, że musi się opanować. Rzekł głosem niepewnym:
— Ach, mylę się więc! Mieszczanin! Kurt Unger, porucznik. Czy nie znasz przypadkiem tego pana?
Platen był oszołomiony. Czyżby Kurt tak szybko powziął decyzję?
— Znam go nawet bardzo dobrze; to mój najlepszy przyjaciel.
— Ach! Skądże pochodzi?
— Z Reinswaldenu.
Platen spojrzał badawczo na wujka i dostrzegł trwogę w jego drżących rysach. Atoli bankier zebrał siły i rzekł opanowanym tonem:
— Jestem ciekaw, czego chce. Wstajesz? Mam nadzieję, że zostaniesz; będzie ci przyjemnie powitać kolegę i przyjaciela. — Prosić!
Służący oddalił się i wpuścił Kurta, który był w uniformie.
— Pan bankier Wallner? — zapytał.
— To ja, panie poruczniku, — odparł zagadnięty, badawczo przyglądając się przybyłemu, aby wiedzieć, co go czeka.
Kurt miał minę poważną. Zasępił się nieco, skoro zobaczył przyjaciela.
— Ach, drogi Platenie, i ty tutaj? — zapytał. — Dzieńdobry, mój drogi.
— Dzieńdobry — odparł Platen. — Przypuszczam, że chcesz w cztery oczy rozmówić się z wujkiem, więc nie będę przeszkadzać. Ale proszę cię, abyś odwiedził mnie następnie w moim pokoju.
— Chętnie, o ile mi pan Wallner pozwoli.
— Nie potrzebuje pan mego pozwolenia — odparł bankier. I zwracając się do Platena, dodał: — Zresztą, nie pojmuję, dlaczego odchodzisz. Pan porucznik przyszedł zapewne, aby mnie prosić o pożyczkę, której mu nie odmówię, gdyż jest twoim przyjacielem.
Platen zarumienił się z gniewnego zakłopotania i odparł:
— Unger nie potrzebuje pożyczki. Wydaje mi się raczej, że przez wzgląd na ciebie powinienem się oddalić.
— Ach, cóż to znaczy? — zapytał Wallner. — Teraz żądam, abyś został. Nie mam potrzeby lękać się twej obecności.
Platen spojrzał pytająco na Ungera, który odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Mnie to wszystko jedno, czy zostaniesz, czy nie. Przychodzę z drobną prośbą, aczkolwiek nie z prośbą o pożyczkę.
— Proszę, niech pan mówi! — rzekł bankier, któremu słowa Kurta zwaliły ciężar z serca. Drobna prośba nie mogła wszak dotyczyć skarbu miljonowej wartości.
— Pozwoli mi pan przedewszystkiem usiąść — przypomniał Kurt obowiązującą formę grzeczności. Usiadłszy zaś, dodał: — przychodzę, aby pana prosić o wydanie mi pewnych aktów, panie Wallner.
Bankier uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Pomylił się pan w adresie, panie poruczniku. Nie jestem kancelistą, ani adwokatem.
— Wiem — odparł chłodno Kurt. — Ponieważ mnie pan nie zrozumiał, przeto muszę wyrażać się jaśniej. Miał pan wczoraj wieczorem gościa?
— Gościa? Nie, wręcz przeciwnie; byłem w podróży.
— W Kolonji niby? Nie wierzę, panie. Odwiedził pana niejaki kapitan Shaw.
Bankier zarumienił się i cofnął o krok.
— Panie, — szepnął — co panu na myśl wpada?
— Ten Shaw przyniósł panu tajne dokumenty, o które pana proszę.
Platen przysłuchiwał się z coraz wzrastającą uwagą. Nie spodziewał się tego. Sądził, że Unger zacznie mówić o klejnotach, a oto mówił o dokumentach i o kapitanie Shaw. Wallner wraził oczy w Kurta i zawołał:
— Nie rozumiem pana! Nie wiem nic o żadnym Shawu, ani o dokumentach.
— Namyśli się pan jeszcze — uśmiechnął się Kurt. — Przedewszystkiem muszę panu oznajmić, że ten Shaw nie dotrze do Rodrigandy, gdyż, naskutek mego doniesienia, ściga go się już dawno. A następnie mogę pana zawiadomić, że, niejaki Helbitow jest teraz pod kluczem.
Bankier zerwał się z miejsca. Ledwo mógł opanować drżenie.
— Powiedziałem dopiero co, że pana nie rozumiem.
— No dobrze, więc powiem więcej, — oświadczył Kurt, podnosząc się. — Przyszedłem tu jako przyjaciel pana v. Platena, aby pana oszczędzić. Ponieważ się pan nie przyznaje, będę zmuszony przysłać policję.
— Ach, chce mi pan grozić? Nie lękam się pana.
— Zarządzi się rewizję.
— Nic się nie znajdzie!
Ba! Nie bądź pan zbyt pewny. Nietylko w domu zrobi się rewizję.
— A gdzie jeszcze, panie poruczniku? — zapytał Wallner z szyderczym uśmiechem, pod którym krył się tajony strach.
— W ogrodzie.
— Dla mnie...
— Nawet w pawilonie.
— Niech tam...
— Pod zegarem szwarcwaldzkim.
— Prze...
Przekleństwo ugrzęzło mu w gardle. Wyglądał tak, jakby dostał cios w ciemię.
— Widzi pan, że jestem niemal wszechwiedzący — dodał Kurt. — Zamierzam znane nam dokumenty wydać panu v. Bismarckowi. Czy zechce pan dać je dobrowolnie, czy nie?
— Nie wiem nic o dokumentach.
— Dobrze, a więc poszuka się w skrytce pod zegarem i znajdzie się nietylko te dokumenty.
— Cóż jeszcze?
— Zbiór klejnotów, które zostały nieprawnie przywłaszczone, a których prawy właściciel stoi oto przed panem. Nie chce się pan przyznać?
Wallner zachwiał się na nogach; musiał się trzymać poręczy.
— Jestem zgubiony! — jęknął.
— Jeszcze nie — mówił Kurt. — Każdy błąd można wybaczyć, skoro go winny wyzna i żałuje. Zatrzymał pan moją własność, to panu wybaczę, o ile mi pan ją zwróci. A i to drugie można naprawić. Pan v. Platen nie mógłby służyć jako krewny człowieka, który winien jest zdrady państwa. Przez wzgląd na mego przyjaciela poszukam jakiegoś wyjścia.
— Zdrady państwa? — zapytał zdumiony Platen.
— Niestety, tak, — odpowiedział Kurt. — Pomów z wujkiem. Ja tymczasem przejdę do drugiego pokoju.
Nie dodając słowa, wyszedł do sąsiedniego pokoju. Usiadł na krześle i czekał. Słyszał ich głosy, to ciche, to głośniejsze. Upłynęło sporo czasu, zanim drzwi się otworzyły i Platen poprosił go do kantoru. Widać było, że przebył ciężką walkę. Wallner siedział przybity na krześle i oddychał jak w gorączce. Skoro Kurt wszedł, bankier podniósł się i rzekł mechanicznie, jakgdyby powtarzając nauczone słowa:
— Panie poruczniku, już dawno temu otrzymałem przesyłkę z Meksyku. Mimo starań, nie mogłem znaleźć adresata. Okazuje się, że to pan. Wręczę panu przesyłkę w całości.
— Dziękuję panu — odpowiedział Unger.
Po krótkiej pauzie Wallner dodał:
— Przed niedawnym czasem jakiś nieznajomy, który nazwał się Shawem, złożył u mnie na przechowanie kilka dokumentów. Nie znam ich treści, wiem tylko tyle, że pewien Helbitow miał je poznać. Dokumenty miały być odebrane. Przez kogo, nie wiem. Ponieważ pan zapewnia, że ich treść może mnie narazić na niebezpieczeństwo, chętnie przekażę je panu; zapewniam słowem honoru, że już nigdy nie będę czegoś podobnego przechowywał. Czy chce pan pójść ze mną do pawilonu?
— Chętnie, panie Wallner.
Bankier szedł naprzód, a za nim obaj przyjaciele. Opuścili pokój i udali się do pawilonu. Bankier otworzył drzwi i zaprowadził ich do trzeciego pokoju. Zdjął zegar ze ściany. Otworzył małe żelazne drzwiczki i rzekł:
— Tu, panie poruczniku.
Kurt sięgnął ręką. Poza szkatułką i wczoraj oglądanemi dokumentami, znalazł nową paczkę, którą otworzył, aby przejrzeć. Były to na pewno dokumenty, przyniesione przez Shawa.
— Czy treść ich jest naprawdę ważna? — zapytał Platen.
— Ponad wszelki wyraz! — Kurt zauważył, że Wallner się oddalił, i dodał: — Wczoraj wieczorem, kiedyśmy się rozstali, szczęśliwie zdołałem podsłuchać rozmowę twego wujka z Shawem. Twój wujek dał się wciągnąć do tej roboty, ponieważ przyrzeczono mu, że zostanie ministrem finansów Królestwa Westfalskiego, które ma utworzyć Austrja.
— Nieszczęsny!
— Nie nieszczęsny, lecz krótkowidzący i łatwowierny. Jestem zmuszony wydać te dokumenty, ale uczynię wszystko, co będę mógł, aby go uratować.
— Uczyń to, Kurcie. Musiałem z nim ostro walczyć, aby przyrzekł, że na przyszłość będzie się strzegł. Bierz swoją własność i pozostaw mi pewność, że winienem ci wdzięczność za łaskę, jaką okażesz memu krewnemu.
Wziął szkatułkę, podczas gdy Kurt brał papiery. Obaj opuścili pawilon, nie pożegnawszy się z bankierem. Udali się do pokoju Platena, gdzie Kurt złożył uzyskane dokumenty w jedną paczkę. Naraz ukazał się służący.
— Panie v. Platen, prędko, prędko, niech pan porucznik idzie do pana bankiera! — zawołał.
— Czego sobie pan bankier życzy? — zapytał Platen.
— Czego sobie życzy? O, nic, zupełnie nic sobie pan bankier nie życzy. Myślę tylko, że on jest... on jest...
— No, cóż takiego?
— Chory, bardzo chory.
— Co mu jest? Sprowadźcie lekarza.
— O, lekarz już nie poradzi.
Platen zerwał się i utkwił oczy w służącym.
— Nie poradzi? Ach, co się stało? Gdzie jest wujek?
— W swoim pokoju. Miałem mu zameldować pewnego pana; kiedy wszedłem, leżał w krześle i... i... był nieżywy!
— Dopiero co mówiliśmy z nim. Schodzę już; natychmiast.
Odszedł; Kurt został. Po pewnym czasie wrócił Platen. Był bardzo blady; przemierzając pokój wielkiemi krokami, rzekł:
— Masz słuszność, drogi Kurcie, wujek był krótkowzroczny. Dowodzi tego jego ostatni czyn. Nie wiedział, co począć. A może nie mógł przeżyć straty nieprawej własności? Zginął, zmiażdżony swemi grzechami. Oby Bóg się zlitował nad jego duszą!
Po kwadransie Kurt znalazł się w drodze powrotnej do domu. Nosił ze sobą cały majątek. Ale cenił sobie bardziej tajne dokumenty, któremi mógł okazać wdzięczność za awans i wyróżnienie.
Z początku zatrzymał się u matki. Jakże się zdumiała ta dobra kobieta, skoro otworzyła szkatułkę i ujrzała błyszczące klejnoty. Łzy trysnęły jej z oczu. Objęła syna i zawołała:
— To może posiadać wielką wartość, ale wolałabym tysiąckrotnie, aby twój ojciec powrócił. Czyń z temi klejnotami, co chcesz; nie mogę na nie patrzeć.
Oddał jej paczkę papierów, o których kapitan nie powinien się był dowiedzieć, ale szkatułkę zaniósł do niego. Opowiedział mu, co uznał za właściwe, i pokazał zawartość.
— Do pioruna, teraz chłopak nosa mi będzie zadzierał! — mruknął Rodenstein. — Bogactwo wbija w pychę.
— Nie mnie, drogi ojcze chrzestny, — zapewnił z uśmiechem Kurt.
— No, niech i tak będzie. Ale co poczniesz z temi rzeczami, hę?
— Podaruję wszystkie.
— Chłopcze, oszalałeś!
— Nie oszalałem, a jednak podaruję te klejnoty. Różyczka dostanie ten cały skarb.
— Różyczka? Hm, ta myśl jest niezła. Ale czemu właśnie ona?
— Gdyż ona jedna jest tak piękna i dobra, że może nosić takie skarby.
Oczy jego zabłysły, co zwróciło nawet uwagę starego kapitana, który w sprawach sercowych był ciemny jak tabaka w rogu. Uśmiechając się, zagroził palcem:
— Ty, zdaje się, jesteś zakochany, człowieku! Nie wyprawiaj głupstw. Jeśli już koniecznie chcesz się unieszczęśliwić, to wyszukaj sobie innego frasunku. Różyczka leśna nie jest dla ciebie. Rośnie za wysoko.
— Drogi opiekunie, mogę się po nią wspiąć.
— Tak, — roześmiał się starzec — taki porucznik może się wdrapać aż na same niebo; wiem po sobie — kapitan i nadleśniczy, pożal się Boże! A zatem, rób z tym kramem, co ci się żywnie podoba, ale nie obiecuj sobie zbyt wielkich rodzynek i pozostaw w spokoju różyczki. Miarkuj to sobie! — — —
Najbliższym pociągiem Kurt wrócił do Berlina. Towarzyszył mu Ludwik. Przybyli wieczorem. Mimo późnej pory, Kurt natychmiast z dworca pośpieszył do mieszkania Bismarcka.
Okna były jeszcze oświetlone. Minister przyjmował gości. Odźwierny chciał Kurta zatrzymać, ale porucznik wyminął go szybko i skoczył na schody. Lokaje to biegli wgórę, to zbiegali nadół; w przedpokoju zatrzymał Kurta kamerdyner.
— Pragnie pan...? — zapytał.
— Pomówić z Jego Ekscelencją.
— Nie można. Ekscelencja zasiadł do obiadu i i jest obecny tylko dla gości.
— Ekscelencja mnie przyjmie odrazu, skoro wymieni pan moje nazwisko.
Służący obejrzał Kurta ironicznie i wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Kurt wyjął pugilares i odpowiedział:
— Oto moja wizytówka. Zamelduj mnie pan natychmiast.
— Żałuję, że nie mogę usłuchać, gdyż...
— Rozkazuję panu, abyś mnie zameldował!
Służący odstąpił o krok. Nie śmiał się sprzeciwiać. Znikł w salonie, a po chwili wrócił.
— Niech pan idzie za mną — prosił tonem pełnym szacunku.
Zaprowadził go do pokoju, w którym już stał Bismarck. Kanclerz zbliżył się i rzekł:
— Dla pana jestem zawsze obecny, panie poruczniku. Oddał pan znowu cenną usługę państwu. Naskutek depeszy pańskiej zatrzymano owego Rosjanina. W kapeluszu jego znaleziono dokumenty takiej wagi, że może pan być pewny naszego podziękowania. Ale jakże pan doszedł tej tajemnicy?
— Zanim odpowiem na to pytanie, pozwoli mi pan wręczyć nowe dokumenty.
Kurt otworzył paczkę i wręczył kanclerzowi.
— Podejmuję teraz gości i nie mam czasu na czytanie, ale przejrzę nagłówki. — Ach!
Rozwinął pierwszy dokument; nie ograniczył się do nagłówka. Przeczytał uważnie, poczem sięgnął po drugi arkusz.
— Usiądź pan! — rzekł do Kurta.
Kurt usiadł, podczas gdy Bismarck czytał dalej. Oczami zdawał się połykać wiersze, a kąciki ust zdradzały drżenie i świadczyły o wewnętrznem napięciu. Wreszcie skończył, zwrócił się do Kurta, który powstał, i utkwił w młodym człowieku zdumione spojrzenie. Powoli i tonem najwyższego podziwu zapytał:
— Ale, panie poruczniku, pytam pana, skądże pan wpadł na to?
— Kapitan Shaw, który zbiegł, oddał je do przechowania pewnemu bankierowi Wallnerowi z Moguncji, ten zaś przekazał mi, skoro go ostrzegłem.
— Ale znał treść dokumentów?
Oczy wielkiego człowieka tak ostro wpatrzyły się w Kurta, że ten nie mógł skłamać.
— Ekscelencjo, ten człowiek nie żyje...
— Samobójstwo? — zapytał domyślny kanclerz.
— Tak.
— Opowiadaj pan prędko!
— Miałem zaszczyt opowiedzieć Waszej Ekscelencji w obecności Jego Królewskiej Mości o moich stosunkach rodzinnych i o sprawach Rodriganda. Moja ostatnia przygoda pozostaje w ścisłym związku z tą sprawą.
Opowiedział więc o skarbie meksykańskim, o okolicznościach, jakie naprowadziły go na tajemnice zdrajców. Oszczędzał bankiera, o ile tylko mógł, a jednak Bismarck rzekł:
— Ujęcie pańskiego opowiadania przynosi panu taki sam zaszczyt, jak odkrycie owej tajemnicy. Ma pan powody oszczędzania nieboszczyka, ale zapewniam pana, że możesz być ze mną szczery, nie narażając swoich zamiarów. Uwzględni się je, o ile to będzie możliwe. Proszę więc pana, abyś mówił szczerze.
Kurt musiał opowiedzieć bez obsłonek. Twarz Bismarcka miała szczególny wyraz. Skoro Kurt skończył, kanclerz uścisnął mu dłoń.
— Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Na przyjaciela pana, Platena, nie padnie żaden cień. Ale chcę wynagrodzić pana za względy dla przyjaciela, i proszę cię, abyś się jutro o dziewiątej rano stawił u mnie. Pojedziemy razem do króla. Niech usłyszy z ust pana, jak panu się udało oddać nam tę wielką usługę. Teraz muszę wrócić da gości. Oczekuję pana jutro.
Powtórnie uścisnął dłoń młodego człowieka i znikł za drzwiami salonu. Kurt zszedł po schodach pijany ze szczęścia. Ludwika posłał z dworca do domu. Kiedy więc przyszedł, zastał wszystkich zebranych nad otwartą szkatułką. Posypały się oracje i powinszowania.
— O, przeżyłem coś znacznie zaszczytniejszego. Przychodzę od Bismarcka.
— Od Bismarcka? — zapytano ze zdziwieniem.
— Tak; dał mi więcej, niż warte są te klejnoty. Rzekł do mnie: Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Następnie zaprosił mnie na jutro na dziewiątą rano, aby pojechać ze mną do króla. To jest mi milsze nad złoto i klejnoty.
Zasypano go, oczywiście, gradem pytań. Kurt przybrał komicznie poważną minę i odpowiedział:
— Chodzi o nader ważne tajemnice państwowe, których nie wolno mi zdradzać. Później, być może, będę mógł opowiedzieć.
— Spójrzcie na tego dyplomatę! — roześmiał się don Manuel. — Wydaje się prawą ręką Bismarcka; tak się pyszni.
— O, jeśli nie jest jeszcze, to może zostać — oświadczyła Różyczka.
Ledwie wyrzekła te słowa, spostrzegła, że zabrzmiały może zbyt śmiało; rumieniec oblał jej wdzięczną twarzyczkę.
Matka pogłaskała ją po policzkach i rzekła:
— Kurt ma wszelkie warunki do wybicia się, a poza tem wiele szczęścia. Jestem przeświadczona, że będą o nim mówić. Ale, drogi Kurcie, co zamierzasz począć z tymi klejnotami?
— Zapytał mnie o to pan kapitan — rzekł z uśmiechem.
— I coś mu odpowiedział?
— Powiedziałem, że chciałbym je podarować naszej różyczce leśnej.
Wszyscy się roześmieli. Różyczka znowu oblała się purpurą, a Roseta, jej matka, zapytała:
— A cóż odpowiedział ten poczciwy, stary wojak?
Hm, powiedział, że nie powinienem sobie obiecywać rodzynek, gdyż nie jestem tym, który mógłby coś podarować Różyczce.
— Miał chyba to na myśli, że takiego skarbu nie powinno się ofiarowywać nikomu, lecz dobrze strzec. Będziemy wszyscy nad nim czuwali. — —
Kiedy Kurt znalazł się w swoim pokoju, cichutko zapukano do drzwi. Różyczka wsunęła główkę.
— Kurcie, czy naprawdę chciałeś mi to podarować?
— Tak, Różyczko, — odpowiedział.
— Przechowuj klejnoty starannie, bo później będę musiała wziąć.
— Nikt inny, tylko ty.
Mówiąc to, uchwycił jej główkę i trzymał mocno. Usta ich spotkały się w krótkim pocałunku. Różyczka szepnęła:
— Kapitan Rodenstein jest starym niedźwiedziem. Oświadczam uroczyście, że już jesteś człowiekiem, który może mi coś podarować! Nieprawdaż, drogi Kurcie? — —



III
NIEWINNY KŁUSOWNIK

Jesień minęła i zima zawitała do kraju. Ku zadowoleniu myśliwych padł świeży śnieg, łatwo zdradzający ślad zwierzyny. Jeszcze pojedyncze płatki wirowały w powietrzu i osiadały w postaci gwiazdeczek na gałęziach jodeł i sosen, obrębiających z obu stron trakt do Reinswaldenu.
Dzień świtał zaledwie, ale mimo tak wczesnej pory jakiś człowiek szedł traktem.
Wyglądał nader osobliwie. Aczkolwiek był lekko odziany, zdawał się nie dbać o chłód, dający się we znaki. Nosił buciki, a raczej półbuty, roboty dziwnej, cudzoziemskiej; krótkie, niebieskie, a bardzo szerokie spodnie, tu i owdzie podziurawione, taką samą kurtkę, za krótką i za wąską, na głowie czapkę, która niegdyś miała niewątpliwie daszek, teraz zaś rozlatywała się u wszystkich szwów. Kurtka była otwarta i ukazywała koszulę, zapewne niepraną od długich miesięcy i odsłaniającą gęsto owłosioną nagą pierś. Długą, chudą szyję okalała stara chusta. Spodnie odgradzał od kurtki pas sukienny, który zdawał się od stuleci przechodzić wszelkie możliwe koleje. Na plecach nosił pełny, pękaty worek płócienny, a z lewego ramienia zwisał stary, długi wór skórzany, którego przeznaczenia niewtajemniczony niełatwoby się domyślił.
Najosobliwszą jednak była twarz tego człowieka, chuda, spalona, wygarbowana słońcem i wichrami, ciemna i twarda. Szerokie usta były jakgdyby pozbawione warg. Małe oczki spoglądały z pod powiek pewnie i ostro, a nos był wręcz niezwykły. Raczej zasługiwał na nazwę dziobu, niż szlachetnego organu powonienia.
Nieznajomy minął właśnie zakręt, gdy spostrzegł, że nie sam przemierza drogę; w niewielkiej odległości przed nim kroczył jakiś mały, mizerny człowieczek.
Well, ludzka kreatura, — mruknął nieznajomy po angielsku. — Jestem rad z tego, gdyż kalkuluję, że będzie mógł wskazać mi drogę. Dogonię tego człeczynę.
Przyśpieszył kroku, głuszonego przez świeży śnieg, naskutek czego mały człowieczek spostrzegł obecność nieznajomego dopiero po głośnem wezwaniu.
Good morning, sir, — zawołał ów i w łamanej niemczyźnie dodał: — Dokąd prowadzi ta droga, przyjacielu?
Wezwany odwrócił się szybko, ale, obejrzawszy nieznajomego, cofnął w przerażeniu. Był bowiem pewny, że ma przed sobą raczej włóczęgę, aniżeli statecznego obywatela.
— No, czemu pan nie odpowiada? — zapytał nieznajomy.
To pytanie wróciło człowieczkowi przytomność. Zdał sobie sprawę, że z takim drabem lepiej postępować grzecznie.
— Dzieńdobry! — odpowiedział. — Ta droga prowadzi do Reinswaldenu.
— Czy zna pan tę miejscowość?
— Tak.
— A może pan tam mieszka?
— Nie.
— Kimże jest pan właściwie?
— Weterynarzem.
— Weterynarzem? Hm! Piękne rzemiosło. Bydło łatwiej leczyć, niż ludzką hołotę. A więc ma pan jakieś zajęcie w Reinswalden?
— Tak; wezwano mnie do chorej krowy.
— Zastrzel ją pan, a będzie uleczona; pan zaś pozbędziesz się kłopotu.
Mały weterynarz lękliwie obejrzał towarzysza.
— Co też pan mówi? Zastrzelić krowę!
Pah, ja zastrzeliłem już niejedną setkę krów.
Mały skrzywił się niedowierzająco.
— No, no, niech się pan tak nie przechwala!
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, trysnął promieniem tłustego, ciemnego soku tytoniowego — pffttf — tak blisko twarzy weterynarza, że ten skoczył nabok.
— Niech piorun trzaśnie! Niech się pan ma na baczności. Uważaj pan, gdzie plujesz!
— Wiem bardzo dokładnie — zapewniał ze spokojem dziwak.
Mały obejrzał go uważnie od stóp do głów.
— Żuje pan tytoń? — zapytał. — Czemu pan raczej nie pali, lub wącha?
— Do palenia nie mam smaku, a za bardzo sobie nos swój cenię, aby wąchać tabakę.
— Znać po nim, że darzy go pan miłością. Ale żucie tytoniu jest bardzo niezdrowe.
— Tak pan uważa? — zapytał nieznajomy z zastanowieniem. — No, pan jako weterynarz musi się na tem znać. A więc dziś zamierzasz pan zbadać krowę?
— Tak.
— Czyja to własność?
— Pani Unger z folwarku niedaleko zamku.
— Unger? Hm. Czy ta pani jest wdową?
— Nie. Ale mąż jej zaginął przed laty. Niedawno jednak dostała o nim wiadomości z Meksyku.
Hm. Reinswalden to zamek?
— Tak. Należy do pana kapitana nadleśniczego v. Rodensteina. Czemu się pan pyta?
— To pana nie powinno obchodzić.
— Być może. Ale pan nie wygląda mi na człowieka, który mógłby się pytać o statecznych ludzi.
— Nie? A jak wyglądam, hę?
Weterynarz wzgardliwie spojrzał na nieznajomego.
— No, musi pan przyznać, że wyglądasz jak istny zbój.
Pffttf! — trafił go natychmiast ładunek śliny w kapelusz.
— Przekleństwo! Miej się pan na baczności! — zawołał weterynarz.
Pah, zbóje tak postępują.
— Ale ja sobie wypraszam!
— Nic to panu nie pomoże, jeśli nie wyzbędziesz się grubjaństwa.
— Czy może mówić do pana przez jedwabne rękawiczki? Do pana właśnie! Przychodzi taki obczyźniak niewiadomo skąd i tak mnie opluwa, że wprost nie będę się mógł pokazać w Reinswaldenie.
Był naprawdę wściekły. Zdjął kapelusz i wyciągnął do nieznajomego.
— Wytrzyj pan — rzekł obczyźniak z zimną krwią.
— Wytrzeć? Ja? Co panu na myśl wpada? Czy zechce pan natychmiast wytrzeć? Jeśli nie, to porachuję się z panem. Zechce pan wytrzeć, bo... — podniósł groźnie laskę.
— Co — bo?
— Bo uderzę pana w głowę.
— Bij pan! Pffttf!
Tym razem strumień trafił weterynarza w kurtkę.
— Tego już za wiele! — zawołał! — Masz! Masz!
Zamierzył się, ale nieznajomy z błyskawiczną szybkością wyrwał mu laskę z ręki i cisnął wysoko ponad korony drzew. Potem uchwycił małego człowieczka za biodra, podniósł i tak nim potrząsnął, że nieszczęsny stracił słuch i wzrok. Wówczas nieznajomy posadził go ostrożnie na ziemi.
— Tak, mój karzełku, — rzekł. — To za zbója. A teraz wiej stąd żywo, dokąd cię nogi poniosą! A jeśli za minutę schwytam, wycisnę ci całą wiedzę z ciała.
Weterynarz ciężko odetchnął, chciał coś powiedzieć, oczy mu rozbłysły wściekłością, ale rozmyślił się widać, bo odwrócił i w chwilę potem zniknął między drzewami.
— Mały kret, ale odważny! — mruczał nieznajomy. — W każdym razie zobaczymy się w Reinswaldenie. Ciekaw jestem, co też powie. — Hm. Sępi Dziób i zbój! Niech licho porwie tę przeklętą cywilizację, która każdego, kto nie nosi na gnatach fraka, odrazu kwalifikuje na zbója.
Ruszył dalej, ale niebawem zatrzymał się nagle, przeskoczył przez rów i schronił za gęstym krzewem.
Usłyszał bowiem szmer, który ucho jego, ucho myśliwego z prerji, doskonale znało. Istotnie, po chwili wyszedł powolnym krokiem z gąszczu leśnego wspaniały rogacz.
— Kozioł! — szepnął. — A jaki okaz! Do pioruna, co za szczęście, że naładowałem swoje stare żelazo.
Nie uświadamiając sobie, że to nie Far West amerykański, zrzucił natychmiast wór skórzany i wyciągnął strzelbę. Kurek donośnie zgrzytnął. Kozioł usłyszał i wyciągnął głowę. Ale już padł wystrzał i zwierzę runęło na ziemię.
Halloo! — zawołał głośno strzelec. — To dopiero był wystrzał. Teraz do niego!
Wyskoczył z za krzewu do zwierzęcia, odrzucił wór płócienny i wór skórzany, wyciągnął nóż i począł patroszyć zwierzynę, zgodnie z zaleceniami sztuki myśliwskiej.
Naraz usłyszał szybkie kroki. Nie zaprzątał sobie niemi uwagi. Pracował dalej, dopóki przybysz nie stanął tuż za nim.
Ten przedewszystkiem podniósł porzuconą na ziemi strzelbę, obejrzał ze zdziwieniem i rzekł:
— Niech piorun trzaśnie! Co też wpadło temu przeklętemu drabowi do głowy!
Teraz dopiero Sępi Dziób odwrócił głowę.
— Co mnie opadło? Wszak pan widzi.
— Tak, widzę. Zastrzelił kozła!
— No, czy miałem przepuścić tak piękną zwierzynę?
— Drabie, czy oszalał?
— Oszalał? Ba! Pffttf!
— Do sto par fur beczek furgonów bataljonów! Co tego opada? Czy uważa mnie pan za holenderską spluwaczkę?
— Nie, ale za arcygrubjanina. Mówię do niego pan, a on do mnie przez on! Niech mnie powieszą, jeśli to ma być uprzejmość.
— Uprzejmość, czy nieuprzejmość, ale, że powieszą, to nie ulega wątpliwości.
Ach! Kto?
— Niech to sobie rozważy, a sam zrozumie. Czy nie wie, że strzelanie do dziczy jest przestępstwem?
Sępi Dziób tak szeroko otworzył usta, że pokazał trzydzieści dwa wspaniałe zęby.
— Do pioruna! O tem, Bóg jeden wie, nie pomyślałem nawet.
— Tak, wierzę. Tacy hultaje dopiero w dybach myślą o karze. Kim jest?
— Ja? Hm! Kimże pan jest?
— Jestem Ludwik Straubenberger.
Twarz Amerykanina błysnęła wesoło.
— Ludwik Straubenberger? Cóż mnie to obchodzi?
— Bardzo nawet. Służę u pana nadleśniczego v. Rodensteina.
— Nie nosi pan munduru leśniczego.
— Ponieważ jestem służącym pana podporucznika Ungera.
— A mimo to służy pan u nadleśniczego? Jakże to być może? Czy służy pan dwom panom?
— Dwom czy dwudziestu, o to niech go głowa nie boli. Aresztuję go i musi iść ze mną!
— Do pana nadleśniczego?
— Tak. Do kogóżby innego, chłystku?
— Nieco uprzejmiej, jeśli łaskaw. Nie nosi pan munduru. Niech pan pokaże dowody zarządu leśnictwa.
Nic podobnego Ludwik jeszcze nie doznał.
— Piekło i zatracenie! — zawołał. — Taki hultaj żąda ode mnie dowodu! Dowiodę mu tak, że mu gęba spuchnie. Flinta już skonfiskowana. Czy pójdzie dobrowolnie, czy nie?
— Nie mam potrzeby.
— A więc potrafię pomóc!
Mówiąc to, uchwycił Jankesa za ramię.
— Precz z rękoma! — upomniał Sępi Dziób rozkazująco.
— Aha, coraz bardziej się buntuje. Potrafię go poskromić!
Pffttf!
I na głowę Ludwika spłynęła ciemna bronzowa ślina. Puścił więc ramię kłusownika i zawołał z wściekłością:
— Do licha! Jeszcze pluje. Drogo mi za to zapłaci!
W tej chwili z za najbliższego krzewu rozległ się głos:
— W ten sam sposób mnie opluł. Czy mam panu pomóc, mój drogi panie Straubenberger?
Ludwik odwrócił się.
— Ach, ten lekarz krowi! — rzekł. — Co pan tu robi?
Weterynarz wystąpił z poza drzewa i rzekł:
— Szedłem właśnie do Reinswaldenu, gdy spotkałem tego człowieka. Zagadnął mnie i wkońcuśmy się pokłócili. Czy mam panu pomóc?
— No, obejdę się bez pomocy. Sam potrafię poradzić sobie z takimi szubienicznikami, ale zawsze co dwóch, to nie jeden. Nie chce iść dobrowolnie. Zwiążemy mu ręce na plecach.
Usta Sępiego Dzioba drgnęły dziwnie.
— To byłoby dosyć wesołe! — rzekł ze śmiechem.
— Jakto? — zapytał Ludwik. — Nie widzę w tem nic dla niego wesołego.
— O, jednak! Albo czy to nie wesołe, kiedy kłusownik aresztuje swego zwierzyniarza?
— Zwierzyniarza? Co to znaczy?
— Mam na myśli siebie. Jestem kupcem zwierzyny z Frankfurtu. A ten mały jest właściwym kłusownikiem. Od trzech lat dostarcza mi zwierzyny, którą ubija w lasach Reinswaldeńskich.
Mały weterynarz nie dowierzał własnym uszom. Ludwik miał niemniej zdziwioną minę.
— Pioruny! — krzyknął. — Djabli wiedzą, co to znaczy! Czy to prawda, doktorze?
Dopiero teraz weterynarz odzyskał mowę.
— Ja kłusownikiem? — jęknął płaczliwie i, podnosząc dziesięć palców jak do przysięgi, dodał: — Przysięgam tysiąckrotnie, że nietylko kozła, ale myszy jeszczem w życiu nie postrzelił.
Oho, teraz chce się sianem wykręcić! — rzekł Sępi Dziób. — A czyja jest ta stara pałka strzelająca?
— Tak, czyja? — pytał Ludwik. — Czy może doktora?
— Naturalnie! I kto zastrzelił kozła? Nie ja, tylko doktór; ja mu jedynie dotrzymywałem towarzystwa.
— Jezusie Nazareński, czy to możliwe! — lamentował mały, ręce zaciskając nad głową. — Nie wierz pan, mój drogi, dobry panie Straubenberger!
— Do djabła, nie wiem, co o tem sądzić, — wyrzekł Ludwik, bezradnie spoglądając na Amerykanina.
— Sądź pan, co ci się podoba! — odpowiedział Jankes. — Pewne jest to, że ja sam nie dam się aresztować. Byłem tak głupi, że udałem się ze swoim dostawcą na miejsce występku, ale nie będę aż tak głupi, aby samemu ponosić karę.
— Święta Panienko, czego on chce ode mnie! — zawołał weterynarz. — Jeszcze w życiu nie trzymałem flinty w ręku.
— Ale przy skroni — rzekł Sępi Dziób. — Mogę tego dowieść; śledztwo wyjaśni wszystkie okoliczności.
Wówczas Ludwik zwrócił się do niego poważnie:
— Czy mówi prawdę? Czy może przysiąc?
— Tysiąckrotnie.
— W takim razie nic na to nie poradzę, doktorze. Jestem zmuszony aresztować pana jako kłusownika.
Weterynarz cofnął się przerażony.
— Na miłość Boską, żartuje pan chyba! Jestem niewinny, jak słońce na niebie.
— Śledztwo wykaże. Jest pan moim więźniem.
— Więźniem? Niebiosa, uciekam!
Chciał zmykać, ale Ludwik pochwycił go wporę.
Aha, więc to się święci? — krzyknął. — Chciał drapnąć? Tym odruchem przyznał się do winy. Zwiążę was, abyście nie mogli zbiec.
— To mi się podoba — rzekł Sępi Dziób. — Nie chcę być jedynym oskarżonym. Jeśli postąpi pan sprawiedliwie, chętnie pozwolę się skrępować.
— Przyznaję, że nie brak panu roztropności. Dajże pan ręce. Tu mam sznur.
— Ale przysięgam na wszystkich świętych, żem niewinny! — zapewniał weterynarz. — Ten łotr chce mnie zgubić!
— To się okaże — mruknął Ludwik.
— Nie będzie pan chyba ciągnął mnie do Reinswaldenu w więzach? To byłoby straszne! Mój honor, moje dobre imię...
— Zniweczone, sponiewierane, starte! Nikt złamanego szeląga nie da za honor kłusownika. Jakże tam, czy da mi pan dobrowolnie ręce, czy mam uciec się do przemocy?
Sępi Dziób nachylił się, podniósł worek, narzucił go sobie na plecy i rzekł:
— Oto moje ręce.
— I ja ustępuję wobec przemocy — krzyknął weterynarz. — Oto moje ręce, ale żądam zadośćuczynienia.
— To nie moja rzecz — oświadczył Ludwik. — Spełniłem powinność; resztę zbada sam pan nadleśniczy.
Związał prawą rękę Sępiego Dzioba z lewą lekarza. Poczem rzekł:
— A więc basta. Ale kozła nie będę sam taszczył. To rzecz wasza.
— Mam już swój ciężar do dźwigania — oświadczył Sępi Dziób.
— A co tam jest w worku?
— Pięć zająców.
— Zające? Do pioruna, skądże się wzięły?
— Lekarz zastawił wczoraj sidła; dziś przed świtem przybyliśmy je zbadać. Znaleźliśmy pięć kotów.
Weterynarz znieruchomiał. Nie mógł wydobyć słowa; Ludwik zaś, strojąc wściekłe miny, rzekł:
— Ach! Więc również zastawiacz sideł. To pogarsza sprawę! Zające niech nosi sam, a doktór weźmie kozła.
— Ale to kłamstwo, zwyczajne, ordynarne kłamstwo! — zawołał mały człowieczek. — On sam schwytał zające!
— To się zobaczy — oświadczył Ludwik, nachylając się, aby powiązać nogi kozła.
— Panie Straubenberger, wytoczę panu sprawę! Zażądam ukarania.
— To mnie nie wzrusza; spełniłem swój obowiązek.
— Ale moje dobre imię pójdzie do licha!
— Zające i kozioł również. Oto on — mówiąc to, Ludwik zawiesił kozła na grzbiecie weterynarza.
— Święty Ignacy! — lamentował biedak. — Teraz ja, najnieszczęśliwszy pod słońcem, muszę taszczyć takie ciężkie zwierzę.
— Ten kozioł jest znacznie lżejszy, niż zbrodnie, które dźwigasz na sumieniu, — rzekł Sępi Dziób.
— Człowieku, łotrze, otruję cię, skoro odzyskam wolność.
— Psiakrew, coraz gorzej! — rzekł Ludwik. — A więc także truciciel! Dojdźmy tylko do Reinswaldenu. Pan nadleśniczy nie będzie mógł się nadziwić, jakich mu szubieniczników sprowadzam.
Pociągnął jednego i drugiego i ruszył w drogę. Weterynarz błagał, groził, lamentował, utyskiwał — napróżno. Ludwik musiał spełnić powinność. Jakkolwiek się mały człowieczek opierał, silny Jankes pociągał go za sobą bez wysiłku. — — —
Tymczasem nadleśniczy siedział w swoim gabinecie; niedawno wstał i pił kawę. Nie był w dobrym humorze. Dlaczego, nie mógłby sam określić. Przecież dopiero przed paroma dniami przybył list Sternaua z nad Rio Sabinas i wywołał nieopisaną radość.
Rozległy się w korytarzu szybkie kroki. Ludwik wszedł i stanął w drzwiach w tragicznej postawie, oczekując zapytania kapitana.
— Z czem przychodzisz? — zapytał nadleśniczy mrukliwie.
— Z kłusownikami! — brzmiała krótsza jeszcze odpowiedź.
Stary podniósł się szybko.
— Kłusownicy? — zapytał. — Czy dobrze słyszę?
— Według rozkazu, panie kapitanie. Dwóch kłusowników.
— Święty Hubercie, nareszcie dwóch! — rzekł stary. — Oto woda na mój młyn. Każę rozpiąć na matach i tak wyciągnąć, że gnaty będą sięgały od Wrocławia do Londynu. Gdzie ich masz?
— Na dole, w szopie. Siedzą spętani pod strażą dwóch ludzi.
— Kto ich schwytał?
— Ja sam.
— Ty sam? Ach! Gdzie?
— Na trakcie mogunckim.
— Opowiadaj!
— Spadł śnieg, panie kapitanie; udałem się w drogę, aby obejść z samego rana obwody. Chodziłem właśnie wzdłuż traktu, gdy rozległ się wystrzał z obcej strzelby, co natychmiast zmiarkowałem. Szybko się zbliżyłem i zobaczyłem huncwota, który klęczał nad naszym najpiękniejszym kozłem, patrosząc go w najlepsze.
— Niech dziewięćdziesiąt dziewięć piorunów trafi tego łotra. Czy znasz go?
— Nie; to zwierzyniarz z Frankfurtu.
— Ach! Odkąd to oni osobiście kłusują?
— O, nie on kłusował, lecz kto inny.
— Czy znasz tego drugiego?
— Nawet bardzo dobrze. Nie zauważyłem go odrazu, ale wkrótce się pokazał. Nie dowierzałem własnym oczom. Tej nocy złapał pięć zająców w sidła.
— W sidła? Pięć zająców w ciągu jednej nocy? W tak opłakany sposób marnować zwierzynę! Każę go poszarpać rozżarzonemi obcęgami, jak jestem Rodenstein i nadleśniczy.
— Zasłużył na to. Już od lat dostarcza zwierzyny frankfurckiemu handlarzowi.
— Hańba! I myśmy go nie nakryli? Jeszcze jedno świadectwo, jak można polegać na ludziach. Oczy mają jak dziury w plecach, a uszy jak ścierki, ale ani widzą, ani słyszą. Teraz inaczej będę postępował. Kto, od dnia dzisiejszego poczynając, nie złapie jednego na tydzień kłusownika, ten traci odrazu miejsce. W ten sposób za jednym zamachem pozbędę się kłusowników i was, gapy zatracone! Mój chleb wy żrecie, a moją piękną zwierzynę zmiatają inni. Z czego nam żyć, mnie i Jego Wysokości, naszemu Wielkiemu Księciu? Może mamy się żywić szyszkami sosnowemi, lub żołędziami? Tak wysoko zawieszę kosz z chlebem, że, chcąc się najeść, będziecie musieli wydłużyć szyje jak żyrafy. — Kimże jest ten szubrawiec?
— To nasz weterynarz — oznajmił Straubenberger.
— Nasz wete... — słowo uwięzło mu w gardle.
— ...rynarz! — dokończył Ludwik z naciskiem.
— Drabie, może zalałeś sobie czub? Nasz weterynarz miałby być kłusownikiem? To niemożliwe! To fałsz wierutny.
— To prawda, panie kapitanie. Siedzi na dole w szopie.
— No, to niech się Bóg nad nim zlituje! Czy sprowadziłeś kozła?
— Tak. Musiał go lekarz sam taszczyć.
— Bardzo słusznie. Chciałbym, aby mu kozioł przyrósł do gardła. A jak tam z zającami?
— Też są. Handlarz ma je w torbie.
— Dobrze, dobrze; zaraz ich przesłucham. Wezmę w dyby, że będą ze strachu pocić się syropem i oliwą. Do wszystkich djabłów, skąd mi się bierze taka anielska cierpliwość? Idź, zwołaj cały ludek! Niech wszyscy zgromadzą się w moim urzędowym gabinecie. Kiedy skinę, przyprowadzisz obu łajdaków. Pokażę im, co znaczy kozioł i pięć zająców! I jeśli już muszę przekazać ich sędziemu, to uprzednio poddam takiej procedurze, że, w porównaniu z tem, więzienie wyda im się rajem.
Ludwik oddalił się śpiesznie. Kiedy wyszedł na dwór, jeden z chłopców wyprowadzał osiodłanego wierzchowca ze stajni, gdyż kapitan wybierał się w podróż.
— Pozostaw to chwilowo i pomóż mi zebrać ludzi — rzekł Ludwik. — Pan kapitan odbędzie sąd.
— Nad kłusownikami?
— Tak. Wszyscy ludzie mają się stawić w kancelarji.
— Dobrze, dobrze; biegnę już.
Przywiązał konia i pobiegł zawiadomić kolegów. W pięć minut zgromadzili się wszyscy mieszkańcy Reinswaldenu. Kapitan kazał usiąść na krzesłach półkolem, sam zajął miejsce pośrodku, uprzednio skinąwszy przez okno. Ludwik stał przy drzwiach szopy. Zauważywszy znak swego pana, otworzył wrota i wypuścił obu grzeszników.
— Stój, doktorze, — rzekł. — Pan ma taszczyć kozła.
— Nawet teraz?
— Oczywista. Jest to korpus defektus; korpusami są również zające.
— Ale ja jestem niewinny!
— Powiedz to pan samemu panu kapitanowi. Lepiej ode mnie zna się na kryminale.
Lekarz miał dźwigać kozła, Sępi Dziób swój worek. Byli wciąż jeszcze związani za ręce. Kiedy prowadzono ich przez dwór, Jankes ujrzał konia i wesoły uśmiech zadrgał w kącikach jego ust.
Ludwik zaprowadził kłusowników po schodach na piętro i otworzył drzwi. Sępi Dziób szybkiem spojrzeniem obrzucił zamek. Weszli. Ludwik zamknął za sobą drzwi.
— Oto oni, panie kapitanie! — meldował. — Czy mam zdjąć kozła z doktora?
Stary kapitan siedział z miną godną hiszpańskiego Wielkiego Inkwizytora.
— Nie — odpowiedział. — Niech ten szubrawiec sam go złoży.
— Przecież spętany.
— Uwolnij ich od więzów. Słyszałem, że przestępców nie krępuje się podczas przesłuchania. Musimy przestrzegać prawideł procedury karnej.
Ludwik rozwiązał im ręce. Znów uśmiech zadowolenia przemknął po twarzy Sępiego Dzioba. Weterynarz śpieszył dowieść swej niewinności, zanim jeszcze rozpoczęło się przesłuchanie.
— Panie kapitanie! — zawołał. — Spotkała mnie straszliwa niesprawiedliwość. Ja miałbym zastrzelić tego kozła, a przecież...
— Spokojnie — mruknął leśniczy. — Tu tylko ja mam prawo mówić. Kto z was ośmieli się rzec słówko niepytany, tego zamknę w pace, zrozumiano?
Człeczyna zamilkł. Kapitan zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Znam tamtego. Ale kim ty jesteś, hę?
— Jestem zwierzyniarzem z Frankfurtu — oświadczył zapytany.
— Twoje nazwisko?
— Henrico Landola.
Nadleśniczy zerwał się z krzesła.
— Henrico Landola? Do pioruna! Jakiej narodowości?
— Hiszpanin — odrzekł trapper.
Kapitan wpił w niego nieruchome spojrzenie.
— Człowieku, łotrze, drabie, oszuście! Od jak dawna jesteś handlarzem?
— Od kilku lat dopiero.
— Czem byłeś poprzednio?
— Kapitanem.
— Korsarzem, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział spokojnie Sępi Dziób.
— Niech cię djabeł ujeżdża, ty wyrodku piekielny! Henrico Landola! Ach, że też nareszcie mamy tego bandytę! Ale człowieku, jak się zszedłeś z weterynarzem?
— Sporządzał dla mnie trucizny, gdy miałem kogoś otruć.
Karlik z przestrachu skoczył jak oparzony.
— Wszystkie dobre duchy, to fałsz! Ani słowa prawdy!
— Spokojnie, trucicielu! — huknął kapitan. — Dziś jest dzień zemsty. Dziś ja sądzę! Dziś będą zdemaskowani ci, których nikt nie mógł zdemaskować. Henrico Landola, ilu ludzi otrułeś?
— Dwustu sześćdziesięciu dziewięciu.
Zląkł się nawet kapitan. Ogarnęła go zgroza.
— Szatanie! — jęknął niemal. — Tylu, tylu! Dlaczego?
— Ten weterynarz nie chciał inaczej. Musiałem — inaczejby mnie zgładził ze świata.
— Jezusie drogi, Jezusie! — krzyczał lekarz. — To kłamstwo!
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że łże. Dawniej był najbardziej krwiożerczym ze wszystkich moich rozbójników morskich. Mogę tego dowieść.
— Człowieku, jesteś potworem! Zawsze zajmowałem się tylko leczeniem zwierząt.
— Spokojnie, nie cyganić! — rozkazał nadleśniczy. — Dopiero od dwóch lat przebywa pan w tej miejscowości. To się zgadza.
— Ale byłem poprzednio w Elberfeldschenie.
— To się okaże. Milcz pan! Teraz muszę się rozmówić z owym Landolą. Człowieku, rozbójniku, szubrawcze, czy znasz niejakiego Corteja?
— Tak — wyznał Sępi Dziób.
Aha! Jak go poznałeś?
— Przez tego weterynarza, który jest szwagrem Corteja.
— Nie, nie! — wołał mały. — Nie znam żadnego Corteja; nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska.
— Spokojnie, bo każę wygarbować skórę! — ryknął kapitan. — Dowiem się, kto jest pana szwagrem. — I, zwracając się ponownie do Sępiego Dzioba, dodał: — Czy prowadziłeś interesy z owym Corteją? Żądam prawdy.
— Tak; nawet bardzo wiele — odpowiedział zapytany. — Mój statek korsarski był jego własnością.
— Ten łotr ma przynajmniej odwagę i wyznaje prawdę. Czy znasz niejakiego Sternaua?
— Tak.
— Czy nie chciał cię pewnego razu schwytać?
— Tak.
— Cóż więc zrobiłeś?
— To, co teraz czynię. Uciekłem. Do miłego zobaczenia, panie kapitanie!
Miał wciąż swój worek na grzbiecie. Teraz odwrócił się błyskawicznie i skoczył ku wyjściu. Po chwili był już za drzwiami, przekręcił klucz aby nikt nie mógł go ścigać, i zeskoczył ze schodów na dwór. Tam dopadł konia, odwiązał, skoczył na siodło i pogalopował.
To nieprzewidziane zdarzenie tak oszołomiło zebranych, że nikt nie zdołał się poruszyć z miejsca. Pierwszy oprzytomniał kapitan.
— Ucieka! — krzyknął. — Prędko za nim! — Skoczył do drzwi. — Tysiąc piorunów, przekręcił klucz w zamku! — Pośpieszył do okna i wyjrzał na podwórze. — Bomby i granaty! Dosiada rumaka. Minął bramę! Jeśli tak pójdzie dalej, to go nie schwytamy!
Nikt nie śmiał wyskoczyć oknem. Wszyscy napierali na drzwi, aż wreszcie jakaś stara kobiecina otworzyła. Rzucono się na podwórze.
— Wyprowadzić konie! — zawołał kapitan. — Musimy go dopaść.
Ile było koni, tylu jeźdźców z kapitanem na czele wyjechało przez wrota. Wkrótce ujrzeli jakiegoś wieśniaka.
— Tomaszu! — zawołał nań kapitan. — Czy nie widziałeś jeźdźca?
— Tak, jeźdźca, — brzmiała odpowiedź.
— Z workiem na plecach?
— Tak; z workiem.
— Dokądże jechał?
— Zdawał się śpieszyć, ale zapytał, zatrzymawszy się przy mnie, o willę Rodriganda.
— A więc pomknął ku willi?
— Tak, panie kapitanie.
— Dobrze, więc go dogonimy. Naprzód, młodzieńcy! Który z was schwyta tego ptaszka, dostanie całoroczny żołd.
Mimo podeszłego wieku, mknął na czele. Zdawało się, że sam chce zdobyć nagrodę. —
Rzecz najdziwniejsza, nikt z pośród obecnych nie pomyślał o weterynarzu. Karzeł został sam. Wpatrywał się w drzwi, przez które wszyscy umknęli.
— Jezus, Marja! — rzekł. — Co czynić? Też uciec? To najlepsze. Ja — kłusownik, truciciel i korsarz! Jeżeli szczęśliwie wyjdę, schowam się na osiem tygodni, dopóki moja niewinność nie wyjdzie na jaw.
Zemknął po schodach. Podwórze świeciło pustką, ci bowiem, dla których nie starczyło koni, odprowadzili jeźdźców pieszo. Dzięki temu trzęsący się ze strachu weterynarz umknął niepostrzeżenie. Minąwszy obręb zamku, zszedł z drogi i wszył się w zagajnik. Pani Unger daremnie wypatrywała uzdrowiciela chorej krowy. — — —
Niedaleko zamku Reinswalden hrabia Manuel de Rodriganda y Sevilla zbudował śliczny domek wiejski, w którym zamieszkał z córką i wnuczką, a także z matką i siostrą Sternaua. Stary nadleśniczy nie chciał się wyprowadzić ze swego zamku.
Wkrótce po ucieczce Sępiego Dzioba traktem jechał lekki wóz. Skręcił na drogę, prowadzącą do Rodriganda. Siedział w nim Kurt, który po trzech tygodniach wracał z podróży.
Po krótkim czasie ukazała się ozdobna budowla willi. Brama była naoścież otwarta. Młody człowiek wyszedł, zapłacił stangretowi i wbiegł po schodach na górę.
Przyjął go mały człowiek, którego turkot powozu przywołał na stanowisko. Był to odźwierny willi.
— Panie poruczniku! Witam, witam! — zawołał.
— Dzieńdobry, drogi Alimpo. Już na nogach, tak wcześnie?
— Tak; kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Tak mawia moja Elwira. Jakże można spać, skoro się wie, że pan przyjedzie.
— A więc Ludwik doniósł o moim przyjeździe?
— Tak; przybył tu onegdaj. Jest w Reinswaldenie. Trzyma się gorliwie pana nadleśniczego.
— Gdzie państwo?
— W bawialni.
Zdjąwszy palto i kapelusz, Kurt wszedł do pokoju. Tam zastał don Manuela, Rosetę, panią Sternau z córką i Amy Dryden. Powitano go serdecznie.
— Przybyłem tylko na kilka godzin, aby się pożegnać na dłuższy czas, — rzekł Kurt, ściskając ręce. — Dziś, najpóźniej jutro, wyjeżdżam.
— Żal nam się z panem rozstawać — rzekła Roseta. — W sprawie służbowej?
— Tak. Niech pani zgadnie, dokąd! To długa podróż — do kraju, skąd dopiero przed kilkoma dniami otrzymaliśmy tak szczęśliwe wieści.
— Szczęśliwe wieści?... Mój Boże, czy się trafnie domyślam! Pan mówi o Meksyku?
Skinął potakująco.
Kurt miał właśnie zamiar zdać szczegółowo sprawę, gdy przeszkodził mu jakiś jeździec, który w pełnym galopie wjechał przez bramę, ściągając na siebie powszechną uwagę. Był to Sępi Dziób.
Zeskoczył z konia i wszedł po schodach na górę, z workiem na grzbiecie. Tu zabiegł mu drogę Alimpo.
— Kim pan jesteś? — wypytywał.
— A kim pan jesteś? — odciął się Amerykanin.
— Jestem Alimpo, kasztelan tego zamku.
— Ach, to wystarczy. Czy można pomówić z mieszkańcami?
— Powiedz pan przedewszystkiem, kim jesteś!
— To zbyteczne. Nie znają mnie przecież. Przynoszę ważną wiadomość.
— Właśnie państwo się zebrali. Ale, drogi przyjacielu, pański stan nie pozwala się panu pokazać.
— Właśnie, że mój stan nakazuje. Ale, nie pozwolę się długo badać. Ustąp pan miejsca!
Oho! Muszę naprzód zapytać, czy mogę pana wpuścić.
— Nonsens. Muszę wejść i kwita.
Sępi Dziób, bez ceremonji odsunąwszy Alimpa, stanął na progu bawialni. Hrabia wyszedł naprzeciw i zapytał:
— Wtargnął pan tutaj. Do kogo?
— Do was wszystkich.
— Kim pan jesteś?
— Nazywają mnie Sępim Dziobem.
Lekki uśmiech zadrgał na twarzy hrabiego. Ten obdartus miał prawo tak się nazwać.
— Skąd pan przybywa?
— Jestem — ach, oto już nadjeżdżają! Nie przypuszczałem, że ten stary nadleśniczy wywęszy tak prędko mój trop.
Mówiąc to, podszedł do okna tak swobodnie, jakgdyby był we własnym domu. Pozostali mimowoli skupili się za jego plecami. Zobaczyli, jak stary Rodenstein zeskoczył ze swego gęsto parującego, nieosiodłanego konia. Alimpo usłyszał stuk kopyt i wyszedł na ganek.
— Dzieńdobry, Alimpo! — krzyknął kapitan. — Powiedzże prędzej, czy był tu jeździec?
— Tak.
— Obdarty i z workiem na plecach?
— Tak.
— Bogu dzięki, mam go! Gdzie jest ten łotr?
— U państwa w bawialni.
— Do licha, niebezpieczna sprawa! Muszę natychmiast pójść, zanim się co złego zdarzy.
Nie minęły dwa pacierze, gdy otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ujrzeć zbiega i wpaść nań — to było dziełem jednego mgnienia.
— Łotrze, mam cię znowu! — zawołał, nie witając się z nikim. — Nie uciekniesz już. Każę cię kuć na kawałki, dopóki nie zmiażdżę gnatów!
— Cóż się stało, drogi kapitanie? — zapytał hrabia. — Cóżto za człowiek?
— To łotr, o, to największy zbrodniarz, jaki istnieje pod słońcem. Otruł przeszło dwieście osób.
Obejrzano go ze zdziwieniem.
— Tak, oglądajcie mnie! — rzekł, łapiąc oddech. — Wypatrzcie oczy i nie wierzcie, ale to prawda najszczersza. Ludwik go schwytał, atoli zdołał umknąć, kiedy go sądziłem. Nazywa się Henrico Landola.
— Henrico Landola? — zapytał Kurt. — Korsarz? O, nie, to nie on! Znam go.
— Ach, ba! Sam przyznał.
— Że się nazywa Landola? To niemożliwe.
— Zapytaj go osobiście!
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Jakże się to zgadza? Czy podał się pan za niejakiego Landolę? Czy zna pan tego człowieka? — zapytał Kurt.
— Słyszałem o nim.
— Ale skądże panu wypadło na myśl podszywać się pod niego?
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Żart — odpowiedział krótko.
— Ach, ten żart mógł pana drogo kosztować. Landola nie cieszy się tutaj przyjaźnią.
— Wiem o tem.
— Ależ to on! — twierdził kapitan. — Ten szubrawiec ma jeszcze w worku pięć moich zająców, które złowił weterynarz.
— Wyraża się pan zagadkowo — rzekł, potrząsając głową, don Manuel, a zwróciwszy się do Sępiego Dzioba, zapytał: — Skąd pan właściwie przybywa?
— Przybywam od lorda Drydena — odpowiedział trapper.
— A więc z Meksyku? — zapytała Roseta niecierpliwie.
— Tak; bezpośrednio. Nie widziałem jeszcze pani, ale, sądząc z opisu, jest pani Rosetą Sternau, czyli Rosetą de Rodriganda?
— Tak; jestem nią.
— W takim razie mam coś dla pani — wyciągnął z torby list. — Od sir Henry Drydena — dodał. — Byłem w Meksyku jego przewodnikiem i towarzyszem. Przeżywaliśmy bardzo wiele i jestem gotów wszystko pani opowiedzieć.
— Co za przypadek, co za szczęście! Czy ma pan co jeszcze dla nas?
— Nie. Reszta to rzeczy, które do mnie należą.
— A więc witamy pana! Czy mam odczytać list, drogi ojcze?
— Poczekajmy z tem chwilę. Musimy się jeszcze zająć tym dzielnym człowiekiem, który jest dla nas zagadką.
— Tak, — rzekł kapitan — przeklętą, głupią zagadką! Człowieku, czemu podał się pan za Landolę? Kim jesteś naprawdę? Ale wypraszam sobie na przyszłość wszelkie figle.
Sępi Dziób przesunął fajkę do drugiego policzka i wypluł poważny pocisk ciemno brunatnej śliny tak blisko twarzy kapitana, że ten cofnął się przerażony.
— Do miljona fur piorunów! — zaklął. — Co za bezeceństwo! Myśli pan, że potrzeba nam tu próbek plucia, hę? Pluć mi koło nosa! Szczęście, żeś mnie nie trafił. Za co mnie właściwie uważasz, hę?
Amerykanin odpowiedział z przyjaznym uśmiechem:
— Za wspaniałego lorda, naczelnego sędziego z Reinswaldenu, sir. Ale to obojętne i nie ma nic do rzeczy. Skoro pluję — pluję i chcę widzieć takiego, co mi zabroni. Kto nie chce narażać się na oplucie ten może zejść z drogi.
Don Manuel łagodnie rozłożył ręce:
— Porzuć pan te drobnostki! Pan kapitan nie chciał pana obrażać. Pragnął tylko wiedzieć coś dokładniejszego o pana osobie i jego stosunkach.
Pah! — odparł Sępi Dziób. — Stoi przed moją osobą i wystarczy mu ją tylko obejrzeć. Może dokładnie oglądać nawet mój nos, i to bez opłaty. A moje stosunki? Co ma pan na myśli? Czy wyglądam na takiego, w którym można się zakochać? Nie chcę nic wiedzieć o rodzie kobiecym. Jak wogóle może mnie pytać pierwszy lepszy! Ja nie pytałem wszak pana kapitana o jego miłostki.
Hrabia skinął z uśmiechem głową.
— Myli się pan. O pańskich miłosnych stosunkach nie było wcale mowy. Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, kim pan jesteś. Nietrudno zrozumieć te chęci.
— Kim jestem? Hm! Że się nazywam Sępi Dziób, to rzecz sama przez się zrozumiała ze względu na mój nos. A że jestem myśliwym z prerji — to tylko mnie obchodzi.
— Myśliwym z prerji? — mruknął nadleśniczy. — Ach, dlatego tak był łasy na zwierzynę.
— Tak. Dlatego właśnie nie mogłem wytrzymać, skoro zobaczyłem kozła. Zdjąłem strzelbę i zastrzeliłem.
— Do piorunów! A więc pan go zastrzelił? Nie weterynarz?
— Nie; ja.
— Niech piorun trzaśnie! Ale wszak dostarczał panu od lat zwierzynę?
— Boże uchowaj! — roześmiał się Sępi Dziób.
— Istotnie? — pytał zdumiony kapitan. — A więc nie jest kłusownikiem?
— Ani trochę; tak samo jak ja nie jestem frankfurckim handlarzem zwierzyny.
— Do pioruna! A zatem prowadził mnie pan za nos?
— Tak — odpowiedział obojętnie Sępi Dziób.
Stary zerwał się z najwyższą wściekłością i huknął:
— Do stu tysięcy furgonów, jakże się mógł ośmielić!
Pffttf! — przemknęła ślina, że ledwo zdążył się cofnąć. To jeszcze bardziej go rozłościło. Dodał:
— Uważać mnie za głupca, a następnie opluwać, mnie, wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana v. Rodensteina! Ten pies musi dostać baty takie, aby nie mógł się podnieść, jak trzej chloroformowani stróże nocni. Jeśli przybył z Meksyku lub Ameryki, aby ze mnie zakpić, to tak długo będę mu wybijał Meksyk z głowy, że zapomni o jego istnieniu. A teraz chcę wiedzieć, co go skłaniało do tych złośliwych żartów ze mnie?
— Co? — zapytał Amerykanin. — Hm. Nic.
Starzec otworzył usta, jak mógł szeroko, i obejrzał Sępiego Dzioba ze zdumieniem.
— Co? Nic? Absolutnie nic? A więc chciał tylko ze mnie zadrwić?
— Tak — odpowiedział Sępi Dziób.
Ach! A więc niech pęknie granat! Kpiny sobie ten huncwot ze mnie stroił. Ze mnie! Słyszycie wy wszyscy? Ze mnie! A ja się cieszę najwięcej z tego, że nie zdołał umknąć. Wie, co go czeka? Więzienie!
Sępi Dziób roześmiał się.
— Więzienie? Pah! Z powodu kozła? Absurd!
— Absurd, absurd powiada pan? Czy nie zna naszych praw?
— Co mi z waszych praw? Jestem wolnym Amerykaninem.
— Nie jesteś wolnym Amerykaninem, lecz uwięzionym łotrem. My kłusownictwo karzemy więzieniem.
Sępi Dziób skrzywił się z niedowierzaniem. Rzekł:
— Możemy u nas strzelać, ile się nam podoba.
— Tam u was tak, ale nie u nas!
— Do pioruna, nie myślałem o tem! Kozioł wystąpił z lasu, a ja strzeliłem; to wszystko. Skoro się mnie za to ukarze więzieniem, ucieknę.
— Tym razem niełatwo będzie uciec. Ale skąd się tu wogóle wziął?
— Ponieważ musiałem tu być. Przybywam jako wysłaniec w sprawach rodziny Rodriganda.
— Czemu mi tego odrazu nie mówił? Posłucham, co za wieści przywiózł, a potem zdecydujemy.
Obecni nie przerywali dialogu. Byli bardzo rozbawieni; wiedzieli dobrze, że stary nadleśniczy nie zaskarży myśliwego. Dlatego pozwolili mu się dowoli wypowiedzieć, poczem rzekł hrabia:
— A więc znamy teraz pana nazwisko i zajęcie. Czy zechce nam pan powiedzieć, jak się spotkałeś z owymi ludźmi, którzy nas tak bardzo interesują?
— Bardzo chętnie — odpowiedział Sępi Dziób. — Czy wie pan, co znaczy scout?
— Nie.
Pffttf! — rzucił Sępi Dziób pocisk śliny w ogień kominka, że aż syknął. — Nie wie pan? Przecież każdy o tem wie. Bywają westmani, którzy mają taki zmysł orjentacyjny, że nigdy nie błądzą. Znają każdą drogę, każdą rzekę, każde drzewo i krzewinę i z pewnością znajdą miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie bywali. Takich ludzi nazywa się scoutami. Każda karawana, każda wyprawa myśliwska musi mieć jednego lub więcej scoutów, jeśli nie chce zginąć. Takim scoutem ja jestem.
— Do pioruna! — zaklął kapitan. — A więc wyuczył się wszystkich dróg i ścieżek amerykańskich pustkowi? Nie znać tego po nim.
— Czy mam głupią minę?
— Bardzo głupią.
Pffttf! — sok tytuniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś. Ten cofnął się, zaklął i podszedł o krok do Amerykanina:
— Szubrawcze, jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy mniemasz, że inni ludzie nie potrafią pluć? — Rzekłszy to, plunął w czoło Jankesowi.
Sępi Dziób otarł z twarzy nieoczekiwany nabytek i odezwał się wprawdzie spokojnie, ale z lekką naganą w głosie:
— Początkujący... Jak śmie nazwać amerykańskiego scouta głupcem? Czy mniema, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy, niż dobry myśliwy z prerji? A może myśli, że kapitanowi wielkoksiążęcej armji równać się ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo pomylił.
Sępi Dziób mówił po niemiecku obcym akcentem. Mimo to palnął swą mówkę tak dobitnie i dosadnie, że wywarła na starym kapitanie mocne wrażenie. Poczuł, że ma przed sobą człowieka, który mu dorównywa pod względem rubaszności; podrapał się więc za uchem i rzekł:
— Piekło, to ci dopiero człowiek uprzejmy! Ten łotr rzuca śliną jak djabeł otrębami w młynie. No, teraz będę trzymał język za zębami. Zobaczymy, co dalej nastąpi.
— Postąpi pan bardzo właściwie — odparł Sępi Dziób uprzejmiej. I, zwracając się do innych, ciągnął: — A więc jestem takim scoutem. Pewnego pięknego dnia znalazłem się w El Refugio i zostałem przyjęty przez niejakiego Anglika, który chciał wyjechać wgórę Rio Grande del Norte.
— Ach, mój ojciec? — zapytała miss Amy.
— Tak. Posłał mnie do El Paso del Norte do prezydenta Juareza z meldunkiem, że lord przywozi broń i pieniądze. Spotkałem go w małym forcie, zwanym Guadelupą, przedtem jednak spotkałem tam innych jeszcze ludzi. Przedewszystkiem był myśliwy, zwany Czarnym Gerardem. Następnie inny mały, ale dzielny chłop, który obudzi wasze szczególne zainteresowanie.
— Znajomy? Jak się nazywał?
— Mały André. Ma brata w Reinswaldenie.
— Niema tu nikogo nazwiskiem André.
— André jest imieniem, a nie nazwiskiem, i znaczy tyle, co Andreas.
Słysząc to, Ludwik, który podczas rozmowy wszedł pocichu, aby pomóc w krępowaniu zbiega, nastawił ucha.
— Andreas? Do pioruna! Mam przecież brata imieniem Andreas. Poszedł w daleki świat i zginął jak kamień w wodzie.
— Czem był?
— Browarnikiem.
— Dobrze; zgadza się. Jak się pan nazywa?
— Ludwik Straubenberger.
— A mały Andre nazywa się właściwie Andreas Straubenberger.
Ludwik złożył dłonie.
— Czy to być może? Czy to prawda? Mój brat? Naprawdę mój brat?
— Tak.
— A więc niech będzie pochwalony w imię Boże. Andreas żyje! Mój brat żyje! A gdzież on?
— Ta właśnie sprawa mnie sprowadza. Nie wiem, gdzie jest i musimy go odszukać. Aliści tymczasem wspomnę o nowych osobach, które spotkałem w forcie Guadelupie.
Sępi Dziób zaczął opowiadać wszystko, co mu się przytrafiło od przyjazdu do Guadelupy do przybycia wraz z Juarezem na hacjendę del Erina. Nie znał dokładnie związku faktów i osób, ale to, co opowiedział, otoczyło go w wyobraźni słuchaczy aureolą powagi i znaczenia.
Oczy wszystkich wpiły się w jego usta. Dowiedziano się od niego znacznie więcej, niż mógł wyjaśnić list Sternaua.
Twarz Rosety pałała szczęściem, że małżonek jej żyje. Wkrótce jednak zbladła. Sępi Dziób zdawał sprawę ze zniknięcia Sternaua i jego towarzyszy.
— Powiedziałeś pan, że sennor Sternau, sennor Unger, obaj wodzowie i pozostałych pięciu odłączyło się od was, aby przy pomocy Miksteków odebrać hacjendę od zwolenników Corteja!
— To im się powiodło. Wojsko prezydenta zwiększyło się nieoczekiwanie tak bardzo, że mogliśmy prędzej, niż przypuszczano, jechać wślad za nimi. Ale kiedyśmy przybyli, ich już nie było.
— Dokąd się udali?
— Kto może wiedzieć? Nasze badania nie doprowadziły do rezultatu. Lord Dryden wreszcie doszedł do przeświadczenia, że spotkało ich nowe wielkie nieszczęście. Ale było już za późno. Jedynym, który istotnie coś mógł zrobić, byłem ja.
— Ach! i co pan zrobił?
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Mało, bardzo mało. Juarez początkowo przypuszczał, że wyruszyli z wycieczką, z której wnet powrócą. Niestety, był w błędzie. Skoro nie powracali, a prezydent musiał ruszać dalej na południe, lord Dryden zląkł się naprawdę. Ale nie mógł się odłączyć od Juareza. Wyjechałem tedy na poszukiwania. Tropiłem ślad aż do Santa Jaga. Tu ginął zupełnie.
— Co pan o tem sądzi?
— Najprawdopodobniej Cortejo schwytał ich w pułapkę.
— Mój Boże! Musimy ich ratować, jeśli jeszcze pora.
— W tym celu właśnie przybywam. Kiedy zgubiłem ślad, wróciłem zpowrotem do Anglika. Natychmiast wryruszyliśmy do Juareza, który mniemał, że Cortejo uciekł do Pantery Południa i prześladowców swoich wpędził w jego ręce. Wyprawił posła do Pantery. Ten kazał powiedzieć, że Corteja u niego niema, że wogóle nie ośmieliłby się nawet przybyć do niego. Dlatego osobiście udałem się do Pantery. Był to krok ryzykowny. Podrwiłem głową i życiem. Ale szczęście mi dopisywało.
— A rezultat?
— Niestety, nie był pomyślny. Doszedłem do przekonania, że ani Corteja, ani zaginionych niema u Pantery. Przypuszczam, że jako przyjaciół Juareza uwięziono ich, aby chwilowo unieszkodliwić.
— A więc jest nadzieja uwolnienia?
— Tak, gdyby się udało znaleźć ślad. Juarez i Dryden uciekali się do wszelkich sposobów, ale daremnie. Przysłali mnie tutaj, abym was zawiadomił.
Słuchacze obejrzeli się posępnie. Co mogli począć, jeśli nawet Juarezowi i Drydenowi nie udało się znaleźć śladu zaginionych?
Roseta i Amy cicho płakały. Hrabia, pani Sternau i jej córka stały w oknie i spoglądały markotnie na podwórze. Jedynie stary nadleśniczy nie mógł stłumić swego zmartwienia i, ścisnąwszy pięści, zawołał:
— Do stu par beczek! Bodajbym raz jeszcze był młody. Pojechałbym tam i przetrząsnął cały Meksyk. Ale moje stare gnaty nie pozwolą mi na taką wyprawę. Niema w nich szpiku.
— Ja mam jeszcze młode kości, drogi ojcze chrzestny, — rzekł Kurt.
— To prawda, mój chłopcze, — odparł stary. — Ale gdzie tobie do Meksyku?
Wówczas Roseta odwróciła się do nich i powiedziała:
— Ach, istotnie, drogi Kurcie! Masz właśnie jechać do Meksyku, do prezydenta Juareza.
— Tak — odezwał się. — Polecono mi ważną misję; ale mam nadzieję, że ta misja zostawi mi dosyć wolnego czasu na poszukiwania naszych zaginionych.
Trapper wpił spojrzenie w młodego porucznika.
— Pan? Pan chce jechać do Meksyku? Młody człowieku, zostań pan lepiej w domu! Klimat tamtejszy nie służy takim paniczom.Hm, tam błąkają się w powietrzu kule.
— Właśnie to mi się podoba.
Sępi Dziób zauważył z uśmiechem, nieco złośliwie:
— Ale taka kula łatwo może zabić.
— Wiem o tem dobrze. Dokąd pan się uda, skoro załatwi pan swoje poselstwo?
— Wrócę do Meksyku. Powiedziałem, co miałem powiedzieć, jestem więc gotów i mam tylko czekać na odpowiedź, którą pragną mieć prezydent i sir Dryden. Mogę jeszcze dzisiaj jechać.
— Czy chce pan jechać ze mną razem?
— Chętnie. Sądzę, że przydam się panu tam u nas. Ale kiedy chce pan wyruszyć?
— Właściwie jutro; lecz pozwoli pan, że zadam pytanie. Gdyby jeden z pruskich ministrów zażądał od pana rzetelnych informacyj o stanie rzeczy w Meksyku, to, czy chciałby ich pan udzielić?
— O ile równie rzetelne miałby względem nas zamiary.
— Znam pewnego ministra, który z przyjemnością pomówiłby z panem o Meksyku.
— Jak się nazywa?
— Bismarck.
— Bismarck? Ten chłop djabelski? Temu człowiekowi udzielę najszczerszego wywiadu. Ale myślę, że pan musi już jutro wyjechać?
— Mam istotnie rozkaz wyruszenia jutro. Darowano mi tylko dzisiejszy dzień, abym mógł się pożegnać z bliskimi. Ale sądzę, że mogę zaprowadzić pana do Bismarcka.
— Gdzież on teraz przebywa?
— W Berlinie.
— Zgoda. Musimy tam jechać!
— A więc godzi się pan. Dziękuję. Ale — hm! — Mówiąc to, rzucił znaczące spojrzenie na strój myśliwego. — Nosi pan ubiór nieodpowiedni do takiej wizyty.
— Tak, tak? Hm. No, mam w worku lepszy, prawdziwie meksykański strój.
— Nikt nie powinien się domyśleć, że jesteś pan Meksykaninem; stawi się pan u Bismarcka incognito.
— Incognito? Niech piorun trzaśnie! świetnie to brzmi! Ale co mam począć, hę?
— Poprostu ubierze się pan w zwykły cywilny strój. Ja to panu załatwię.
— Załatwić? To znaczy zapłacić? Woreczek przy sobie! Sępiego Dzioba stać na ubranie. Chłop, który przebywa podróż z Meksyku do Europy, ma dosyć pieniędzy, aby zapłacić za surdut i krawat.
— No, nie chciałem pana obrażać.
— Nie radziłbym panu! A więc kiedy jedziemy?
— Dziś wieczorem; ostatnim pociągiem.
— Razem? Nie uchodzi; nie jestem do tego przyzwyczajony. Lubię doświadczać sił swoich. Wyznacz mi pan raczej miejsce w Berlinie, gdzie mamy się spotkać.
Hm. Nie mogę nalegać; niech się stanie zadość woli pana. Jutro zatem o trzeciej po południu w Magdeburskim Dworze.
Kurt odszedł, aby poczynić przygotowania do podróży. W pół godziny później zapukano do drzwi. Wszedł Rodenstein.
— Przychodzę tylko, — rzekł — aby ci powiedzieć, że Amerykanin już teraz wyjeżdża.
— Już do Berlina? — zapytał zdumiony Kurt.
— Z początku do Moguncji, ale przedtem jeszcze do mnie. Mam jego broń. Przeklęty, głupi kawał! Ale łajdak ma język cięty.
— To z więzienia guzik?
— Właściwie powinienem go wsadzić; cóż, kiedy to grubjanin. Lubię uprzejmość i przywykłem do subtelnych form towarzyskich. Dozobaczenia!
— Dozobaczenia! — — —
Wychodząc, kapitan mruczał do siebie pod nosem:
— Tak, dostał swoje, ale... do tysiąca miljonów furgonów beczek piorunów! Wcale dotychczas nie wiedziałem, że mam takie miękkie usposobienie. — —



IV
MASKARADA W MOGUNCJI

W kilka godzin później Sępi Dziób wędrował po ulicach Moguncji i ciekawie oglądał szyldy wystawowe. Wreszcie zatrzymał się przed jakimś domem.
— Sklep ubiorów Lewi Hirsza — mruknął. — Wejdę tutaj.
Skoro otworzył drzwi, przyjął go badawczem spojrzeniem Syn Izraela. Wygląd Sępiego Dzioba nie budził zaufania.
— Czego sobie łaskawy pan życzy? — zapytał Żyd.
— Ubrania.
— Ubranie? Całe? Aj waj!
— Naturalnie, że całe, a nie porwane, — rzekł myśliwy.
— Porwane? Boże Abrahama! Czy ja miałbym porwane ubranie dla wielkiego państwa, co przychodzi do Lewi Hirsza, co jest najlepszy tailleur z całej Moguncji, żeby nakupić różnych pięknych rzeczy. Czem jest łaskawy pan?
— To go nie obchodzi.
— Czy pan tutejszy?
— Nie.
— To pan nie przychodzi, aby wziąć rzeczy na kredyt, t. zn. na borg?
— Płacę gotówką.
Kupiec obejrzał trappera dokładniej niż dotychczas i rzekł:
— Dla mojego ucha to brzmi pięknie i szlachetnie. To pan masz tak dużo pieniędzy zapłacić za cały garnitur, co się składa ze surduta, ze spodni i pięknej kamizelki?
— Tymczasem, do djabła, nie powinna go głowa boleć o moją sakiewkę! Zrozumiał mnie?
— Boże Sprawiedliwy! Przecież muszę pytać, aby być pewny, kiedy chodzi o interes.
— Pewny? Do pioruna, czy uważa mnie za włóczęgę?
Tandeciarz wysunął wszystkie dziesięć palców, cofnął się o krok i rzekł:
— Co mówi łaskawy pan? Jak ja mogę pomyśleć słowo, które łaskawy pan powiedział, aby było włóczęgą! Ale łaskawy pan zechce rzucić grzeczne oko na siebie samego. Czy się nosi w zimie garniturek, który na lato jest za zimny i który noszą tylko zwyczajne ludzie?
Pffttf! — ugodziło go natychmiast. Kupiec uchwycił się rękoma za twarz i zawołał:
— Boże Abrahama! Co pan robisz! Plujesz pan do twarzy uczciwego człowieka! Czy nie może pan pluć tam, gdzie niema żadnych twarzy?
Pah, kto nie chce być opluty, powinien zastanowić się nad każdem słowem. Nie mam czasu na długie wstępy. Niech mi powie, czy chce pokazać ubranie, czy nie.
Syn Izraela otarł twarz połą surduta i odpowiedział:
— Naturalnie, że chcę pokazać ubranie! Ale łaskawy pan niech mi powie, jakie pan chce widzieć ubranie.
Hm! — zamyślił się trapper. — Potrzebne mi takie, w którem nie będę poznany.
— A więc chce się łaskawy pan przebrać?
— Tak. Nikt nie powinien poznać, skąd przybywam.
— No, to muszę wiedzieć, skąd łaskawy pan przybywa.
— To go nie obchodzi! Niech mu wystarczy, że muszę podróżować tak, jak to nazywają incognito.
— To ja pokażę frak, który nosił wielki Metternich na kongresie, co był odbyty w stolicy Wiedeń przeciwko cesarzowi francuskiemu imieniem Napoleon.
— Kim był Metternich?
— Minister i książę polityczny, jak cesarz, i bogaty jak Wielki Mogoł, co to jest dwa razy większy jak słoń.
Tandeciarz przyniósł z ukrytego zakamarka sklepu jakiś strój. Był bronzowo-czerwonawego koloru, zaopatrzony w bufy, wyłogi i guzy wielkości talara. Sępi Dziób obejrzał okaz i zapytał:
— Co kosztuje ten frak ministerski?
— Nie mogę go sprzedać niżej dwanaście talarów i dziesięć srebrnych groszy.
Myśliwy był przyzwyczajony do cen angielskich.
— Tanio — świadczył. — Oto trzynaście talarów.
Sięgnął do worka i wyciągnął olbrzymią sakiewkę, z której wypłacił handlarzowi trzynaście srebrnych talarów.
Sprzedawca był oszołomiony.
— Łaskawy pan — rzekł — otrzymał ten frak o cztery talary za tanio, ale ja żądałem tak mało, bo łaskawy pan chce brać inne jeszcze rzeczy, żeby uzupełnić strój. Czy mam przynieść kamizelkę i spodnie?
— Naturalnie. Ale w nich także muszę wyglądać incognito.
— Więc muszę zapytać, jako co chce łaskawy pan być.
— Jako co? Hm! Szaleństwo! O tem nie myślałem. Za kogo można uchodzić, kiedy się jeździ incognito?
Hm! Czy pan może chce pójść za artystę?
— Artysta? Do pioruna, tak! Do tego akurat się nadaję. Ale ile jest gatunków artystów?
— Naprzód poeta.
— Dziękuję; to głodomory.
— Rzeźbiarz.
— Ci za bardzo kują.
— Komponiści i muzykusy.
Hm! To byłoby nawet niezgorzej. Komponista i muzykus. To mi się prędzej podoba. Jaką musiałbym zatem nosić kamizelkę?
— Dam łaskawemu panu zieloną kamizelkę w tak wiele niebieskich kwiatuszków, że można przyjąć ją za łąkę i za wiele niezapominajek. Przyniosę czarne szare spodnie, jak modne były za czasów Sebastjana Bacha, co mocny był we wszystkich organach i komponował wiele tek z nutami.
— Więc niech przyniesie spodnie i buty.
— Ślicznie. Dam łaskawemu panu także kapelusz, tak wysoki i szeroki, jak nosił Orfeusz przedtem, zanim wszedł w Orkus.
— Dobrze. Kupię także kapelusz.
Kapelusz był straszliwy. Kresy miały trzy stopy w średnicy, a głowa była odpowiednio do tej miary wysoka.
— Jak pan chce uchodzić za muzykusa, to czy nie musi pan nosić nuty, aby pokazać, że jest wielki komponista?
— Do piorunów! Tak, nuty! Zupełnie o nich zapomniałem! Czy ma tu jakieś?
— Dlaczego nie mam mieć nut? Czy łaskawy pan da talara?
— Tak. Dawajże!
Kramarz przyniósł nuty gitarowe i wprawki na pianino. Poczem rzekł z zastanowieniem:
— Ale kiedy się jest komponista, to musi się mieć także instrument, aby dmuchać do niego, albo gładzić na górę i nadół.
— To prawda. Ale czy ma także instrument?
— Naturalnie, że będę miał instrument! Ściągnąłem przecież skrzypce na dwie struny i puzon, od którego runęły trzy mury Jerycha!
— Dajże więc!
— Co? Skrzypce, czy puzon?
— Wolę puzon.
— Tu on jest!
Handlarz wyciągnął instrument z kupy starego żelastwa.
— Do licha! — zawołał trapper. — Ale ma blizny.
— Czy może być inaczej? Czy nie mówiłem, że od tego puzonu runęły trzy mury w Jerycho?
Hm! Skoro tak jest! Ale widzę też dwie dziury.
— Dlaczego łaskawy pan nie ma być zadowolony z tych dziur, co to są dobre dla muzyki i płuc. Nie trzeba dmuchać powietrza aż do samego końca. Samo wychodzi już przedtem przez dziury.
— Istotnie. Ile to kosztuje?
— Kosztowało mnie samego dziesięć talarów, to już oddaję za osiem.
— Dobrze; oto pieniądze! Ale czy nie mógłbym zapłacić banknotem? Srebrny bilon przyda mi się później.
Sępi Dziób wyciągnął z worka paczkę banknotów dziesięciotalarowych, z których wyjął jeden i położył na stole; resztę schował w kieszeń od spodni. Handlarz z zaciekawieniem śledził jego ruchy. Co za nieostrożność, tyle dziesięciotalarówek pchać do kieszeni!
— Dostaję reszty dwa talary — rzekł Sępi Dziób. — Daj mi pan za nie okulary.
— Jakie sobie łaskawy pan życzy? Czy mam dać binokle, lorgnon, czy monokl?
— Coś, co się nadaje, do incognito.
— To ja dam antykwarjackie okulary z nosa mistrza Glucka, co komponował wiele sztuk teatralnych. Kosztuje mnie samego cztery talary. Ale oddam łaskawemu panu za dwa, bo łaskawy pan kupił całe ubranie.
— Pięknie! Natychmiast je włożę. Czy można się tu gdzieś przebrać?
— To właśnie w tym interesie można się ubrać i przebrać. Niech łaskawy pan wejdzie w ten kąt; ja już pomogę.
— Czy nie chciałby odkupić tego starego ubrania?
— Aj waj! Co można dać za takie [ła]chy! Obejrzę, a potem dam, ile mogę.
Mimo okrzyku, — aj waj — oczy mu rozbłysły radością. Nie spuszczał oka z Sępiego Dzioba, kiedy ten zaczął się przebierać. Tandeciarz wiedział, że w spodniach tkwią dziesięciotalarówki, chciał się zatem przekonać, czy trapper o nich zapomni.
Sępi Dziób, przebrawszy się w kupiony strój, odsunął nogą stary i zapytał:
— No, jak tam? Kupuje?
Żyd nadstawił ucha. Stwierdził, że [ba]nknoty nie zostały wyjęte.
— Obejrzę te rzeczy — rzekł.
Wziął spodnie; ukradkiem — jak sądził — namacał kieszenie i poczuł, jak zatrzeszczały cenne papiery pod dotknięciem. Było ich ponad dwieście talarów.
Od wielu stuleci w rasie jego rozwinął się zmysł handlu, ponieważ zabroniono jego współplemieńcom zajmować się rzemiosłem. Wskutek tego zmysły i rozum z konieczności wyostrzyły się w jednym kierunku. Gorzkie doświadczenia w wielu z nich rozwinęły niespokojną żądzę skupiania materjalnych dóbr życia. Nie dziw przeto, że z obawy, aby nie stracić zarobku, ręce kramarza drżały gwałtownie.
— Co mam dać za te łaszki, których nie kupi żaden człowiek? — powiedział. — Nie są warte złamanego szeląga.
— Ile daje? — zapytał krótko Sępi Dziób.
— Daję za to wszystko talara.
— Co też sobie myśli! Dawać tu zpowrotem! Schowam rzeczy do worka.
Handlarz prędko się cofnął i rzekł:
— Dam dwa talary.
— Nie ubijemy targu — odparł Sępi Dziób, wyciągając rękę po rzeczy.
— Trzy talary — dodał handlarz.
— Ani mi się śni.
— Cztery talary,
— Nie.
— Pięć talarów!
Handlarz drżał niemal z trwogi.
— Nie; nie ustąpię za mniej, niż czterdzieści talarów.
— Czterdzieści! — zawołał tandeciarz, otwierając szeroko usta i oczy. — Jakże to możliwe!
— Materjał jest utkany z sierści leniwców. Kto nosi taką tkaninę, ten nigdy nie dozna febry.
— Leniwce? Czterdzieści talarów! Boże Abrahama, Izaaka i Jakóba! Dlaczego właśnie wełna leniwca? Dam dziesięć talarów — ani grosza więcej!
— Czterdzieści. Mówię po raz ostatni. Muszę wyjechać i nie mogę tracić ani chwili.
— Wyjechać? — myślał Żyd. — W takim razie zniknie i nie będzie mógł wrócić.
To powiększało wartość banknotów.
Sępi Dziób uchwycił spodnie i przyciągnął do siebie. Handlarz, nie wypuszczając ich z rąk, zawołał z męką w głosie:
— Trzydzieści!
— Czterdzieści.
— Trzydzieści pięć!
— Czterdzieści. Albo oddać rzeczy!
— Boże Abrahama! Nie są to rzeczy pana, tylko moje, bo dam panu czterdzieści talarów.
— Dobrze; dawać natychmiast!
Tandeciarz powtórnie namacał banknoty, zawinął rzeczy w tobołek, odłożył i wyjął pieniądze. Chciał jak najprędzej pozbyć się cudzoziemca, aby ten nie przypomniał sobie o banknotach.
— Tak, oto czterdzieści talarów, — rzekł wreszcie. — Cała kupa pieniędzy za takie łachmany. Jesteśmy gotowi. Łaskawy pan może iść.
Sępi Dziób roześmiał się Żydowi prosto w twarz.
— Tak, jesteśmy gotowi, — mogę iść. Zdarł pan ze mnie słono, ale się nie targowałem, ponieważ to nie przystoi gentlemanowi. A więc jesteśmy skwitowani! Dozobaczenia.
— Dozobaczenia, panie.
Zaledwie Sępi Dziób zniknął, otworzyły się drzwi w głębi. Tam było mieszkanie handlarza. Do sklepu weszła jego żona.
— Lewileben! — zawołała, załamując ręce. — Co ty zrobiłeś? Wielkie, okropne głupstwo!
Handlarz zamknął szybko od wewnątrz sklep i spojrzał w zakłopotaniu na twarz żony.
— Co? Ja miałem zrobić głupstwo?
— Tak; okropne! Dałeś za te łachmany czterdzieści talarów. Byłeś warjat w twojej głowie.
— Nie; byłem bardzo sprytny. Zrobiłem przecież bardzo dobry interes.
Twarz żony rozjaśniła się natychmiast.
— Słyszałam każde słowo. Co to był za człowiek?
— Czy ja wiem? Czy ja się pytałem? To był gliniany golem. Kupił najgorsze rzeczy za zwarjowane ceny.
— A ty kupiłeś te szmaty, które nie są warte dziesięć groszy, za jeszcze bardziej zwarjowaną cenę!
— Kobieto, co ty się na tem rozumiesz! Te szmaty są warte wiele razy po czterdzieści talarów.
— Bo są z wełny leniwców, co?
— Leniwców? Śmiej się z tego, Saraleben! Oszukano tego człowieka.
— To zwykła wełna? I ty dałeś czterdzieści talarów? Czy chcesz, aby cię zamknięto w domu, gdzie warjaci mają letnie mieszkanie?
— Saraleben, żal mi ciebie. Te rzeczy są warte sto czterdzieści talarów. Zaraz ci dam dowód. Sięgnij do kieszeni!
Wskazał kieszenie w spodniach.
— Co to jest? — zapytała, ociągając się.
— Włóż rękę! Patrz, co znajdziesz!
Wetknęła rękę i rzekła:
— Papier.
— Tak. Wyjm!
Spoglądał z niecierpliwością na jej ręce, w których ukazało się kilka kawałków papieru.
— Co to? — zapytał.
Obejrzała papier.
— Pokrojona gazeta.
— O, Manasze i Efraim! Wskazałem ci niewłaściwą kieszeń. Tu sięgnij, prędko, prędko, Saraleben!
Wskazał drugą kieszeń.
— Nic — rzekła, włożywszy rękę.
Handlarz zbladł.
— Nic? — wykrztusił — Nic tam niema?
— Zupełnie nic.
— A w tamtej kieszeni?
— Kawałki gazety.
Sam zaczął szybko szperać w kieszeniach. Nie znalazł nic. Ze strachu wypuścił spodnie z rąk.
— Boże Sprawiedliwy! — zawołał. — Oszukano mnie! Jestem kapores, jestem plajte na czterdzieści talarów!
Tak osłabł, że musiał usiąść na krześle. Ona natomiast wyciągnęła ręce.
— Co jesteś? Kapores i plajte na czterdzieści talarów? Nie. Kapores twój rozum, a plajte twój mózg!
— Saraleben! — rozpaczał. — Miał przecież przeszło dwieście banknotów w kieszeni.
— Banknoty? Same banknoty?
— Dziesięciotalarowe.
— Widziałeś?
— Tak.
— No, to wyjął zpowrotem!
— Nie widziałem.
— Kto on jest?
— Czy ja wiem?
— Dokąd poszedł?
— Powiedział, że musi iść na dworzec.
— To idź, skacz, biegnij, pędź, śpiesz! Musisz go znaleźć!
— Ale poco, Saraleben, poco?
— Musi odkupić swoje spodnie za czterdzieści talarów. Oszukał ciebie.
— Nie; przecież ja jego chciałem oszukać.
— O, Lewileben, jaki z ciebie idjota! Wstydzę się za ciebie.
— Jestem jak Hiob. Dopiero bogaty, a teraz biedny.
— Hiob nie kupował wełny leniwca.
— Być może. Nie było jeszcze wtedy leniwca, Saraleben. Jestem zmęczony, jestem chory, jestem umarły. Mnie już nic nie może uratować, tylko grób. O, czterdzieści talarów! O, wełna leniwca! O, stare spodnie! O, Saraleben! Mój testament spisany — leży tam w skrzyni ślubnej. Tobie zostawiam wszystko, ale wierzyciele nie dostaną ani grosza. Żegnaj! Dobranoc, zły świecie! — — —

∗             ∗
Sępi Dziób, opuściwszy sklep, szedł poważnie dalej; skoro jednak skręcił za pierwszy róg, wybuchnął wesołym śmiechem.

— O, Lewi! — rzekł. — Jak głupio, jak głupio! Wsadziłem banknoty, aby cię ocyganić. A kiedy zaproponowałem sprzedaż spodni, banknotów już dawno nie było. Pięciu sprytnych Żydów nie dorówna jednemu Jankesowi. Czterdzieści talarów za te łaszki! To niesłychane. Mam całe ubranie za darmo, a pozatem jeszcze pieniądze!
W tym nowym stroju wyglądał nader cudacznie. Nie sprawiał wrażenia statecznego, poważnego człowieka. Przypominał maskę karnawałową, co wzmagało jeszcze bardziej masywność jego nosa, nadającego dziwnemu ubiorowi właściwe piętno.
Niewiele kroków uszedł, gdy zaczęły biegać za nim dzieci. Jego kapelusz, jego frak, stare skórzane spodnie, buciki balowe, okulary, puzon, skupiły widzów. Przyjął to z wielkiem zadowoleniem.
— Do pioruna! W tym stroju musi mi być do twarzy — mruczał. — Niedługo czekać, a cała młodzież pobiegnie za mną.
Kroczył więc z workiem i strzelbą na plecach, z puzonem w ręku, z ulicy na ulicę. Świta jego coraz bardziej się powiększała i sprawiała taki hałas, że z obu stron ulicy otwierano okna.
— O, Jerzy Waszyngtonie! Co za szacunek! Moguncja długo będzie pamiętała Sępiego Dzioba — mruczał. — Szkoda tylko, że nie wiedzą, kto jestem; wszak podróżuję incognito.
Jego incognito nie miało trwać długo. Na rogu zjawił się policjant. Zobaczywszy dziwaka i tłum za nim biegnący, zatrzymał się na chwilę, a następnie podszedł do Amerykanina i uchwycił go za ramię.
— Stop! Ktoś taki?
Sępi Dziób przystanął i obejrzał policjanta.
Pffttf! — strzelił mu koło nosa. — Ja? — zapytał następnie. — Kim jest on?
— Jestem stróżem porządku.
— Dobrze. Jesteśmy kolegami. Jestem strażnikiem leśnym.
— Mydlenie oczu! Czy wie, że ma mi odpowiadać na wszelkie pytania?
— Czy nie doczekał się na pytanie odpowiedzi?
— Tak. Ale jakiej! Skąd pochodzi?
— Stamtąd.
— Stamtąd? Co to ma znaczyć?
— No, że nie jestem stąd.
— Człowieku, powściągaj język, bo będę musiał cię zaaresztować! Jakże się nazywasz?
— Sępi Dziób.
Teraz policjant rozwścieczył się na dobre.
— Żarty nabok! Skąd przybywa?
— Stamtąd — Sępi Dziób wskazał poza siebie.
— A dokąd idzie?
— Tam — wskazał przed siebie.
— Niech nie kpi! Jest moim więźniem.
— Ach! Nieźle. A jeśli się sprzeciwię?
— Za opór, stawiany władzy, posiedzi trzy lata w więzieniu.
Zounds! To czyni trzynaście. Miałem już dziś dostać dziesięć lat.
— Ach! Dlaczego?
— To go nie obchodzi.
— Człowieku, jesteś albo warjatem, albo idjotą, a w takim razie za żarty drogo zapłacisz.
— No, jeśli już jeden z nas ma być warjatem, a drugi idjotą, to wolę być warjatem.
— Człowieku, czy to do mnie się stosuje?
— Nie; do mnie, t. zn. do warjata.
— Ale idjota do mnie?
— Tak, istotnie. Na to, niestety, nic nie mogę poradzić.
— Widzę, że daremnie gadać na ulicy. Niech za mną idzie. Naprzód!
— Dokąd?
— Wkrótce się przekona. Co tu ma w worku?
— Przybory podróżne.
— A w tym starym?
— Strzelbę myśliwską.
— Czy ma pozwolenie na broń?
— Tak; mam.
— Kto wystawił?
— Ja sam.
— No, to niech będzie gotów do rozstania się ze strzelbą i do dwóch dodatkowych lat więzienia.
— Niech piorun trzaśnie! Znów dwa lata?
— Tak. Z powodu sfałszowania dokumentów.
— To w sumie czyni już piętnaście lat. Nieźle rośnie.
Rozmawiając tak, szybko szli naprzód, odprowadzani przez tłum ludzi. Wreszcie dostali się do biura policyjnego.
— Tutaj się dowie, co znaczy aresztowanie.
— Wiem już oddawna.
— Ach! Nieraz siedział za kratką?
— To go znów nie obchodzi.
— Grubjanin jest, ale zatka mu się usta. Wejść!
Weszli do sieni, a stąd do przedpokoju, gdzie siedziało kilku wartowników. Na ławce drzemało parę osób, oczekujących, aż przesądzi się ich los. Policjant wskazał myśliwemu tę ławkę i rzekł:
— Niech tu siada!
Sępi Dziób nie zważał na te słowa. Złożywszy na ziemi worek płócienny i worek do strzelby, rzucił się na krzesło, przeznaczone dla urzędników.
— Wara! — rzekł policjant. — To krzesło nie dla niego.
Sępi Dziób wzruszył ramionami.
— Wiem chyba, jakie miejsce jest dla mnie odpowiednie.
Pozostali policjanci spojrzeli ze zdumieniem na zuchwałego jegomościa. Jeden z nich zapytał:
— Krnąbrny gość. Czem jest właściwie?
— Sam nie wiem — rzekł towarzysz Sępiego Dzioba.
— Ten człowiek wygląda jak maska. Czy zwarjował?
— Spotkałem go na ulicy. Tłum biegł za nim. Nie chciał pokazać dowodu; dlatego zabrałem go ze sobą.
— Tutaj już się nauczy gadać!
— Już umie, stary chłopcze, — oświadczył Sępi Dziób. — Nie uważałem za stosowne wdawać się z nim w rozmowę na ulicy. Nie miałem zresztą czasu.
— Tu już znajdzie wiele czasu.
— Nie wiele. Muszę wyjechać najbliższym pociągiem.
— To nas nie obchodzi! Dokąd jedzie?
Hm! Czy chce ze mną jechać?
— Z nim? Ani mi się śni! — roześmiał się urzędnik.
— No, to nanic mu wiedzieć, dokąd jadę.
Oho! Takiego grubjanina nie spotkałem jeszcze w życiu. Ale tu go nauczą grzeczności!
Pffttf! — plunął mimo twarzy urzędnika. — Może on mnie nauczy? Nie wydaje mi się tęgim bakałarzem.
— Niech piorun trzaśnie! — zaklął policjant. — Jak śmie pluć na mnie? A w dodatku lżyć. Jeśli się jeszcze raz ośmieli, zamknę go w pace. Ale teraz niech wstanie z krzesła i usiądzie na ławce, na właściwem dla siebie miejscu.
Sępi Dziób rozsiadł się wygodniej i skrzyżował nogi.
— Powoli, powoli, stary chłopcze! Każdy, kto siedział na tem krześle, poczytać sobie winien za honor, że ja na niem usiadłem.
— A więc opór! Wskażę mu mieszkanie, w którem będzie mógł się zadomowić wygodnie, nie obrażając innych ludzi. Pójdzie ze mną do lochu!
— Do lochu? Piekielnie mi się nie chce.
— Nie ciekawi nas, czy chce, czy nie chce. Naprzód!
Policjant położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba. Ale trapper otrząsnął się, podniósł i rzekł:
— Człowieku, niechże słucha, co mu powiem! Nie popełniłem żadnego przestępstwa, a mogę się chyba ubierać, jak mi się podoba. Jeśli tłum za mną biegnie, to dowód jego głupoty. Mógłbym się wykazać dokumentami, ale daję tylko wówczas odpowiedzi, kiedy się mnie traktuje tak, jak może tego żądać gentleman.
Słowo i postawa trappera wywarły wrażenie.
Urzędnik spojrzał nań zdziwiony:
— Gentleman? — zapytał. — Nie chce chyba powiedzieć, że jest cudzoziemcem? Niech nie sądzi, że mu się uwierzy.
Ba! Czy wierzy, czy nie wierzy, to mnie nie obchodzi. Ale zdaje się, że nie przywykł do towarzystwa gentlemanów, gdyż do tych nie przemawia się w trzeciej osobie.
Urzędnik był rozwścieczony.
— Drabie, co wygadujesz! — zawołał podrażnionym głosem, jakim się zwykło mówić w przedpokoju. — Chcę mu zwrócić uwagę, że posiadamy środki, które potrafią nauczyć rozumu najbardziej opornych włóczęgów.
Naraz drzwi się otworzyły; jakiś pan w okularach wsunął głowę i zapytał ostro:
— Co tu się dzieje? Wypraszam sobie hałasy!
Policjanci natychmiast zerwali się i stanęli w postawie służbowej.
— Proszę wybaczyć, panie komisarzu, — usprawiedliwiał się sprawca hałasu. — Mamy tu aresztanta, który jest w najgorszym stopniu oporny.
Komisarz obejrzał trappera.
— Do licha, co to za gość?
— Nie wiemy. Odmawia odpowiedzi.
— Czy oglądaliście jego dokumenty?
— Żądałem, ale odmówił. Chciałem go stawić przed panem komisarzem, gdyż wydaje się nam niespełna rozumu.
— Dlaczego aresztowany?
— Jego dziwaczny ubiór wywołał zbiegowisko. Żądałem informacyj, a nie otrzymawszy zadawalającej odpowiedzi, aresztowałem go.
— Czy poszedł dobrowolnie?
— Lecz tu zachowywał się jak grubjanin i śmiał nawet grozić, gdyż — ha, ha, ha! — gdyż nie traktowaliśmy go jak gentlemana, — tak twierdzi.
— Tak, i ponieważ grożono mi zamknięciem, — dodał Sępi Dziób.
Komisarz spojrzał nań groźnie.
— Odpowiadać tylko wówczas, kiedy go pytają!
— Nie mogę czekać, aż się komuś zechce mnie pytać, — odrzekł trapper. — Czas nagli; muszę najbliższym pociągiem wyjechać.
— Dokąd?
— Niema powodu każdemu opowiadać.
— Ach! Tak, tak! I ja się też nie dowiem?
— Jeśli pan posiada odpowiednie kompetencje, jeśli będzie mnie pan pytał uprzejmie — nie odmówię odpowiedzi.
Komisarz roześmiał się szyderczo.
— No, odpowiednie kompetencje posiadam, a uprzejmym będę wobec niego, o ile to uznam za właściwe. Co dźwiga w tym worku?
— Strzelbę.
— Broń? Ach! Czy ma pozwolenie?
— Tak.
— A w tym worku?
— Rozmaite rzeczy.
— Niech wyliczy!
— Kto chce wiedzieć, co mam w worku, niech sam zajrzy! Zresztą, pozwalam sobie zapytać, czy tutaj jest pokój, przeznaczony na przyjęcia? Powiedziałem już, że gotów jestem odpowiadać, ale nie wobec wszystkich. Nie dziw, że uchodzę za opornego.
— A więc niech wejdzie!
Komisarz, mówiąc to, wrócił do swego gabinetu i skinął na policjanta, aby przyniósł plecak i broń.
Sępi Dziób wszedł za nim. W pokoju ujrzał człowieka, tak podobnego do komisarza, że nietrudno było odgadnąć w nich braci. Miał długą, wypielęgnowaną bródkę i wyglądał na wojskowego, mimo, że nosił ubiór cywilny. W oczy rzucało się jego prawe ramię. Z rękawa sterczała rękawiczka glacé, po której znać było, że nie okrywa żywej ręki. Był to dawny podporucznik huzarów gwardji v. Ravenow, który przed czterema miesiącami stracił w pojedynku z Kurtem prawą rękę.
Obejrzał trappera napół zdumionym, napół rozweselonym wzrokiem.
— Do pioruna, co za straszydło przyprowadziłeś? — zapytał z uśmiechem komisarza.
— Żywa zagadka, której rozwiązanie wnet nastąpi, — odpowiedział zapytany, poczem zwrócił się do trappera: — Powie mi przedewszystkiem, kim właściwie jest?
Myśliwy wzruszył ramionami.
— Przedewszystkiem muszę wiedzieć, czy jest pan człowiekiem, któremu mogę udzielić informacyj.
— Niech piorun trzaśnie! Czy nie słyszał, że jestem komisarzem?
— Tak; ale nie wierzę.
— To wesołe. Czemu wątpi?
— Ponieważ myślę, że komisarzem może być tylko człowiek, który potrafi uprzejmie rozmawiać z ludźmi.
— Tak? A zatem jestem nieuprzejmy wobec niego?
Hm! Chcę tylko zwrócić uwagę, że jestem przyzwyczajony traktować ludzi tak, jak mnie traktują. Odtąd będę tak do pana mówił, jak pan do mnie. A więc niech wybiera między on a pan.
Były wojskowy gładził brodę.
— Przeklęty chłystek! — rzekł. — Co to za puzon? Zapewne muzykus uliczny.
Komisarz odpowiedział z uśmiechem:
— A więc artysta! Uszanuję to stanowisko i chwilowo będę się posługiwał szanownym pan. — I, zwracając się do trappera: — Mam honor przedstawić się panu jako komisarz policji v. Ravenow.
— Dziękuję — odpowiedział chłodno Sępi Dziób.
— A pan, mój panie? — zapytał komisarz.
— Zanim odpowiem, muszę wiedzieć, kim jest ten drugi pan.
— Ach, jest pan piekielnie ciekawy! Ten pan jest moim bratem. Porucznik rezerwy v. Ravenow.
— Nie pracuje w policji?
— Nie.
— Muszę prosić, aby wyszedł.
— Niech piorun trzaśnie! — zawołał porucznik, zrywając się z krzesła. — Ile zuchwałości tkwi w takim człowieku!
Komisarz ściągnął brwi i rzekł surowym tonem:
— Nie żądaj pan za wiele! Ja decyduję, kto ma zostać, a kto wyjść.
— Dobrze; więc proszę, aby mnie pan zwolnił. Nie pozwolę się przesłuchiwać wobec obcego człowieka.
— Dobrze! Zwolnię pana i odprowadzę do celi, gdzie będziesz miał dosyć czasu, aby się zastanowić.
— W takim razie żądam, aby mnie zameldowano u dyrektora policji. Bezwarunkowo dowiem się, czy mogą mnie więzić z tego powodu, że nie pozwalam się wysłuchać w obecności niepowołanego.
Porucznik chrząknął i zawołał:
— Zamknij go i każ wychłostać!
Trapper podszedł doń i zagroził, podnosząc prawą rękę jak do uderzenia:
— Powiedz jeszcze słówko, chłystku, a dostaniesz w gębę, że ci się nos wyda balonem! Jeśli przypuszczasz, że możesz tu rozkazywać, bo jesteś oficerem i bratem człowieka, który pragnie mnie wysłuchać, to mylisz się bardzo. Nie pozwolę się nastraszyć, zrozumiano?
Porucznik szybko cofnął się o krok i spojrzał na brata.
— Co znowu! Mam nadzieję, że tego bezwstyd...
— Stój! — przerwał komisarz. — Ani słowa więcej, jeśli nie chcesz się zapoznać z pięściami takiego — no... tego człowieka! To prawda; nie mogę go wysłuchać w twojej obecności. Proszę cię zatem, abyś na kilka minut wyszedł. Załatwię się z nim szybko.
Ach! Mam ustąpić przed tym człowiekiem? — zapytał gniewnie porucznik.
Komisarz wzruszył ramionami.
— Obowiązek służbowy — rzekł.
— Więc nie powinieneś się dziwić, jeśli zupełnie, a nietylko chwilowo, cię pożegnam. Nasza sprawa, jak sądzę, jest już wyczerpana?
— Nie mogę nic więcej dodać.
— Więc pozwól, że cię pożegnam!
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z dumnie podniesioną głową. Ten butny arystokrata nie mógł zrozumieć, że musi ustąpić z drogi włóczędze. Z właściwą sobie pychą dał to odczuć bratu, gniewnie opuszczając biuro. —
Komisarz zdołał się pohamować.
— Strzelba pana! — rozkazał.
Trapper wyciągnął strzelbę z futerału i podał komisarzowi:
— Oto ona.
— Pozwolenie na broń!
— Służę!
Sępi Dziób wyciągnął z kieszeni dokument i podał urzędnikowi. Był wystawiony na posiadacza, a zatem nie wspominał nazwiska Sępiego Dzioba.
— Otwórz pan torbę! — rozkazał komisarz policjantowi.
Policjant wyciągnął z torby przedewszystkiem sakiewkę, która wydawała się bardzo ciężka. Skoro ją otworzył, okazało się, że pełno w niej złotych monet.
— Skąd pan wziął te pieniądze? — zapytał urzędnik.
— Zarobiłem — odpowiedział zwięźle myśliwy.
— Czem? Muszę wiedzieć, gdyż tyle złota nie bardzo licuje z wyglądem pana.
— Czy mój wygląd ma być również złoty?
— Nie strój pan żartów. Może pan drogo zapłacić! Co jeszcze jest w tym worku?
— Tu? Dwa rewolwery — rzekł policjant.
— Ach! Znów broń!
— Tak. A tu wielki nóż.
— Pokazać!
Komisarz zbadał nóż, następnie rzekł:
— Co to za plamy na klindze? Czy krew?
— Ludzka krew.
— Niech piorun trzaśnie! Zabił pan człowieka?
— Tak. Wielu.
— Gdzie?
— W rozmaitych miejscach.
— Kim byli?
— Nie zwracałem na to uwagi. Ostatni był oficerem.
Ravenow obejrzał go, jak straszydło.
— Człowieku! — zawołał. — Ośmiela się pan wyznać tak spokojnie? Każę pana zakuć w kajdany! Posterunkowy, szukać dalej!
Policjant wyciągnął rozmaite części garderoby, wyrobione z najlepszych materjałów, upiększone złotemi i srebrnemi sznurami, albo galonami.
— Cóżto jest? — zapytał komisarz.
— Ubranie — odpowiedział trapper.
— Skąd je wziął?
— Kupiłem.
— Te sznury i galony są prawdziwe; kosztują wiele pieniędzy. Muzykant nie ma środków na kupno takich maskaradowych ubiorów.
— Kto mówi, że to strój maskaradowy?
— Każdy widzi.
Pah! Ten każdy musi być bardzo głupi. A kto panu powiada, żem jest muzykantem?
— Ten puzon pana.
— O, ten puzon nic nie powiedział! Nie wydał jeszcze ani jednego dźwięku. Kupiłem go dopiero pół godziny temu w Moguncji u Lewi Hirsza, tak samo zresztą, jak strój, który noszę.
— Ale co pana skłoniło do takiego przebrania?
— Podoba mi się; to wystarczy.
— Jak się pan nazywa?
— William Saunders.
— Skąd?
— Z St. Louis w Stanach Zjednoczonych.
— Czem pan jest?
— Zwykle myśliwym w prerji. Podczas wojny jestem kapitanem, a raczej rotmistrzem dragonów Stanów Zjednoczonych.
— Niech djabeł panu wierzy! Czy może pan dowieść? Czy ma pan paszport?
— Oto jest.
Sępi Dziób wyciągnął z worka stary pugilares, wyjął jakiś papier i podał urzędnikowi. Komisarz przeczytał i rzekł ze zdumieniem:
— Prawdziwy paszport, wystawiony na nazwisko kapitana Williama Saundersa, który z New Orleanu udaje się do Meksyku.
— Mam nadzieję, że rysopis się zgadza.
— Tak; z tym nosem nie może być pomyłki! Ale jakże się pan dostał do Niemiec, zamiast do Meksyku?
— Byłem już w Meksyku.
— Czy może pan tego dowieść?
— Sądzę. Czy słyszał pan może o niejakim sir Henry Drydenie, hrabi z Nothingwell?
— Zdaje się. Czy to nie pełnomocnik rządu angielskiego, który miał dostarczyć broń Juarezowi?
— Tak. Oto jego paszport.
Sępi Dziób wyciągnął drugi papier. Komisarz przeczytał i rzekł, raczej rozczarowany, niż zdziwiony:
— Był pan przewodnikiem i towarzyszem tego Juareza?
— Tak jest. Scoutem Juareza, prezydenta Meksyku.
— Naturalnie, że wiem, kim jest Juarez.
— No, oto jeszcze jeden papier.
Komisarz po przeczytaniu dokumentu przybrał zakłopotaną minę.
— Człowieku! — zawołał. — To nader gorące polecenie prezydenta, napisane po angielsku i francusku.
— Słusznie. A czy zna pan niejakiego sennora, a raczej pana v. Magnusa?
— Ma pan na myśli pruskiego przedstawiciela w Meksyku? Cóż takiego?
— Oto!
Sępi Dziób podał czwarty dokument. Komisarz przeczytał, jeszcze raz obejrzał trappera i rzekł:
— Paszport, wydany przez tego urzędnika. Skąd pan zna pana v. Magnusa?
— Byłem u niego na obiedzie.
— Jako zaproszony gość? Ale panie kapitanie, muszę panu powiedzieć, żeś mnie poprostu za nos wodził! Ten strój to chyba meksykański?
— Tak; zwykle jestem ubrany mniej niż skromnie, ale kiedy przychodzi się do posła pruskiego, wkłada się coś lepszego. Rozumie pan chyba?
— Czy wolno pana zapytać, co go sprowadza do Niemiec?
— Sprawy rodzinne i polityczne.
— Rodzinne? Czy pan ma tu krewnych?
— Nie krewnych, lecz znajomych.
— Gdzie?
— W Reinswaldenie.
— Ach, znam tamtejszych mieszkańców. Kogo pan ma na myśli?
— No, hrabiego Rodriganda i jego rodzinę.
— Pioruny! Skąd ich pan zna?
— Ja? Stąd, skąd oni mnie znają.
— Ach, proszę wybaczyć, — to prawda — nie mam prawa pytać o sprawy prywatne. Ale mówił pan także o sprawach politycznych. Co mam przez to rozumieć?
— Misję, o której tu, oczywiście, nie będę mówił.
— Dobrze. Ale czy mogę wiedzieć, dokąd się pan udaje?
— Do Berlina.
— Ach! W tajnej misji?
— Być może. Widzi więc pan, że nie mogłem odpowiadać w obecności brata pana.
— Stanowczo. Proszę o wybaczenie.
Dokumenty były niewątpliwie prawdziwe. Komisarz uprzytomnił sobie, że sprawa może mieć dla niego i dla jego podwładnych przykre następstwa. Dlatego poprosił o wybaczenie. Ale przecież nie dotarł jeszcze do jądra pestki.
— Był pan w Reinswaldenie i rozmawiał z państwem?
— Tak. Ze wszystkimi.
— Mój Boże! W tym oto stroju?
— Kupiłem te rzeczy dopiero niedawno, w Moguncji.
— Ach! Przedstawił się pan w narodowym stroju meksykańskim.
— Boże uchowaj! Nie robiłem z siebie widowiska.
— Więc co pan nosił?
— Ten ubiór, albo coś podobnego.
Sięgnął do worka i wyciągnął odzież, bliźniaczo podobną do jego ubioru w Reinswaldenie: starą bronzową kurtkę wełnianą i spodnie, które od wielu lat nie stykały się z rękami praczki.
Urzędnik odstąpił o kilka kroków.
— W tych szmatach? Czy jest pan roztropny?
Hm. Dosyć.
— Ale ma pan wszak dosyć pieniędzy, aby ubrać się inaczej!
— Uczyniłem to właśnie.
— To, co teraz pan nosi? To jest jeszcze śmieszniejsze! Nie mogę pana zapewnić, czy nie będzie pan po raz drugi zatrzymany, i radzę panu naprawdę, abyś się przebrał.
— Nie czynię nic złego. Czyż człowiek nie ma prawa ubierać się tak, jak mu się podoba?
— Owszem, o ile nie zakłóca spokoju publicznego.
— No, więc pragnę skorzystać z tego prawa. Jakże tam z celą więzienną?
— Skoro się pan wylegitymował, nic. Jest pan wolny.
— Pięknie. Chcę panu podziękować za przyjemną rozmowę. Czy wie pan, czemu się nie przebieram? Dla przyjemnych rozmów. Jestem figlarzem i nic nie sprawia mi takiego zadowolenia, jak kpiny z innych. Adios, sennor commissario!
Mówiąc to, zpowrotem kładł wszystko do worka, poczem worek i strzelbę przerzucił przez plecy i opuścił pokój. — —
— Co za człowiek! — rzekł komisarz do zdumionych policjantów. — Tak dziwacznego osobnika, póki żyję, nie widziałem.
— Znów się tłum zbierze!
— Niestety. Jego to bawi.
— Czy nie lepiej wysłać za nim kolegę w cywilu, aby uchronić go przed zbyt wielkiem zbiegowiskiem?
— Istotnie, trzeba go odprowadzić do samego dworca. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.