Tryumf Stryjenki/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf Stryjenki |
Podtytuł | Z pamiętników konkurenta |
Pochodzenie | Przy kominku |
Wydawca | A. G. Dubowski i R. Gajewski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Z kilku listów twoich, na które nie odpowiedziałem, widzę, że jesteś we Włoszech i że zwiedzasz klasztory.
Szukasz mnie, dobry, kochany przyjacielu! Piszesz, że byłeś w „Propagandzie,“ aby się dowiedzieć, czy z pod szarego nieba naszego nie przybył jaki człowiek w celu kształcenia się na misyonarza do Afryki?
Nie szukaj na próżno, nie znajdziesz.
Jestem w kraju, wcale nie mam zamiaru wyjeżdżać.
Zapytujesz mnie, jak dalece postąpiłem w literaturze arabskiej? Czy umiem już na pamięć wszystkie utwory Firdusiego i Szeika el Sady? Czy czytanie w oryginale pełnych mądrości surat Alkoranu nie przynosi mi pociechy w strapieniach?
Cóż ci na to odpowiem? Żartujesz sobie ze mnie widocznie, przyjacielu, bawisz się moim kosztem; niech ci będzie na zdrowie! Może masz niejakie prawa do żartowania, gdyż wiele wrażeń, o których człowiek sądzi, że się w duszy jego wyryją na wieki... zaciera się z czasem, przemija, ustępuje drugim, nowym. Wygląda to na tłómaczenie, na usprawiedliwianie się z mojej strony, prawda?
Może i tak. Ostatecznie w klasztorze nie jestem, po arabsku nie umiem ani jednego wyrazu (aczkolwiek do biblioteki mojej przybyła pełna szafa dzieł uczonych oryentalistów), wyjeżdżać nie mam najmniejszego zamiaru, a natomiast ciebie proszę najusilniej, najgoręcej, abyś zrobił dla mnie to poświęcenie i przyjechał choćby na parę tygodni.
Przez dwa lata nie widzieliśmy się z sobą, przez rok cały nie napisałem do ciebie ani jednego wyrazu.
Wybacz mi to wspaniałomyślnie i przyjedź! Uprzedzam cię tylko, że adres mój zmieniony. Nie mieszkam już w Warszawie.
Pytasz gdzie?
Nie domyśliłbyś się! Mieszkam w kącie zapadłym, deskami, jak to mówią, zabitym, za światem po prostu, i co dziwniejszem ci się zapewne wyda, wcale nie tęsknię za tak zwanym „światem,“ wcale mi nie żal dawnego trybu życia, jeżeli wegetacyę wygodną a bezmyślną można życiem nazywać...
Mieszkam w blizkiem sąsiedztwie Białki, od której oddziela mnie tylko mila drogi przez las, wertepy różne i grobelki. Przyzwyczaiłem się już do nich, mogę się trząść na bryczce choćby przez dwadzieścia cztery godzin z rzędu, i nic mi to nie szkodzi... Nie wyobrazisz sobie, jak jestem obecnie zdrów i silny. Wprawdzie opaliłem się trochę, wąsy mi spłowiały, ale ponieważ jest ktoś, co mówi, że mi z tem do twarzy...
Zapytasz u kogo przebywam na wsi? U kogóżby? u siebie. Kupiłem majątek, uczę się gospodarować. Mistrzem, który mi wykłada tę sztukę, jest mój rządca, doskonały agronom, chociaż nie Niemiec. Pan Marcin mi go nastręczył.
Wstaję rano, o tej samej godzinie, o której w Warszawie, powróciwszy z resursy, spać się kładłem. Przez cały dzień w towarzystwie pana Franciszka (takie nosi imię mój rządca), jestem przy gospodarstwie, w polu, w lesie, na łąkach, w stodołach, oborach, śpichrzu, słowem wszędzie. Mam ogromnie dużo zatrudnienia, stawiam nowe budynki, dom porządkuję.
Co drugi, trzeci dzień, a w święta już jak zapisał, jestem w Białce.
Przypuszczasz, że pan Stanisław zniknął z horyzontu, a panna Krystyna zwróciła wreszcie na mnie swoje czarne oczy? Nie. Panna Krystyna od kilku miesięcy już nie jest w domu rodziców.
Wyszła za swego milczącego Stasia i jest teraz na swojem. Kochają się bardzo, są szczęśliwi, ale ja im nie zazdroszczę, owszem, cieszę się ich szczęściem. Bardzo dobrana para. Byłem na weselu, prowadziłem ją do ślubu i... żyję!
Śmiejesz się, prawda? Śmiej się, cóż to szkodzi. Dlaczego nie mam żyć? Przeciwnie, nigdy życie nie wydawało mi się tak ponętnem i pełnem uroku...
Czas leci jak na skrzydłach, dzień za dniem goni, zapomniałem co nudy. Metamorfoza istna! Wyrazy chaotycznie cisną się pod pióro, nie mogę pisać jak chciałbym — spokojnie.
Przywołuję się do porządku.
Gdy już niby to powróciłem do zdrowia i zacząłem wychodzić, przedewszystkiem złożyłem wizytę stryjence. Było to zupełnie naturalne. Człowiek, któremu się dom spali, pomimo woli wlecze się na zgliszcza, aby popatrzyć chociaż na ślady swego zburzonego gniazda, a ja przecież byłem w tem położeniu, bo spłonął nie dom, ale cały gmach moich marzeń.
Poszedłem i zastałem tam... pannę Joasię, którą stryjenka pod jakimś pozorem na parę tygodni zaprosiła do siebie. Tym razem figlarka nie śmiała się, jak zwykle, lecz była zamyślona i poważna. Rozmawialiśmy z sobą bardzo niewiele, prawie nic. Stryjenka prosiła, żebym przyszedł nazajutrz. Naturalnie nie wypadało odmówić, przyszedłem, i na drugi, trzeci, dziesiąty dzień tak samo. Byliśmy kilka razy w teatrze. Wszystkie lornetki z krzeseł zwracały się na piękną wieśniaczkę.
Smutek mój powoli, stopniowo zacierał się, doszło z czasem do tego, że mogłem się uśmiechać i mówić spokojnie... o pannie Krystynie i jej przyszłem zamążpójściu.
Panna Joasia opowiedziała stryjence i mnie dzieje tej dobranej pary. Kochali się wzajemnie i od dawna, ufając sobie i wierząc w lepszą przyszłość.
Słuchałem tego opowiadania spokojnie, bardziej spokojnie, niż się spodziewałem.
Po kilku tygodniach pobytu w Warszawie, Joasia pojechała z powrotem do Białki. Przybył po nią sam pan Marcin.
Poczciwe, zacne człowieczysko!
Tęskno mi było po odjeździe Joasi, tęskno było także i stryjence, która ją pokochała, jakby rodzone swe dziecko...
Przez cały tydzień pani stryjenka zachowywała dyplomatyczne milczenie; mówiła ze mną o wszystkiem, ale o niej ani słówka.
Ja odezwałem się pierwszy.
— Smutno stryjence bez miluchnej towarzyszki? — spytałem.
— Spodziewam się że smutno, ale cóż zrobię?
— Niech ją stryjenka znów zaprosi do siebie — rzekłem nieśmiało; — sądzę, że dla takiej młodej osóbki pobyt w Warszawie...
Wzruszyła ramionami.
— Dajmy temu pokój — rzekła niechętnie.
Umilkłem.
— Słuchaj-no, mój kochany — odezwała się po chwili, — zapomniałam ci powiedzieć, że trafia się do kupienia bardzo ładny majątek ziemski.
— Majątek?
— Dziwi cię to?
— Nie mam zamiaru kupować.
— Ja też nie namawiam, ale powiadam tylko dla twej wiadomości. Doktor zalecił ci pobyt na wsi, sądziłabym więc, że najwygodniej byłoby ci u siebie. Pod względem finansowym na kupnie nie stracisz, a jeżelibyś nie chciał gospodarować, to możesz przecie wypuścić w dzierżawę.
— Cóż to za majątek? — zapytałem.
— Zacisze... znam bardzo dobrze; należało ono niegdyś do rodziny mojej matki.
— W której to stronie?
— Dojeżdża się koleją do stacyi ci znanej, a stamtąd pięć mil boczną drogą.
— Więc to musi być blizko Białki?
— Zdaje mi się że tak — odrzekła. — Nie namawiam cię, ale pojedź, obejrzyj, cóż ci to szkodzi? Rozerwiesz się trochę w swoich smutkach.
Pojechałem, kupiłem Zacisze i zaraz objąłem je w posiadanie. Jako sąsiad, złożyłem wizytę w Białce. Pan Marcin zajął się mojem gospodarstwem, dopomagał mi dobrą radą, nastręczył mi rządcę. Bywałem też w Białce coraz częściej, anim myślał o Warszawie...
Obraz panny Krystyny, chociaż miałem ją tak często przed oczami, znikał z mego serca. Zapytywałem sam siebie dlaczego? badałem duszę własną. Czy uczucie ludzkie jest tak niestałe wogóle, czy tylko moje takie zmienne? Przecież szalałem za tą dziewczyną, a dziś z najzupełniejszym spokojem patrzę na przygotowania do jej ślubu z kim innym. Próbowałem bronić swej sprawy przed trybunałem własnego sumienia i rozsądku i zdaje się mi, żem wygrał. Panna Krystyna podobała mi się od pierwszego wejrzenia, zachwyciły mnie jej oczy prześliczne, delikatne rysy twarzy, kształty wysmukłej kibici. Podobała mi się, jak piękny obraz lub posąg... Z resztą nie znałem jej prawie. Czyż zachwyt można nazwać miłością?! Co się tyczy Joasi, obserwowałem ją przez czas dłuższy, miałem sposobność poznać jej charakter, jej serce złote, miałem powód i zasadę do przywiązania się.
Nie będę ci opisywał dziejów tego uczucia, które nie wykwitnęło nagle, nie objawiło się jak błyskawica, lecz rosło i dojrzewało stopniowo, niby źdźbło pszeniczne, co z drobniuchnej trawki, w ciężki, złocisty kłos się zamienia.
Było to na weselu panny Krystyny, na którem znajdowała się także i stryjenka. Pomimo że było dużo osób, znalazłem jednak chwilkę stosowną i szepnąłem w różowe uszko Joasi:
— Bądź moją...
Podała mi drobną rączkę na odpowiedź.
Po toastach za pomyślność nowożeńców wzniesiono nadprogramowy toast za szczęście narzeczonych.
Nie miałem piękniejszego dnia w życiu.
Stryjenka tryumfuje!
Poczciwa, urządza mi dom. Pełno jej wszędzie; przestawia, ustawia, sprowadza różne graty z Warszawy, organizuje służbę domową.
Była już dwa razy w Zaciszu pani Marcinowa z Joasią.
Moja narzeczona osobiście wydała dyspozycye co do niektórych przeróbek w oborze, kurnikach, w ogrodzie.
— Tu już — mówiła — ja samowładnie rządzić będę i gospodarować tak, jak nasza kochana mateczka. Będziemy mieli wszystko, jak się należy. To zrobię, owo zrobię, to zaprowadzę — całe kobiece gospodarstwo przerobię po swojemu.
Droga moja gosposia! Ileż poezyi w jej prozie.
Drogi Władziu, za dwa miesiące od dziś, staruszek proboszcz pobłogosławi nasz związek w wiejskim drewnianym kościołku. Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj!
Bądź świadkiem naszego szczęścia, a kto wie, czy wpośród druchen i rówienniczek Joasi nie znajdzie się i dla ciebie jaki kwiatek polny, jaka dzika różyczka...
Może i nad tobą tryumfować będzie stryjenka.
Zapraszam cię do Zacisza całem sercem, czekam z niecierpliwością.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ps. Poznałeś z moich poprzednich listów pana Karola, tego szlachcica, u którego miałem grać w wista z komornikiem. Owdowiał nieborak. Nieszczęśliwa jego żona przestała cierpieć i przeniosła się do lepszego życia.
Spłakał się nieboraczysko na pogrzebie, zmartwił, ręce zupełnie opuścił. Poratowaliśmy go przecie z panem Marcinem: pół folwarku sprzedaliśmy chłopom, popłaciliśmy jego długi... Dziś szlachcic siedzi na piętnastu włókach czystych jak szkło i potrosze przychodzi do siebie. Na losy swoje wszakże narzeka.
— Coście najlepszego zrobili, moi panowie — mówi nieraz do mnie i do pana Marcina, — zburzyliście cały dotychczasowy porządek mego życia!
— W czem? jak? — pytamy.
— We wszystkiem. Dotychczas na śniadanie miewałem zwykle pozew, na obiad wyrok, na kolacyę komornika... Oprócz sobót i uroczystych świąt żydowskich, widywałem codziennie żyda, niekiedy dwóch, a jak dobrze poszło, to i trzech na raz. A teraz co? Cicho, smutno, żadnych wrażeń, żadnych emocyj, psy nawet chodzą jak śpiące i nudzą się, bo nie mają szczekać na kogo...
Tak to on mówi tylko, ale w rzeczywistości szczęśliwym się czuje, że po kilkunastu latach męczarni i szarpania się z biedą może nareszcie spać spokojnie pod własnym dachem, pewny że go nikt już z pod tego dachu nie wyrzuci...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jeszcze Ps. Przyjeżdżaj koniecznie. Prosi o to Joasia, i ja i tryumfująca stryjenka!